poniedziałek, 4 listopada 2013

Opowieść rzeka, końca nie widać :-)

Postanowiłam resztę relacji umieścić na obu blogach po kawałku. Fragmenty bardziej osobiste, jak się walałam po pokoju hotelowym w majtkach w poszukiwaniu plastra na pęcherze na piętach, jak również o przepaści przy fotelu dentystycznym, zamieszczam na swoim co-dzienniku, bo jednak na blogu o książkach to przesada :-)
Tutaj chciałabym się skupić na samym festiwalu. O ile w ogóle uda mi się skupić i nie latać po myślach i dygresjach jak Żyd po pustym sklepie. Emocje jeszcze we mnie są, bo nie miałam czasu ich przerobić, zostawił sobie to na później i takie tego efekty :-)

Zastartowaliśmy w piątek późnym południem. Najpierw obiad, pierwsze rozmowy, dla mnie jednak stres, bo wiele z tych osób, które miałam spotkać na festiwalu, znałam już w sieci, ale stara jestem i wiem, nie mam złudzeń czyli, że w sieci to jedno, a w realu inna bajka. Zdarzyło mi się kiedyś, że osoba, która dyskutuje ze mną na fejsie, minęła mnie na korytarzu PKiN podczas targów bez słowa. A moje zdjęcie nie jest podrobione, jaka gruba jestem, taka na zdjęciu pozostaję, więc co jest? Powiedziano mi, że to powszechny problem, że ludzie się nie poznają poza siecią, trochę mnie to uspokoiło, bo już myślałam, że ową osobę czymś uraziłam.
No, więc idę na obiad do restauracji hotelowej i wrzody mi się otwierają oraz kompleksy leją zimnym potem po plecach.
Spotkanie oczywiście zaprzeczyło czarnym wizjom, ale jednak jakiegoś rodzaju macanie zwiadowcze, w przenośni oczywiście, odchodziło. Może to tylko moja wyobraźnia. Jakby nie było, wejść solo do pomieszczenia pełnego znajomych nieznajomych jest trudno.
Zaraz po obiedzie mają miejsce dwa spotkania w bibliotekach, to, na które docieram, przypadkiem okazuje się być na osiedlu, gdzie wiele lat temu do szkoły chodziła moja córka, wracając zahaczam wzrokiem o przedszkole, gdzie prowadzałam syna. Wspomnienia, wspomnienia, bonus nie do kupienia nawet z Mastercard.
Często wyobrażałam sobie, jak wyglądają takie spotkania? Nigdy wcześniej nie byłam. Nie wiem, dlaczego. Czyżby kiedyś ich nie było? Atmosfera polskiej osiedlowej biblioteki, takiej w starym stylu, nie jakieś piętra, stal i komputery, przypomniała mi o mojej pierwszej, siłą rzeczy najukochańszej, na Buczka w Koszalinie. Mieściła się w starym domu jednorodzinnym, miała oszkloną werandę, która służyła za czytelnię. Spędziłam tam wiele godzin. Układ regałów w tej siedleckiej był bardzo podobny, wróciły wspomnienia, przeniosłam się w czasie. To było bardzo komfortowe uczucie, jakbym w puchu siedziała. Na spotkaniu, potem na drugim, a jeszcze później na kolacji wśród prawie wszystkich zaproszonych pisarek, miałam poczucie bycia w raju, bezkarne rozmowy o książkach do upadłego, bez zniecierpliwionych spojrzeń rozmówców, nie zdarza mi się to często.

Sobota zaczęła się dla mnie bardzo wcześnie. Już o ósmej zasiadłam na fotelu dentystycznym. Pewnie dlatego (bo komu by się chciało tak rano?) Mariola Zaczyńska, organizatorka festiwalu, pisarka i świetna dziennikarka siedlecka, postanowiła mnie wysłać na spotkanie z ekipą warszawskiego regionalnego ośrodka telewizyjnego. Miałam się wywnętrzyć podczas prognozy pogody. Mam widocznie słabą wyobraźnię, stąd absolutny brak tremy związanej z jakimikolwiek występami, bo ani nie wyobrażam sobie, jak fatalnie wyglądam gdziekolwiek by to nie było, czy w TV czy na scenie, ani nie mam poczucia, do ilu osób mówię, na przykład w radio. A, że jestem gaduła z bezkresnych i bezludnych plaż, to jak tylko mam okazję, ozorem mielę.
Zaraz z fotela boleściwego, wyskoczyłam na trasę i w kilka minut dotarłam na ławeczkę z Żeromskim zastygłym w brązie, czy czym tam, na głównej ulicy Siedlec. Tam już czekała ekipa, przemili ludzie na czele z chłopakiem prowadzącym tę prognozę pogody. O Bogu, marzenie teściowej mówię Wam. Młody, strzelisty, przystojny jak cholera, a do tego miły, rezolutny, bystry i jakiś taki komfortowy w obyciu. Człowiek go nie zna, a jakby znał wieki. Ekipa też cudna, ale z tymi zwierzami telewizyjnymi to różnie bywa, mógł być na przykład nafonflony.
Druty do mnie przyczepili, ustaliliśmy, o czym będziemy mówić, potem dubel, pan 'marzenie teściowej' bez uprzedzenia zmienił tok rozmowy, ale nie z nami te numery Bruner, proszę bardzo, o tym też mogę pogadać (nie wiedzieli z kim mają do czynienia, trzeba mi przywalić, żebym się zamknęła, nie na odwrót), potem zakończenie tej części wejścia z Siedlec i do domu. Jak to? Dopiero się rozkręciłam :-)
No nic, pognałam do hotelu zjeść śniadanko. Pyyysznościowe. Śniadanie, jako starter w kolejny dzień, jest moim ulubionym posiłkiem. Do tego lubię jeść wolno, więc taki układ, że jest dłuuugi stół i zawsze ktoś dochodzi, kiedy odszedł ktoś, jest dla mnie spełnieniem marzeń. A jeśli tematem głównym są książki, wydawnictwa i wszystko, co wokół tego, to w ogóle jestem w niebie (kolejny raz, aż dziw, że chodziłam po ziemi, a nie pływałam w chmurach stylem motylkowym).

Od jedenastej kołowrót, najpierw bicie rekordu w czytaniu. Ponad 500 osób w jednym miejscu czytało w pięknych okolicznościach przyrody. Rekord pobity!


Poniżej Dorota w oczekiwaniu na sygnał do startu czytania, z Ofiarą Polikseny w jednej ręce i aparatem w akcji w drugiej. Jej zapał do uwiecznienia tych chwil na fotografiach uratował mnie od nieposiadania ani jednego zdjęcia. Z emocji zapominałam wziąć z sobą aparat.


Zaraz potem zaczęły się panele dyskusyjne. Pierwszy o literaturze kobiecej, prowadziła go Anna Dziewit Meller.


I z oddali, żeby Wam pokazać, że sala pękała w szwach, czego wcześniej nie widziałam, bo najpierw siedziałam tyłem, a potem, w drugiej części spotkania, sami rozumiecie - pomroczność jasna :-)



Dyskusja jurorów i pisarzy (ta pierwsza) była niezwykle ciekawa, burzliwa, emocjonująca, co odczuliśmy na sali, i widać było, że przy stole dyskusyjnym też zawrzało. Tym bardziej mnie stres chwycił, kiedy przyszło mi poprowadzić drugą dyskusję, tym razem o blogach. Zaraz po takiej osobowości telewizyjnej, ja?  Czułam się, jakby mnie ktoś trzymał za nogę głową w dół, zwisającą z balkonu. Z drugiej strony pomyślałam, że bez przesady, to tylko spotkanie, a nie operacja na otwartym sercu (zawsze mam rozdwojenie jaźni w takich sytuacjach, panikara contra siła spokoju). Chociaż emocje drugiej dyskusji też wielkie i był moment, że serce mi stanęło z poczucia bezsilności. A wszystko dlatego, że prowadzę bloga nie z chęci zarobku, nie z chęci otrzymywania darmowych egzemplarzy, chociaż to jest miłe (nie dostaję ich zresztą wiele, głownie żebrzę dla polskiej biblioteki, dla rodaków mieszkających w moim regionie, więc nie mam wyrzutów sumienia, bo wszystko tam zanoszę, a nawet i więcej, bo kupione przez siebie również), nie dlatego, że wiem lepiej, a z pasji i żądzy obcowania z ludźmi mi podobnymi, kochającymi książki i uwielbiającymi o nich rozprawiać (bo takich wokół mam za mało). Podczas tej dyskusji zdziwiona dowiedziałam się, że są tacy, którzy w drugim tygodniu prowadzenia bloga już piszą maile z prośbami o książki, że ich notki roją się od błędów stylistycznych, ortograficznych i merytorycznych, które mogą świadczyć o tym, że książki nie czytali. Autorki obecne na sali miały wiele do zarzucenia blogom.
Stąd bezsilność, bo poczułam się ustawiona w jednym szeregu z tymi krytykowanymi i co miałabym zrobić? Udowadniać, że nie jestem wielbłądem? A może jestem? Może piszę równie gówniane wpisy i tylko wydaje mi się, że ta pasja wystarczy, żeby rozprawiać o przeczytanych pozycjach? W dyskusji brały udział inne blogerki - Agnieszka Tatera, Maja Sieńkowska  i Katarzyna Czajka  - dzielnie odpierały zarzuty, ale momentami gorąco było.



Dla dyskusji, jej atrakcyjności, temperatura akurat dobra, ale nic nie poradzę na to, że przeżyłam swoistego rodzaju szok, kiedy dowiedziałam się, że książkowa blogosfera to nie sam mniód (chociaż bywa gorzko, jak się jakieś kłótnie wdadzą, ale cóż to za swary w porównaniu do innych grup blogowych?). A myślałam, że jednak tak, o naiwności siostro moja. Czytam tylko wybrane blogi i może to stąd? Jedno jest pewne, odkąd czytuję tych i owych, wymieniać nie będę, bo jeszcze o kimś zapomnę, mój świat około-książkowy zyskał nową jakość, zawarłam wspaniałe znajomości, mam okazję czytać ciekawe, mądre wpisy o pozycjach, które chcę poznać lub nie znałam i nie wiedziałam, ze są wydane lub o takich, które również podziwiam/nie lubię i można sobie o tym pogadać. Bezcenne.
A pisarki, o czym powiedziałam na spotkaniu, powinny też wziąć pod uwagę, że czytamy ich powieści i o nich piszemy, z miłości do pisarzy właśnie i nie jest to tak, że koniecznie chcemy komuś dokopać. No, ale jak coś jest słabe, to jest słabe i cóż począć? Nic nie mówić? Tylko i wyłącznie chwalić? I tak uważam, że fakt, że coś mi się nie podoba o niczym nie świadczy, tylko o moich preferencjach, bo i tak każdy pisarz ma swój 'elektorat', czytelniczki, które po prostu aż piszczą na widok nowości danego autora.
Jest też inny aspekt, brak nagród i pochwał krytyków zawodowych, często nie ma w ogóle przełożenia na czytelników, niezależnie od tego, co iksiński napisze w Polityce czy gdzie tam, fani walą do księgarń w poszukiwaniu nowego tytułu i już. Nie ma więc sensu wpadać we frustrację, trzeba robić swoje po prostu.
Wiem, każdy chciałby być doceniany, nagradzany, stanąć w szranki i wylądować na pudle (ja też), ale wygrany jest tylko jeden, czasem za wygraną nic więcej nie idzie, jednorazowa nagroda i tyle. Czytelnicy, ich wybory i fascynacje, zawsze będą, również dla mnie, wielka niewiadomą, dlaczego kupują jednych, ignorując innych równie dobrych, jeśli nie lepszych? Uważam, że najgorszy jest taki scenariusz, kiedy setkami, ba, setkami tysięcy sprzedają książki pisarze, którzy obiektywnie rzecz biorąc są po prostu słabi jak herbata babci klozetowej. I co? Rzucić piórem i pójść sprzedawać półtusze wołowe w pasku z firanki na głowie?

Na dzisiaj tyle. Mam wrażenie, że nigdy tej relacji nie skończę. To jeden z tych tekstów pt. "im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było".