poniedziałek, 27 lutego 2012

Jestem kopnięta

Inaczej się tego nie da nazwać - zdrowo kopnięta nawet. Wczoraj wróciłam z biblioteki, zasiadłam do konferencji z córką, bo mam tłumaczenie techniczne, a tam kilka baboli, przez które nie mogłam przejść, potem od razu zaczęłam wpisywać do tekstu ustalone z nią i jeszcze-nie-zięciem rozwiązania, po czym zorientowałam się, że przecież to noc oskarowa i postanowiłam pracować do pierwszej w nocy, żeby nie usnąć to raz, podgonić robotę to dwa, a na końcu w ramach nagrody - obejrzeć oskarową galę.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Chociaż mówią, że akurat w zeszłym roku nie było dzieła, któremu można by kibicować z zapartym tchem,  ja i tak lubię te gale, szczególnie, kiedy prowadzi Billy Cristal. Uwielbiam faceta.
Nie powiem, nieprzytomnawa bylam, ale też i nie składająca się scyzoryk. Zawinęłam się w koc, obłożyłam poduszkami, żeby w pionie zostać, bo jakbym w pozycję horyzontalną zapadła, nie byłoby silnych, od razu bym zaczęła chrapać.
Troche mnie wkurzały komentarze w studio Canal+, bo miałam wrażenie, że panowie się licytują, który więcej wie o filmie, a bardziej stonowany i przyjemniejszy do słuchania i w odbiorze Michał Oleszczyk, został zamachany i zagadany przez Kubę Mikurdę. Szkoda. Nie było tak źle, ale wiecie, w nocy to wiele rzeczy irytuje, niepotrzebnie tak tokował i gestykulował ten drugi.
Gala, jak to gala. Obiecałam sobie, że ostatni raz oglądałam na żywo w nocy. Gdyby to było w oryginale, żebym mogła słyszeć, co mówią po angielsku, to jeszcze jest sens, ale z tłumaczeniem symultanicznym, gdzie połowa treści umyka, tłumacz zagłusza, a nie oddaje tego, co mówią (szczególnie mój ukochany Bill), nie ma to najmniejszego sensu.
Werdykt w kategorii filmu nieanglojęzycznego obejrzałam stojąc przed telewizorem, zaciskając kciuki, ubrana w koc jak jakiś Siuks nie przymierzając. Bo mi zimno było, a na stojąco, bo zmierzałam do kuchni po coś do jedzenia i popicia.
Nie dostała Holland, ale przynajmniej przegrała z naprawdę dobrym filmem.
Cieszę się, że dostała Meryl Streep, nie była to jej najlepsza rola, ale ona jest tak dobra, że i tak jej się po tylu latach należy. I tak nie było aż takiego obciachu, jak wtedy, kiedy dostała bardzo średnia Gweneth Pathrow za Zakochanego Szekspira.
Cieszę się, że Artysta wymiatał, bo to oryginalny pomysł i wraca nostalgicznie do korzeni, czasem dobrze sobie przypomnieć, jak to się zaczęło.
Christopher Plummer jest świetny i chociaż nie widziałam Debiutantów, cieszę się, że jemu przypadła statuetka.
Drugoplanowa aktorka ze służących też zasłużyła moim zdaniem, więc nie miałam się na co oburzać. Do tego stopnia się rozluźniłam, że zasnęłam i w środku nie wiem, kto i za co. Dooglądam we wtorek.
Bo dzisiaj teatr, mogłabym na Sky Oskary dzisiaj zobaczyć i bez tłumaczenia, ale teatr ważniejszy, chyba, że się załapię na jedno i drugie. Zobaczymy.
Oglądałam Iron Lady niedawno w kinie i powiem tak - dzieło to nie jest, wiele nie tłumaczy z punktu widzenia historycznego, ale dobrze zobaczyć historię kobiety, która rządziła i była tak mocarna w czasach, kiedy ja się bardziej zastanawiałam, czy Marek z 8b mnie zaprosi do kina. Wojnę o Falklandy pamiętam z doniesień z Dziennika, ale niewiele mnie to wtedy interesowało. Poza tym ten, kto mieszka w UK czy w Irlandii wie, jak trudno, trudniej chyba niż w Europie kontynentalnej, było kobiecie się przebić do świata męskiej polityki. Myślę, że warto.
Idę spać, padam na pysk. 

środa, 22 lutego 2012

O książce uszami słuchanej, przeprosinach, rozpaczy i kompletnym braku czasu

Od czego by tu zacząć.
Może od przeprosin, żeby się nie okazało, że zapomniałam, bo myśli pędzą, muszę się streszczać.
Dla Dabarai i Lirael, za to, że mam ich książki, macam, wącham (są bezpieczne, szanuję bardziej niż własne), ale nie przeczytałam ich jeszcze, bo - i tu o braku czasu będzie - mam pilną robotę do wykonania i siedzę nad nią dzień i pół nocy od dni kilku. Wcześniej urodziny syna (zdjęcia tortu na FB), a pewnie i na blogu codzienny za niedługo, wizyta córki, a nie będę jej widzieć aż do Wielkiej nocy, czyli post nie tylko od używek, ale i od córki obecności. Wszystkie grzechy odkupię, bo na diecie jestem, więc rybka, warzywka, kurczaczek, chudo, często a mało, sami wiecie. Książkę z dietą przedstawię, ale nie dzisiaj. Post jak znalazł na ten czas.
Rozpacz, zanim przedstawię audiobooka, muszę napisać o niej - ukazała się nowa książka Mariusza Szczygła

Wiecie jak to jest, człowiek wie, że może ją kupić za miesiąc, za pół roku, ale serce krwawi, jak się pomyśli o tych, co mogą tak z ulicy wejść i drogą kupna nabyć.

A teraz o audiobooku. Prezenty od PWN w postaci książek o dwudziestoleciu międzywojennym, zwiększyły u mnie zapotrzebowanie na powieść z tego okresu. Na kogo miałoby paść jak nie na Tadeusza Dołęgę-Mostowicza? Tym razem powieść 'Prokurator Alicja Horn'. Na którymś z blogów przeczytałam o tej książce, zapałałam chęcią poznania treści, mam nawet na półce, ale ciągle coś w kolejce do czytania,  wyszukałam więc w Merlinie do słuchania i zdumiałam się, że tylko za 17.5 zł. Kupiłam i nie żałuję. Fajna interpretacja Włodzimierza Pressa bardzo umiliła mi słuchanie tej powieści.

Tadeusz Dołęga Mostowicz urodził się w 1898 roku, jego pierwsza powieść ukazała się w 1930 roku. Napisał ich 16, dostatnio żył z tantiem. Miał bardzo ciekawe życie, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, potem był redaktorem i felietonistą, został nawet raz porwany, bo naraził się bojówkom sanacyjnym. Zginął zabity przez Sowietów we wrześniu 1939 roku w czasie walk na granicy wschodniej.
Dla mnie Dołęga-Mostowicz był tym dla tamtego czasu w literaturze, czym Jane Austen w swoim czasie w Anglii. Pisał o rzeczach niewygodnych, bystry obserwator i do tego wyprzedzający swoją epokę, widzący zjawiska tak, jak nie postrzegali ich inni. Albo nie tak łatwo godzący się z nimi, jak inni. Jego Kariera Nikodema Dyzmy to majstersztyk - bez pardonu zaatakował ówczesne elity polityczne, towarzyskie i nic sobie z  tego nie robił.

W prokurator Alicji Horn głównie idzie o miłość. Jan Winkler przyjeżdża do Warszawy, człowiek z burzliwą przeszłością,  którą powoli poznajemy,  zaczyna brylować wśród elit stolicy. Prokurator Alicja, kobieta w świecie mężczyzn, obserwujemy jej życie prywatne, ale i zawodowe, dzięki temu, że jest nieprzejednana, zyskuje szacunek. Nieprzejednana w pracy, miękka w domu, kobieca, ze wszystkimi tego dodatkami, włącznie z zazdrością, która ją niszczy.  Metody detektywistyczne, jakie tam widzimy - to woła o pomstę do nieba. Warto się temu przyjrzeć.
Mamy też dywagacje o genetyce i teorie związane z 'zapatrzeniem' i wpływem tegoż na urodzone dziecko. Jak to u Dołęgi-Mostowicza świetnie, ale nie nachalnie i dydaktycznie, zarysowane tło społeczne, obserwacje socjologiczne bezcenne, a do tego duży ubaw, jak to przy czytaniu fikcji.



Koniecznie muszę poszukać filmu nakręconego na podstawie tej powieści w 1933 roku z Jadwigą Smosarską w roli Alicji. Czy znacie jakieś wydawnictwo, które produkuje na dvd przedwojenne filmy? A może są one dostępne gdzieś legalnie w sieci?
I to by było na tyle, wracam do roboty.
Blogowanie uzależnia, normalnie mi was brakuje.

piątek, 17 lutego 2012

O czterdziestokilkulatce, która wysoczyla oknem (ze szczęścia)

Trochę też ze zmartwienia, ale o tym nie będę pisać, bo to jest blog o książkach i innych takich.
Pominę więc milczeniem, co mi zaprząta myśli, co nie pozwala skupić się na książce, co siedzi kołtunem w głowie i nie daje żyć.

Zawsze w takich razach, jakaś równowaga musi być, chociaż można to nazwać też ratunkiem, dzieje się coś, co trzyma mnie przy życiu. Tym razem są to trzy przesyłki i jeden zakup.

Pierwsza to była książka pożyczona od dabarai - Miss Pettigrew Lives For a Day. Już mam ją w zakładce i zaczęłam czytać. Jest to pięknie wydana książka z wydawnictwa Perspephone Books w Londynie.


Zdjęcia nie oddają, jakie one starannie zaprojektowane. Na domiar złego robiłam je wieczorem w kuchni, przy sztucznym oświetleniu chyba nie wypadają tak, jakby to było w dzień.
Ach te rysuneczki, zakładka jest taka jak wnętrze książki o jednej stronie, a po drugiej też z rysuneczkiem z książki. Takie cudo aż przyjemnie czytać.  Dziękuję Kasiu za wysłanie jej do mnie.


Druga to też pożyczanka od Lirael tym razem, pisała o tej książce, nigdzie jej nie mogłam dostać, a kupić mnie nie było stać, bo tutaj 'persefonki' kosztują krocie, wszędzie zresztą. Przysłała, do tego list pisany ręcznie na kolorowej, gustownej papeterii. Maleńka książeczka, ale przyjemnostka wielka. Powstaje film na jej podstawie, widziałam trailera, bardzo klimatyczny.


I na końcu, nie mniej ważna przesyłka, wygrana książka od przynadziei z Notatnika Kulturalnego 


Książka była nagrodą, a PaperMint, piękna pocztówka i jeszcze dwie książeczki o Małopolsce dla zwiedzających, zapakowane już dla córki, więc nie ma na zdjęciu, były bonusem. Skąd Robert wiedziałeś, że akurat tego numeru PaperMint było mi przykro nie mieć? Chciałam poczytać wywiad z 'Marcinami',ale nie miałam jak kupić, a tu taka niespodziewajka.

To już by wystarczyło, żeby oknem z parteru skoczyć, ale na dodatek powiem Wam pierwszym, że kupiłam bilety do Polski, lecę odwiedzić mamę. Tak się złożyło, że wylot będę miała z Warszawy i będę mogła zahaczyć o Targi Książki w maju. Osiem lat temu ostatnio byłam na jakichkolwiek, mam nadzieję zobaczyć pisarzy, pomacać i może uda mi się też spotkać któregoś z Was?
Ot takie to szczęścia w nieszczęściu.

czwartek, 9 lutego 2012

Zofia Woźnicka - niezapomniana czarodziejka moich młodych lat

Wprawdzie wzmiankowałam już raz o jej powieściach TU, przy okazji innego wpisu, ale po dzisiejszej rozmowie facebookowej z Martą postanowiłam przybliżyć jeszcze raz postać Zofii Woźnickiej, bo uważam, że ciekawie pisała dla młodzieży. Pewnie nie jednemu ją tylko przypomnę, a innym przedstawię. Jeszcze się wahałam, czy w ogóle warto pisać taką notkę, ale po przeczytaniu nowego wpisu u przewodnikapokrakowie (przypadkiem tez o powieści tej autorki), pomyślałam - a niech tam.
Poza tym nie gniewajcie się, ale trochę mam dość ostatnio jednolitych wpisów na blogach (piszę ogólnie, bo oczywiście zdarzają się rodzynki) - stosików i opisywania kilku książek na krzyż. Ja bym chciała poznać Wasze myśli okołoksiążkowe, fascynacje sprzed lat, nie tylko te nowe, najmilsze wspomnienia z  różnych lektur i czasem mnie już mdli od 'dziewczynek z delfinami' (w sensie zjawiska powtarzalności, nie tytułu) w prawie każdym wpisie. I nie zrozumcie mnie źle, to nie jest krytyka, raczej zauważenie nieuchronnego zjawiska, bo przecież blogi to odzwierciedlenie rzeczywistości, a często jest tak, że wszyscy czytają to samo, bo jest o jakiejś książce głośno.  Pewnie, czasem sama się wpisuję w ten nurt masowego czytania jednej i tej samej książki, stąd taka 'ucieczka z peletonu', stąd chęć wypadnięcia z trasy'.

Siostry Woźnickie (właściwe Wicher), Zofia i Ludwika, były bliźniaczkami. Z powodu pochodzenia żydowskiego (mama była Żydówką), w czasie wojny uwięzione były w Gettcie Warszawskim, a potem w wieku 16 lat zabrała je do siebie i ukryła dr Felicja Felhorska. Zostały wywiezione do Niemiec, skąd Zofia wróciła rok po zakończeniu wojny. Była tłumaczką z języka francuskiego, krytykiem literackim i pisarką dla dzieci i młodzieży. Jej siostra też pisała dla dzieci, tłumaczyła z angielskiego. Obie przyjaźniły się z matką braci Kaczyńskich i były matkami chrzestnymi chłopców. Obie popełniły samobójstwo, Zofia w 1983 roku, a siostra trzy lata później.




Cecha wspólna  powieści Zofii Woźnickiej (tych, które znam) to miejsce akcji, bohaterki zawsze wyjeżdżają do Francji. Ania ze Skalistej Krainy Katalonii jedzie tam po nieudanych egzaminach na medycynę. Wanda z Zaproszenia odwiedzić rodzinę, a bohaterka Paryskiego Stypendium Joanna, na naukę do Akademii Sztuk pięknych. Dużo się dzieje, sam wyjazd to, szczególnie w tamtych czasach, duże wyzwanie, a do tego poznawanie nowych realiów, uczenie się życia, dojrzewanie, galeria ciekawych postaci. Nie mam pamięci fabularnej, nie jestem pewna teraz treści, tak żeby dokładnie zreferować, która o czym i ich ze sobą nie pomylić, ale każda z nich wywarła na mnie wyjątkowe wrażenie i do tej pory czuję niezwykłe ciepło, kiedy je biorę do ręki. Postanowiłam, ze sobie je powtórzę i wtedy może opiszę dokładniej.
Edytuję, bo wczoraj w nocy pisałam i zapomniałam o tym, że te powieści, dla dziecka chowanego w komunie, były oknem na świat. Obce języki wplatane w dialogi, opisy Paryża i innych krajów, podróże zagraniczne, inne życie, wolność - dla mnie wtedy to była bajka, która się ziściła, ale wtedy o tym nie wiedziałam. Nie żałowałam swojego życia, ale jak każdy młody człowiek chciałam też wiedzieć i widzieć też coś innego, poza moim własnym podwórkiem. 
W każdym razie, kiedy będziecie w bibliotece, a macie już dosyć gorących nowości, może sięgniecie po którąś z powieści Woźnickiej? Są młodzieżowe, ale takie dla starszej, licealnej młodzieży, więc i na progu dorosłości można sobie zapodać. A na starość, hihi, przypomnieć.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Niby nie moje, a i tak nie moglam kartonu spokojnie otworzyć

Tak to jest z tymi przesyłkami z Polski, nieważne, czy to dla mnie, czy dla biblioteki, kiedy widzę karton z Merlina, ręce mi latają, nożyczek wbić nie mogę, szarpię się z taśmą klejącą, oszaleć można. Jak narkoman na głodzie.


Kiedy wszystko wyjęłam, aż mi się słabo zrobiło. Wszystkie pozycje na swój sposób dobre, każda do hit, dla każdego coś dobrego, a i dla mnie czytania dużo, bo oprócz Wałęsowej, nic jeszcze nie znam. Teraz wpisuję tytuły do bazy danych, a w niedzielę pojadą do biblioteki, do ludzi. Coś sobie chyba zostawię do czytania, chociaż stos obok łóżka rośnie i wygląda groźnie. Mr. Pebble i Gruda mnie kusi. Wszystko mnie kusi. Trzymajcie mnie!!!



czwartek, 2 lutego 2012

W łóżku z Witkowskim

Kilka wieczorów i nocy tarzałam się w łóżku z Witkowskim. Tarzałam z rozkoszy. Czytelniczej, a o jakiej myśleliście? Zresztą, biorąc pod uwagę jego preferencje, na nic innego nie mogłam liczyć. Mógł mi najwyżej krew w żyłach zmrozić, ale nie uczynił tego. Za to rozbawił  wyśmienicie, dawno się tak nie uśmiałam, aż mnie o mało ślubny osobisty dwa razy  z łóżka nie wyrzucił. To by dopiero był tytuł w prasie - Witkowski przyczyną odsunięcia od łoża :-)

Trochę bałam się brać za 'Drwala' zaraz po Miłoszewskim i jego Ziarnie prawdy. Zawsze mam obawy, jaką książkę wybrać po takiej, która mi się wyjątkowo podoba. W tym wypadku, już od pierwszych stron, wpadłam w akcję jak śliwka w kompot i, jak to bywa z czytelniczymi sercami, odbyła się szybka podmiana idola - umarł król, nich żyje król. C'est la vie.

Nie czytałam nic wcześniej tego autora. Bałam się, że zmanierowany, że epatuje gejostwem i nie dam rady. Nie dlatego, że mam coś przeciwko gejom, ale nawet hetero literatura epatująca seksem i jego opisami, mnie odstręcza. Nie mam potrzeby nurzania się w oparach feromonów.
Nie wiem, jakie były poprzednie, ale w Drwalu Witkowski tak pisze o sobie, bo to on jest bohaterem powieści, a raczej co-bohaterem i narratorem w jednym, że w ogóle mi nie przeszkadzały teksty odnoszące się do jego sex-statusu, ani odnoszące się do jego fascynacji lujem, w ogóle nic mi nie przeszkadzało i już.

A co mnie urzekło? Język. Autor wyjątkowo sprawnie się nim posługuje, bawi słowami i stylem. Zakochałam się od pierwszego przeczytania i z maślanymi oczami fanki absolutnej dotarłam do końca.
Tym bardziej, że akcja dzieje się w Międzyzdrojach, nad polskim morzem, nad którym i ja się urodziłam, tylko trochę bardziej w kierunku centrum, na wysokości Mielna i Darłówka. Znam doskonale klimaty miejscowości letniej rozrywki po sezonie, te smętnie wiszące plastikowe gofry, wypłowiałe plakaty informujące o wieczorkach zapoznawczych w ośrodku wypoczynkowym Anna, zabite dechami kina z resztkami fotosów gablotach i inne klimaty. Nagle miejscowość się wyludnia i od razu widać element zalegający pod jedynym w miasteczku sklepem sprzedającym alkohol do późna. I smętne pracownice 'frytkarni', nie do poznania bez 'firanek' na głowie i białych fartuchów bistorowych, czekające na wezwanie do apelu na początku kolejnego sezonu.
Witkowski w wywiadzie powiedział, że chciałby umieć pisać takie kryminały jak Miłoszewski, a skoro nie umie, to napisał taki pseudo kryminał. W ogóle mam wrażenie, że najlepiej wychodzi mu pisanie o tym, co zna z autopsji, albo co pozna na użytek napisanie kolejnej książki. Jest z tych, co doświadczają, żeby opisać, nie wyduma, nie wymyśli wszystkiego ''na sucho'' w zaciszu domowym, w fotelu bordowym, przy biurku mahoniowym. Ale może się mylę, może mnie Michaśka podebrała i się teraz śmieje z mojej naiwności. 

Nie będę opisywać treści, bo niektórzy tego nie lubią, poza tym ja nigdy nie jestem na czasie, nie dostaję gorących egzemplarzy prosto spod prasy, więc się pewnie już oczytaliście o czym i kto komu, a komu kto. Powiem tylko, że autor-narrator jedzie w listopadzie do domku w okolicy Międzyzdrojów, zaproszony przez kolesia, którego podejrzewa o to, że jest nieźle rąbnięty, skoro sprasza ledwo poznanego faceta do siebie, niewiele o nim wiedząc, a sam autor o sobie nie myśli wcale lepiej, bo przecież trzeba być rąbniętym, żeby pojechać do kogoś do domku 'in the middle of nowhere', niewiele wiedząc o właścicielu rzeczonego.
Kiedy czytałam tę książkę, byłam gotowa całować kartki co chwila w ekscytacji, że takiego lotnego w słowach kolesia odkryłam (rychło w czas, haha), i tylko fakt, że pożyczyłam ją od Moniki z Błękitnej Biblioteczki, powstrzymał mnie od tego czynu prawie-lubieżnego. Biorąc pod uwagę, że Witkowski ukochał sobie Lubiewo, można powiedzieć, że to też pisarz 'lubieżny', więc pasujemy do siebie jak ulał.
Polecam Wam wszystkim, którzy jeszcze nie czytaliście.

Na tej stronie można obejrzeć program Lubię to!, w którym gościem był Michał Witkowski. Świetny program i świetny wywiad z autorem.