sobota, 12 lutego 2011

Marika - Krzysztof Kotowski

Nie wiem, czy Wam już mówiłam, ale audiobooków nie wybieram do końca świadomie, wymieniam się z koleżanką, która ode mnie bierze papierowe. Piszę 'nie do końca świadomie', bo przecież mogłabym nie słuchać wcale, ale jednak nie ja je wybierałam z tysięcy innych.
Tej powieści byłam ciekawa, bo Kotowski jest chwalony, a ja lubię polskie kryminały, więc tym bardziej. Tyle, że ta powieść nie jest kryminałem, a raczej z gatunku szpiegowskich, typu Ludlum czy Clancy. A tych, to ja nie trawię. Walki wywiadów wrogich mocarstw nie interesują mnie za grosz, chyba, że ktoś napisałby prawdę, dokument. A to się nigdy nie zdarzy, przynajmniej nie tak, jak ja to sobie wyobrażam.
Można powiedzieć, że w każdej takiej powieści jest ziarno prawdy, pewnie tak, ale jest też wiele massa tabulette, które niekoniecznie mnie interesuje.
No, ale to nie wina Kotowskiego, on pisał dla ludzi interesujących się tym tematem i gdyby ominąć to, że ja nie doczytałam informacji o tej powieści i rzuciłam się jak szczerbaty na gwoździe, to uważam, że ta pozycja jest całkiem ok. Strawna znaczy. Nawet dla takiego, co nie lubi. W każdym razie, nie krzywiłam się za każdym razem, kiedy wznawiałam odsłuchiwanie audiobooka. Treść wspierał głos czytającego, niski, lekko chropowaty, trochę modulowany na 'tego złego, co go zabił'. Dobrze dobrany. Brawo.
Pewnie dlatego tak się działo, że zagadka zawarta w tej historii mnie zaintrygowała. Zaczyna się od tego, że w lesie ginie człowiek, świadkiem tego jest młody chłopak, który sam odniósł obrażenia, a to, co opowiada, jest niewiarygodne. Jednakże dzieciak jest tak przerażony, a obrażenia nie z gatunku spadłem-z-drzewa-podglądając-sąsiadkę, ze wysłany do niego dziennikarz mu wierzy. Historia jest pokazywana z perspektywy różnych osób, tego dziennikarza, ale też i rosyjskiego, a raczej radzieckiego szpiega, jego kolegów, którzy go teraz śledzą, oraz jednostki policji, która próbuje się dowiedzieć, skąd tak wzmożony ruch agentów rosyjskich i to teraz, tyle lat po zakończeniu zimnej wojny. Dziennikarzy próbuje drążyć temat zaginięcia ludzi, bo okazuje się, że dokładnie w tym samym miejscu zdarzyło się to wiele razy. Sposób, w jaki giną, budzi grozę. Wygląda tak, jakby byli zdmuchnięci przez potężną falę uderzeniową i z wielką siłą, napotykając drzewo na przykład, rozbici na strzępy. Do tego poparzeni. Już pomijając, że byli i tacy, którzy znikali nagle, na oczach świadków, bez śladu, po prostu rozpływali się w powietrzu. Nikt nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć  takich obrażeń. Jednocześnie cały czas obserwujemy rajd Aleksandra, oficera KGB, przez cały kraj, a gdzieś w ślad za nim, innych trzech, też z KGB, którzy najpierw szukają Mariki, a potem jej córki. Ta znowu, została porzucona przez matkę w młodych latach i oddana do rodziny zastępczej (może domu dziecka, nie pamiętam), a teraz jest dość luksusową prostytutką. Dlaczego oni jej szukają?
Ta intryga jest dosyć ciekawa i na tyle interesująca, zeby nawet takiego ludzika jak ja, który nie lubi tego gatunku, przekonać, że na życzenie raz można.
Tylko końcówka trochę ckliwa i patriotyczna (na rosyjską modłę) mnie nie przekonała i trochę nawet rozdrażniła, bo mi zepsuła obraz całości. Ale to tylko kilka zdań, jedna scena zaledwie i nie będę się za bardzo czepiać.
Suma sumarrum, jak mawiała moja ukochana profesor Początek, może być. Bez fajerwerków, ale też i bez poczucia straconego czasu.

 Baza recenzji Syndykatu ZwB