wtorek, 27 czerwca 2017

Dzienniki T.1 - Krystyna Janda

Cały dzień w biegu. Wróciłam do domu podekscytowana perspektywą pisania. Nażłopałam się energizera i takie efekty. Na stole czekała na mnie misa czereśni. I jakoś tak, nie wiem, dlaczego akurat one to spowodowały, zatęskniłam za babskim spotkaniem, takim z mądrymi rozmowami o życiu, o polityce, o naszych sprawach, o facetach, może też trochę śmiechu z głupotek, a do tego wino i sushi. Taka mnie żałość wzięła, że nie mam jak, nie mam z kim, że aż twarz w dłonie schowałam, nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja potrafię żałować  Potrzeba mi było czymś tę żałość ugasić, postanowiłam poczytać chwilę Dziennik Krystyny Jandy, który zawsze na stole leży, gotowy do rozmowy. Tak właśnie - rozmowy. Przydał się teraz jak nigdy. Siedzę, pojadam czereśnie i słucham zwierzeń, opowieści, anegdot, zachwytów nad lekturą tego i owego, Czasem autorka zadaje pytanie, no to ja odpowiadam oczywiście. Uśmiecham się, kiedy pisze o tym, że jest zbyt emocjonalna, że coś zgubiła (rozumiem, jak nikt, kiedy przychodzi do kluczy), utyskuje nad swoją nad-ekspresywnością (a mogłaby być inna ta 'nasza' Janda?), rozczula mnie jej uwaga dla rodziny, miłość do męża. Czasem się spieram, bywa, że odsuwam od siebie książkę zniecierpliwiona z myślą - no teraz Kryśka to przegięła. Ale rzadko, częściej czuję się, jakbym spędzała wieczór czy lunch z zagonioną i bardzo zajętą koleżanką. Dlatego nie czytam tego ciągiem, a leży na podorędziu i czeka na moment, że i ja mam czas i ochotę na rozmowę z mądrą kobietą.
Nie ma takiego drugiego Dziennika na rynku wydawniczym, tyle tu szczerości, a nie ma wyprzedawania siebie do cna, tyle życia, a zaraz obok refleksja głęboka, nie na pokaz. Bywa, że ta rozmowa ma takie natężenie, jak wtedy, kiedy ludzie siedzą latem po zmroku w ogrodzie, nie widzą siebie, jedynie słyszą. Wtedy rozmowy są najszczersze, najgłębsze. Bardzo się cieszę, że chociaż Krystynę mam dziś obok.
{jakie to fajne, że ta książka rozkłada się na stole i nie zamyka, a strony nie przewracają same, nie zniosłabym walki wręcz z grubą książką w trakcie czytania}




niedziela, 4 czerwca 2017

Iwan Wyrypajew - Słoneczna linia. Teatr Polonia.

Iwan Wyrypajew i jego "Słoneczna linia" w Teatrze Polonia - byliście tu nieraz świadkami mojego darcia szat, że grają, a mnie tam nie ma. Los się do mnie uśmiechnął w trakcie majowego pobytu, grali, bilety byli, kupiłach, doczekać się nie mogłam. Po spektaklu opowiadałam o moich wrażeniach wszystkim, którzy się nawinęli pod rękę, w takim byłam szoku. Miałam napisać i tu, ale zapomniałam, aż mnie mój towarzysz teatralny oskarżył, że nie mam odwagi i rzucił rękawicę. Podejmuję. Odwagę mam. 
Otóż do tej pory nie wiem, czego byłam świadkiem. Zaskoczyło mnie, że przed samym spektaklem zaraz po prośbie o wyłączenie komórek podano tytuł i informację, że to komedia. Od kiedy trzeba ludziom o tym mówić - pomyślałam - to albo wynika z repertuaru, albo z odbioru, jeśli chodzi o teksty 'międzygatunkowe'. Nic to, widocznie taki teraz zwyczaj, widocznie za mało bywam w polskich teatrach (mam głupi zwyczaj zwalania na siebie). 
Małżeństwo z siedmioletnim stażem, wnioskuję, że pierwszy taki kryzys, bo jak wybuch Etny - kłótnia, żale, godzenie się i znowu wybuch wzajemnych oskarżeń, momentami przemoc fizyczna, straszne słowa padają, ranią się na oślep, taka to frustracja, ale im zależy, więc ciągną tę rozmowę przez całą noc, momentami wydaje się, że już wraca czułość, pożądanie, że koniec, ale zaraz potem znowu okropne, wzajemne kalumnie, ale też i słuszne oskarżenia, widz wie, że to wszystko wynika z braku komunikacji, jak większość problemów małżeńskich, ale oni to wszystko muszą jeszcze w sobie przepracować, dowiedzieć się więcej o sobie i wybaczyć, wrócić do punktu zero, do miłości, do tego, co ich połączyło. Tekst świetny, proszę zwróćcie uwagę, że tego się nie czepiam. 
Ale tego, co działo się na scenie już tak. Nie rozumiem zabiegu reżyserskiego, żeby iść w aż tak sztuczny, z emfazą przedwojennego kina, styl. To musi być specjalnie, tylko nie wiem, po co. Na początku, kiedy Karolina Gruszka rzekła na wysokich rejestrach - Weeeerner...- myślałam, że to jakieś jaja, zaraz będzie inaczej. Ale nie było. Borys Szyc jakby mniej, ale też było to odczuwalne. Oboje są świetnymi aktorami (tak, tak, Szyc też, już w Wojnie polsko-ruskiej to wiedziałam), więc jasne było, że to nie prowincjonalne przedstawienie, chociaż wyglądało na to, jakby doktorowa dostała rolę po znajomości, a nauczycielowi z miejscowej podstawówki nikt nie potrafił odmówić. No dobra, myślę, prowokacja, w trakcie wyjdzie, nie ma bata. Czekałabym spokojnie do końca (na próżno, ale tego wiedzieć nie mogłam), gdyby nie to, co działo się na widowni. Na scenie - Werner ciągnie Barbrę za włosy po podłodze, mówi, że ją z domu wypierdoli, ona płacze, błaga, a sala wyje ze śmiechu. Na scenie osoby dramatu raz atakują, raz przyjmują ataki, to wszystko jest dotkliwe, ma znamiona przemocy fizycznej i psychicznej, niebezpiecznie ta kłótnia się do tego zbliża, a ludzie przy każdym tekście (fakt, niektóre efektowne, dużo przeklinania, to największy entuzjazm budzi) śmieją się tak, że im dziąsła widać, klepią się przy tym po udach i po bokach, takie to wszystko! śmieszne jest. Przecież im powiedzieli, że to komedia, więc śmiać się należy. 
Ona stoi tyłem do niego i łka popijając wodę, tak łka, że żałość bierze, bo widać, że ma już dosyć, że się zapędzili, że to już nie jest takie sobie gadanie, że za bardzo się ranią, a widownie wyje ze śmiechu, im to jest bardziej żałosne i przykre, tym ludzie lepiej się bawią. A już najbardziej wtedy, kiedy Barbra i Werner biją się na całego, ludzie po prostu płakali ze śmiechu. 
Mówią, że Wyrypajew siedzi na widowni na każdym spektaklu, przecież nie po to, żeby swojej żony pilnować, myślę, że to w celu obserwowania ludzi, jakichś badań w terenie, że ten spektakl to może jakaś próba, forpoczta kolejnej sztuki, która opisze kondycję polskiego społeczeństwa w obliczu obserwacji czyjegoś nieszczęścia. Bo o co tu chodzi? Kobiety powinny czuć empatię, siłę rażenia, a one chyba były zadowolone, że to nie one, ze to nie ich życie. Albo że inna ma tak samo. A panowie? Muszę przyznać, ze zdziwieniem, że wypatrzyłam kilku, którzy przestali się śmiać i zaczęli czuć się niezręcznie, więc wykazali się większą inteligencją emocjonalną od kobiet, a zawsze myślałam, że mają jej mniej, wielka lekcja dla mnie. Reszta ubawiona, bo przecież każdy z nich miał lub ma do czynienia z taką Barbrą. A jeden to nawet klaskał w co drastyczniejszych momentach. Siedziałam bokiem do sceny, już by mi nic grą nie pokazali, a tekst uszami wystarczy przyjmować, natomiast zafascynowana i zgorszona jednocześnie, patrzyłam na widzów. Może Wyrypajew siedzi na każdym spektaklu, bo ma nadzieję, że ktoś wstanie w połowie i zakrzyknie - ludzie, kurwa, z czego wy się śmiejecie, na miłość boską, ogarnijcie się!!! 
A jeśli nie, to król jest nagi. Bardzo mi przykro. 
I mam gdzieś, co piszą znani krytycy, tu coś nie gra i dziwię się, że nikt tego głośno nie mówi.