sobota, 15 grudnia 2012

Wakacje z duchami - Jestem blisko

Trzy kryteria przesądziły o wyborze tego tytułu do czytania:
1. Dzieje się w Irlandii, a ja zawsze śledzę, co się wydaje w Polsce o tej tematyce
2. Autorka polska, lubię polskie
3. Miało być lekko i przyjemnie, bo się ostatnio zawaliłam poważnymi tematami do przemyśleń (u Tyrmanda w Dzienniku o komunie, w Korektach o życiu i starości).

Pomyślałam sobie - będzie tego. Rozrywki mi trzeba.
Książka budzi różne emocje w sieci, tym bardziej trzeba sprawdzić.
Najsamprzód, mam nadzieję, że się autorka nie obrazi, powiedziałam sobie, że ta powieść będzie głównie lekka, przyjemna, na zasadzie 'oddech wojownika' - nie oczekiwałam Prousta, chociaż momentami dostałam Ulissesa. Tego mi trzeba było, świadomie ją wzięłam ze stosu, toteż do nikogo nie miałam pretensji, że nie była to rozprawa filozoficzna.
Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, że się tak wyrażę, to podobieństwo do moich wczesnych lektur, takich jak Pan samochodzik, Kapelusz za sto tysięcy, Zaginiony talizman itp. Nie chodzi tu o zniżenie się do poziomu dziesięciolatka, raczej o typ 'afery', że bohaterowie gdzieś jadą na wakacje, czy w innych niewinnych celach, a spotyka ich coś niespodziewanego i się dzieje - policja (wtedy milicja), tropy, gubienie śladów, zagadka, a w tle inne zdarzenia. I tu mamy dorosłą wersję takiej właśnie powieści.
Jest też inna rzecz, która mi młodość przypomina i moje pierwsze zachwyty powieściami Chmielewskiej, gdzie autorka czyniła siebie bohaterką, nawet jeśli nie były one identycznie i nie były to przygody samej autorki, i tak wydaje się czytelnikowi, że dostępuje zaszczytu zajrzenia do wspomnień, do prawdziwego życia, jakby się z nią przyjaźnił. Na własny użytek nazywam to 'zabiegiem chmielewskim'.  Podobało mi się to, bo też i podobała mi się Lucyna i jej partner Tadeusz. Fajna para.
Czyli dobra nasza, mamy bohaterów, których lubimy, mamy Irlandię, którą kochamy, aferę, dobrą herbatę, psa w nogach, choinkę w kącie i pierniczki kupne marki Lidl.
Chrzanić, co kto tam gada, czy to wysokich lotów, niskich, krzywych czy wirujących - Lucyna Olejniczak podarowała mi kilka godzin lektury, która mnie zrelaksowała. Czasami tylko o to mi chodzi i pod tym względem nie zawiodłam się.
Jeśli idzie o realia Zielonej Wyspy, wprawdzie wychudzonych krów i koni nigdzie nie widziałam, ale podobno na południu występują, więc czepiać się nie będę. Reszta wiarygodna. Jedynie mnie nazwy zastępcze dla partnera irytowały, bo ja nie lubię, kiedy ludzie mówią o swoim facecie - mój luby, mój miły, kochanie moje lub zdrobniale (to ostatnie tu nie występowało), ale to już moje osobiste dziwactwo, nie ma nic wspólnego z oceną książki. Jedno mnie tylko dziwiło, bardzo zimne lato musiało być, kiedy autorka wizytowała Irlandię, bo tam się wszyscy ogacali jak na zimę. Biorąc pod uwagę, że na południu jest cieplej niż u mnie na północy, dziwiły mnie te wszystkie kurtki, swetry, czapki, wiatry i deszcze doprowadzające do choroby. W czerwcu? No chyba, że...