sobota, 31 grudnia 2011

Książki przybyłe ostatnim rzutem na taśmę, podsumowań nie będzie, obietnic też nie, za to jedno wyzwanie, które zaskoczyło mnie samą

Kochani, kończy się ten rok. Nie będę nic podsumowywać, wyznaczać najlepszych i najgorszych książek, co miałam powiedzieć o nich, napisane na blogu. Czy przeczytałam mało, czy dużo, nic mnie nie obchodzi. Najważniejsze, że mam wiele radochy z czytania, że czekają na mnie wspaniałe książki, że polska biblioteka się pięknie rozwija i patrzę raczej w przyszłość niż przeszłość. Aż mi się ręce trzęsą do tego, co na mnie na półkach czeka, tak więc, chociaż nie przystępuję z zasady do żadnych wyzwań, tym razem postanowiłam dołączyć do TEGO:


Zachęca ono do czytania książek zakupionych przed 2012 rokiem, należących do nas. Takiego mi trzeba właśnie.
Będę mogła do niego włączyć te książki, które w wyniku pewnej umowy, bynajmniej nie recenzyjnej, przybyły do mnie od PWN 




Wzięłam w ręce te o dwudziestoleciu międzywojennym i oszalałam - jakże one pięknie wydane, ciekawe komentarze, piękne zdjęcia. Uczta.
Poza tym ciekawe wspomnienia kobiet z Gułagu. Język angielski dla męża i dla mnie słownik ang-pol i odwrotnie, przydatny będzie do tłumaczeń, na pen drive hasła są umieszczone. Nawet bez dostępu do sieci będę mogła skorzystać.
Niespodzianka wielka, bo sama zamówiłam, ale się nie spodziewałam tak szybko.
Taki koniec roku, to ja rozumiem

Kochani - życzę Wam wspaniałych lektur w 2012 roku, żebyście szczęśliwie, suchą nogą,  przez niego przeszli, jeśli komuś się darzy, niech tak zostanie, jeśli ktoś ma pecha, niech pech zostanie w starym roku. Tak czy tak, niech Wam się darzy.

środa, 28 grudnia 2011

Miłość we Wrocławiu. D.... mi nie urwało. Parada kubków za to ucieszyła

Zbiór opowiadań, którego wspólnym mianownikiem jest miłość w jej wszystkich przejawach, a autorami pisarze polscy. Jacy - widać na okładce.

Powiem tak - sama chciałam, więc nie mam co się teraz wywnętrzać, co gorsza nie mam komu. Pan do mnie napisał, zapytał, czy chcę do recenzji, ładnie dygnęłam nóżką i pięknie poprosiłam. Jeszcze przekonywałam, jak bardzo chcę.
Rzuciłam się na nią jak mój Franek na kość baranią. Miałam dobre nastawienie, ba, nawet ostatnio bardzo mi pasują formy krótkie, opowiadania właśnie.

I co? No właśnie nic. Nie dość, że większości już nawet nie pamiętam (czyli mną nie wstrząsnęło), to jeszcze mam poczucie straconego czasu. Ja przepraszam, to nie jest niewdzięczność, ale taka prawda, co poradzę?

Można powiedzieć, że ten zbiór, całe 266 stron,  przeczytałam dla jednego opowiadania plus bonus w postaci dwóch kolejnych - cuzamen do kupy 68 stron. Reszta to massa tabulette.
Tym opowiadaniem, które mi się podobało najbardziej było - "Oddana" Łukasza Orbitowskiego. Poruszyło mnie, wydało mi się cudownie kompletne i skończone.
"350 przepisów. Jak zrobić z siebie idiotkę. Poradnik" Ignacego Karpowicza rozczuliło i rozbawiło. A "Samobójstwo na Maślicach" Pilipiuka to czysta rozrywka w jego stylu. Reszta wydawała mi się jakby napisana na zasadzie - zamówienie jest, coś tam uszyję. Może tak nie było, ale takie właśnie wrażenie mi pozostało.
Nie chcę Was zniechęcić do czytania tego zbioru, to moje subiektywne wrażenie, wielokrotnie okazuje się, że komuś się podoba coś, co mnie nie i na odwrót, więc Wam pozostawiam decyzję.

A żeby nie było ta marudnie i smętnie, pokazuję Wam piękniste kubaski, które dostałam pod choinkę.
Od córki mój wymarzony z fabryki  Nicholasa Mosse
Jego wyroby są tak drogie, że muszę sobie zbierać po jednym kubku, talerzyku itd. Jakościowo świetne. W użyciu też. 


absolutny oryginał


od Moniki z Błękitnej Biblioteczki taki piękny kubas ze Starbucks. Może ich celem było dostarczenie pokaźnego kubasa do kawy, ale dla mnie to herbata tam jest bardziej adekwatna, taka z miodem i cytryną. 



Ten zestaw to jest prezent od córki i jeszcze-nie-zięcia. białych kubków jest cztery, do tego maszynka do kawy i pyszna kawa, a kubki takie wielkie, bo my lubimy latte. Robimy sobie taraz z gorącym mlekiem ubitym na pianę. Pychota. 


Co molowi potrzebne najbardziej na świecie oprócz książek? Duże kubki, żeby nie latać do kuchni po coś do picia.

A poza tym na zdjęciach widać, że biografia Danuty Wałęsy do mnie dotarła i już jest w czytaniu.

niedziela, 25 grudnia 2011

Nadejszła wiekopomna chwila, papier w strzępach :-)

Paczki otworzone, ciekawość zaspokojona, radość nieopisana, ale za to obfotografowana. Ja nie, bo tonęłam w papierach, zakładkach i książkach, ale moje dziecko mi zdjęcia strzeliło. Mnie tam nie ma, po co Wam trauma na całe życie :-). Ale zdobycze są na zdjęciach jak najbardziej.

Jak obiecałam, nie rozpakowałam, tak jak 'stały' poszły pod choinkę.


Leżą po lewej, dwa pakiety, których nie mogłam otworzyć, bo od razu bym wiedziała, co w środku, szara koperta od Wiewióry, a na spodzie jest granatowa paczuszka od Książkowca.


Na pierwszy ogień poszła ta od Wiewióry, bo  na wierzchu. A w niej piękne wyroby samej ofiarodawczyni, dwie filcowe podkładki pod kubki, do tego filcowe kolczyki piękniste kulki (ja nie wiedziałam, ze z filcu takie cudeńka można zrobić!!!), własnoręczna zakładka, która jest równocześnie kartką świąteczną, no i książka 7 babek, 1 dziadek. Szkoda, że nie pokazałam tego na zdjęciu, ona jest oprawiona w twardą okładkę, a dopiero w srodku jest ta właściwa, książkowa. A do tego piękna wizytówka z koralikiem, która dla mnie też będzie zakładką, bo sznureczek z koralkiem zostawiłam. Wizytówkę odwróciłam, bo nie wiem, czy sobie Wiewióra życzy, żeby widać było jej namiary. Na jej blogu twórczym są cudeńka, jest też strona ze sklepikiem, ale ja o tym nie wiedziałam, bo czytam jej bloga kulinarnego. Kobieta wielu talentów, do tego wielkiego serca, ze się ze mną podzieliła Dziadkiem :-)
Mam nadzieję, że moja paczuszka trafiła w Twoje upodobania.


Druga paczuszka przyjechała do Kate, Irlandzkiej koleżanki, która niestety mieszka daleko ode mnie. Kate swoim zwyczajem, nic nie mówiąc, pewnie po przeczytaniu posta na blogu, wysłała strzał w dziesiątkę, czyli The Sealed Letter. Czytałam Emmy Donoghue The Slammerkin i Pokój i bardzo mi się podoba jej pisanie. Dzięki Kate, śliczna kartka, życzenia i dużo serca w tej przesyłce. Niech Wam się z Cezarem darzy. Kate bloga niestety nie ma, może pomyślisz o tym kochana kuleżanko???


Ta paczuszka poniżej leciała aż zza Oceanu. Madzia wysłała drugą powieść Emmy Donoghue Life Mask. Widziałam wydania brytyjskie i powiem Wam, że się nie umywają do tego amerykańskiego. Ma piękne gładkie strony, kremowe - uwielbiam ten kolor, jesty przyjazny dla oczu, kiedy się czyta. Poza tym pozostawia wrażenie, że się starą książkę czyta. Madziu dziękuję, również w dychę trafiłaś.
Dostałam też kartkę skomponowaną ze zdjęć Magdy pociech, śliczna. Poszła do albumu.


No i ostatnia paczka od Książkowca - Pruszkowska, która jest prawdziwym rarytasem (mam list i klucz, to już mi tylko jednej brakuje, hurra!!!). Do tego Ksiądz Rafał, którego mi się ciągle nie udawało kupić, piękna podkładka z aniołem (już mam ją na biurku przy komputerze), zakładka robótkowa (ta różowa) i całe naręcze pięknych zakładek papierowych. A wszystko w towarzystwie własnoręcznie wykonanej kartki. Ja nie umiem nic rękami, to serdecznie podziwiam. Książkowcu, tak to zapakowane, poukrywane, mimo, że w jednej paczce, że co chwila okrzyki wnosiłam - o tu mam coś, o i tu coś jeszcze ....



Ale radochy mi sprawiliście. Faktycznie nie miałabym żadnej książki (chociaz mnie dziecko nieźle obsztorcowało za to, ze jej nie kazałam nic kupować z książek, a potem przeżywałam, powiedziała, że już mi nigdy nie uwierzy, haha).

Jest też i inny stosik, z tego, co dostali moi bliscy


DVD Maja w Ogrodzie dla męża, bo on ją uwielbia i gdyby nie to, że ona daleko, byłabym zazdrosna. Zresztą może powinnam?
The Alchemist dla Misi
Trzy Indridasony dla Jeszcze-Nie-Zięcia, pod poduszkę dostał Miłoszewskiego Uwikłanie po angielsku
Tancerka Degasa dla Misi
Ingheritance też dla córki
Hypnostist dla Jeszcze-Nie-Zięcia od córki
Trylogia o rycerzach zakonu krzyżowców dla męża ode mnie
A na samy dole dla córki, nie mam sama pojęcia co to jest, haha. Prosiła, zamówiłam na Amazon. Coś dla grafików.

Ot i tak sobie teraz grzebię w tych moich prezentach. Jak co roku, rodzinka rozeszła się po swoich kątach, Posprzątane, jedzenie pochowane, pies coś tam przez sen marudzi, jest już po drugiej w nocy, a ja jeszcze tutaj piszę i się raduję tym dniem.
Mam nadzieję, że u Was też wszystko dobrze.

sobota, 24 grudnia 2011

Dla Was Kochani na ten czas

Wielkimi krokami zbliżają się święta. Kochani moi blogowi przyjaciele - w Święta Bożego Narodzenia życzę Wam spokojnego, rodzinnego i radosnego świętowania, tak jak lubicie, przy suto zastawionym stole, żeby niczego nikomu nie brakowało. Pod choinką wspaniałych książek oczywiście również też :-)

Po moim poście o książkach pod choinką, a raczej ich bolesnego braku, wywiązała się korespondencja pod wpisem, z której wynikła spontaniczna wymianka. Zaowocowała ona paczkami podniżej oraz moimi dwoma wizytami na poczcie. A teraz pozostaje mi tupać nóżką z niecierpliwości, bo niby wiem, ale nie wiem, co jest w tych paczkach. 

Ja się już nie mogę doczekać. Przyszły pakieciki od Książkowca, Kate (jeszcze nie bloguje, ale kto wie, co bedzie w przyszłości?), Wiewióry i Madzi B. Aggie też przysłała, ale tę paczkę, jak i Mankella od Krysi niefrasobliwie otworzyłam. Usprawiedliwienie mam tylko takie, że nie wiedziałam od kogo, myślałam, że to nie jest prezentowe. Jeszcze Sielanka całkiem niedawno Szczygła mi wysłała. Czyli te trzy, nawet cztery



umilają mi czekanie na otworzenie czterech zapakowanych.
Wielka to dla mnie męka tak czekać, ale słowo się rzekło, kobyłka u płota, otworzę dopiero po Wigilii. I tak dobrze, że nie hołdujemy zwyczajowi anglosaskiemu i nie muszę czekać do pierwszego dnia rana.

Na razie paczki wyglądają tak


Poopisywałam sobie je, chociaż wiem, że pewnie w środku są jakieś kartki, nawet sobie ponalepiałam świąteczne krasnale, a co.
Mąż patrzy na mnie i mówi - jak dziecko, jak dziecko.
Lubię to dziecko we mnie, dlaczego miałabym go wyganiać?

I Wam też życzę, żebyście jak najdłużej zachowali dziecięcą radość w ten czas.
A na koniec powiem, że cieszę się, że mam to miejsce i Was obok w innych miejscach książkowych, a czasem u mnie w komentarzach. Gdyby mi ktoś to teraz odebrał, było by mi bardzo źle.
Pozdrawiam

wtorek, 20 grudnia 2011

Różyczka - reżyseria Jan Kidawa-Błoński. DLA MNIE WSTRZĄSAJĄCY

Obejrzeliśmy go dopiero wczoraj wieczorem, chociaż czekał na płycie już od jakiegoś czasu. Nie wiem, czy jest tu jeszcze ktoś, kto nie widział tego filmu, ale jeśli tak, czym prędzej to uczyńcie, bo szkoda przegapić okazji na dobre kino.
Różyczka – Magdalena Boczarska jest po prostu piękna. A okazji do podziwiania jej wdzięków w tym obrazie dużo. Mimo, że film nie o tym, dużo w nim cielesności, seksu, uczuć, miłości i wielu innych, już nie tak przyjemnych emocji.
No właśnie, emocje. Nie mogę o tym filmie pisać spokojnie. Dobrze, że nie jestem zawodowym krytykiem, że moja kariera i wiarygodność nie na szali dzisiaj, bo gdyby tak było, przegrałabym bitwę. Buzuje we mnie i takie też będzie pewnie to pisanie, nieskładne i pełne uczuciowych gejzerów.
Historia dzieje się w roku mojego urodzenia, w 1967 i ciągnie się aż do masowego wyjazdu obywatelki polskich pochodzenia żydowskiego w 1968 roku. Oficer SB Rożek (Robert Więckiewicz) boi się odkrycia jego sekretu, toteż kiedy jego przełożony proponuje mu, żeby za pomocą jego dziewczyny (Magdalena Boczarska), pracującej na Uniwersytecie Warszawskim jako maszynistka, rozpracować tamtejszego wykładowcę i znanego pisarza (Andrzej Seweryn), zgadza się, mam wrażenie nie dlatego, że tak wierzy w potrzebę wykazania się, ale po prostu ze strachu. A może po prostu dlatego, że jest gnidą i tyle? Wiele jest pytań o motywy w tym filmie, nie do końca są one jasne, ani w przypadku oficera, ani tej dziewczyny, która daje się wciągnąć w intrygę. Z miłości? Z głupoty? Jest też profesor, elita intelektualna, który zachwycił się kobietą ewidentnie niedorastającą do jego poziomu, ale też odbiegającą naturą od tych, które ma w otoczeniu, nie ma w niej chłodu i rezerwy, jest za to zachwyt, jest ciekawość świata, jest ciepło, a to wszystko w niezwykle pięknym opakowaniu, a który mężczyzna na to nie daje się złapać? No i bycie mentorem też pewnie jest dla takiego człowieka atrakcyjne. Nie bez znaczenia jest fakt, że ma ona też podejście do jego malutkiej córki, którą wychowuje sam. Te wszystkie czynniki wydają się tłumaczyć akurat jego postępowanie. Można sobie oczywiście zadawać pytanie, dlaczego profesor jej tak bezgranicznie uwierzył, ale to już inna rzecz, myślę, że niektórym ludziom, w tym mnie, w głowie się nie mieści, że ktoś jest zły.
Już początek filmu mnie złapał za gardło. Serce mnie rozbolało od oglądania kolejnych etapów inwigilacji, od obserwowania jak ewoluuje związek Różyczki z esbekiem i w tym samym czasie jak zmienia się jej stosunek do figuranta, czyli profesora. I dylematy moralne, każdy je tu ma, nawet oficerowie SB, przynajmniej niektórzy. I strach w ich oczach, i służalczość i wiara w ustrój, dużo gorsza niż ten strach i służalczość razem wzięte. Miłość profesora, jego fascynacja, momentami żałosna, momentami piękna. I dziewczyna w to wszystko zaplątana, właściwie o niej nic nie wiemy, jakieś strzępy. To wszystko na tle przemian społecznych lat sześćdziesiątych, premiery Dziadów Dejmka w rocznicę rewolucji październikowej, strajki studenckie, walka środowisk intelektualnych, pisarzy, twórców z komuną. Wszystko to pięknie pokazane, dla tych, co nie pamiętają, ważne. Trochę mi przeszkadzało, że poubierani są jednak mało w klimacie tych lat, tak trochę to podpicowane na te czasy, tak jak teraz sobie wyobrażamy lata sześćdziesiąte, a nie takie, jakie kiedyś przaśne były.
Niewiele Wam zdradziłam, chociaż mogłoby się wydawać, że tak, bo ten film jest historią emocjami opisaną, treść, fakty tak, ale to, co tam buzuje jest jeszcze ważniejsze.
Dużo seksu, ale on jest tam po to, żeby pokazać bezradność, albo atawistyczną manifestację siły, albo miłość dojrzałą, albo zagubienie i rozpacz, albo kobiece pragnienia. Aż mnie głowa rozbolała z nadmiaru silnych wrażeń. No i te czasy straszne, chmury nad Polską, komunistyczna machina mieląca ludzi jak na wyroby parówko-podobne, bo przecież to wszystko było takiej marnej jakości, równaj w dół – hasło dnia. I strach, wszechogarniający, chociaż żyjesz niby normalnie, cokolwiek by się nie robiło, mówiło, wymagało to wielkiej odwagi i ostrożności.
Zastanawiałam się niedawno, przy okazji moich wspomnień ze stanu wojennego na codzienniku, kim ja bym była, gdybym była dorosła – działaczem podziemia, czy aparatu partyjnego. Uczciwie jest przyznać się, że się nie wie, jeśli pochodzi się z domu, gdzie o polityce się nie rozmawiało. Teraz wiem, że nie byłabym w stanie wejść w tryby ‘członków z ramienia, zebrań plenum i tego całego bagna’. Na szczęście mam w sobie uczciwość i poczciwość, żeby nie iść tą drogą, jak powiedział klasyk.
Film polecam z całego serca i przepraszam za takie niepozbieranie w tym wpisie, ale jeszcze we mnie ta historia gra, jeszcze przeżywam, mogłabym poczekać, ale wolę nie pisać tego wszystkiego na zimno, bo po prostu nie lubię. Uwielbiam dyskusje pełne emocji nad obejrzanym filmem, szkoda, że nie było ze mną przyjaciół, żeby sobie o tym pogadać po. 
Poniższy zwiastun dla widzów powyżej 18 roku życia. 



poniedziałek, 19 grudnia 2011

The Better Half - Sarah Harte. A tak w ogóle to zatkała mi się rura, a Sherlock Holmes poruszył nieznane struny

Zawsze chciałam wejrzeć w świat bogatych ludzi w Irlandii i zobaczyć jak to było, a jak jest teraz i co się działo podczas upadku tytanów.Jak w Irlandii przed recesją było każdy wie, wielkie korporacje płacące niewyobrażalne pieniądze specjalistom, deweloperzy budujący za strasznie pieniądze mieszkania i domy, wielkie finanse, nie do końca mądre poczynania (eufemizm na głupotę w zarządzaniu finansami, a nawet na rozpasanie i nierząd w tym zakresie). Wielkie fortuny i klasa najbogatsza, dla której tylko 'niebo było limitem'.
Dygresja - męża kiedyś dorwała cyganka w parku (ups, powinnam powiedzieć obywatelka narodowości romskiej) i go 'ograbiła' ze wszelkich pieniędzy,jakie miał przy sobie (dobrze, że bilet na autobus do domu kupił, bo by nie tylko głodny cały dzień chodził, ale i do domu nie miał jak dojechać), naciągając go na wróżenie. A że chłopak był młody, to sie i dał. Ona mu przepowiedziała, że będzie bogaty, wyjedzie zagranicę i tam zginie w wypadku. Za granicę wyjechaliśmy, to jedyny sposób, żeby sie uchronić od wróżby (przekleństwa? tylko dlaczego, skoro wyciągnęły od niego co chciały, czyli wszystkie pieniądze?), to nie stać się bogatym. I my się rękami i nogami przed tym bronimy, haha. Koniec dygresji.
No właśnie, ona nie całkiem tak po nic była - skoro nie mogę być bogata, to sobie chociaż poczytam o takich co byli, może nawet jeszcze są, ale się z tym kryją, bo to teraz tutaj de mode.
Sarah Harte wie, o czym mówi.

Sama nadal należy do elity, jej mąż - Jay Bourke,  był niezwykle skutecznym przedsiębiorcą, który między innymi otworzył bardzo popularne miejsca w Dublinie, gdzie bywali najbogatsi, jadali tam, pili i lulki palili. Miejsca zaczęły padać wraz z elitą finansową. Żona chciała pomóc mężowi w potrzebie, usiadła i napisała książkę.
Wiele sobie po niej obiecywałam, bo miała dobre recenzje, niestety chyba jednak to jest wynik głaskania po pleckach w towarzystwie wzajemnej adoracji, bo ksiażka jest zaledwie znośna. A właściwie, poza stekiem plotek (podobieństwo do steku bzdur zamierzone), nic nam odkrywczego nie funduje.
Poznajemy w tej powieści grupę kobiet, niepracujących żon obrzydliwie bogatych mężów (każdy niebogaty mówi o takich - obrzydliwie bogaci, hihi), które gdzieś po drodze, wraz z przybywanie kolejnych milionów, domów i samolotów, zagubiły swoją tożsamość. Spotykają się na lunch, po to tylko, żeby sobie wszystkie odmawiać, bo oczywiście nic nie jedzą, żeby zachować sylwetkę. Do tego jedna z nich, główna bohaterka Anita, dowiaduje się, że jej mąż właśnie będzie miał dziecko z kobietą starszą raptem o 6 lat od ich córki. A dowiaduje się tego w poczekalni u ginekologa, podczas niezobowiązującej rozmowy  z obcą kobietą, przypadkiem dodaje dwa do dwóch. Ta scena, dialog, to majstersztyk. Reszta zaledwie poprawna.
Oczywiście jesteśmy świadkami jak jeden mąż za drugim tracą swoje pozycje w biznesie, jak te kobiety to znoszą, co tracą i tak dalej. Śmiem twierdzić, że ta ksiażka sprzedała się tylko dlatego w takim nakładzie, że wszyscy traktowali ją jako 'z kluczem', doszukując się wątków autobiograficznych, którym to pogłoskom zresztą autorka zaprzecza. Nic to, że jej mąż też padl jak mucha w kryzysie, żona odkuła się pisząc tę powieść. a to też jakaś sztuka, żeby wykorzystać umiejętnie moment. Dla rozrywki i smaczków dublińskich polecam, ale dzieła się nie spodziewajcie.

Jeśli idzie o moją zatkaną rurę, to mam na myśli, że rura przekaźnikowa tekst - oko - mózg - emocje mi się zatkała i nie mogę czytać. Moge, ale nie wiem, co czytam. Wieczorem zaliczam kilka rozdziałów, a kolejnego dnia orientuję się, że nie wiem, co czytałam i wracam.
Widzę światełko w tunelu, sięgnęłam znowu do Uwikłania i tak się w tę intrygę uwikłałam, że czuję jak mi się rura odtyka.
Za to obejrzałam wczoraj pierwszą część Sherlocka Holmesa i  jak na osobę, która nie lubi Sherlocka i jego historii, byłam zachwycona ku mojemu zdziwieniu. Do tego, odkąd mi jeszcze-nie-zięć zwrócił uwagę na to, że House jest wypisz wymaluj Holmesem, że na nim wzorowali postać sarkastycznego lekarza, to miałam jeszcze więcej ubawu wynajdując paralele. Aż jestem ciekawa części drugiej.
Tym bardziej mnie ten zachwyt dla nowej wersji dziwi, że ani Downeya Juniora, ani Juda Lowe czy jak mu tam, nie lubię pasjami. A tu ok. Wot siurpryza!

A oto zwiastun drugiej części. Moje dzieci wybierają się na to do kina jeszcze przed świętami, ja chyba jednak nie pojadę, ale film mi się podoba i na pewno go obejrzę na dvd.

piątek, 9 grudnia 2011

Płatki z nieba - Mingmei Yip. Moje zmagania z tańczącą bokiem i sikającym z wiatrem

Wyznanie - ostatnio nie lubię literatury z tego kręgu kulturowego. Nie wiem dlaczego, co się stało, ale tak mnie denerwuje to roztrząsanie problemów poprzez tao, zen i co tam jeszcze. Do tego wszystko to, co da się powiedzieć normalnie, jest jakoś tak udziwnione. I te imiona - nawet nie potrafię powtórzyć, zupełnie jak z filmu Kolskiego - grający z talerza, mówiąca obłokami, sikający z wiatrem i tańcząca bokiem, haha.
No, to się ponatrząsałam. Nic nie poradzę, że jest u mnie dziwna niecierpliwość i bliżej mi teraz do jakiegoś krwawego kryminału, niż do ulotnej delikatności kwiatu lotosu poruszanego na wietrze wraz z lampionami, a w oddali słychać głosy mantry powtarzanej przez 'tę, która gęsi pasała' i 'tego, którego popiół zamienił w łabędzia'.


Wrzuciłam tego audiobooka do mojego empeka i pognałam do 'gminy', z podłączonym sprzęciorkiem w samochodzie do radia. Zasłuchałam się w tej historii i chociaż nadal nie opuściła mnie ta niechęć do 'walczących z cieniami', historia ta zajęła mnie na tyle, że na ten czas przestałam hodować 'chińskie muchy w nosie' i z wielką przyjemnością odsłuchałam  powieści bez marudzenia.

Meng Ning poznajemy w momencie, kiedy wstępuje do klasztoru buddyjskiego. Na razie na chwilę, na próbę, na medytacje i nauki, ale ma gdzieś z tyłu głowy pomysł, żeby zostać mniszką i ogolić głowę. Podczas tej sesji medytacyjnej poznaje Amerykanina, który będzie ważny w tej historii. Cofamy się do dzieciństwa Meng Ning, poznajemy inne postaci dramatu, wyjeżdżamy z nią do Francji i do USA. Oj dzieje się, dzieje, ale jednocześnie jest jakaś niespieszność w tej książce, zaduma, metafora. I ja w tym wszystkim z niecierpliwością do takich klimatów, ale o dziwo dałam się ponieść tej opowieści i nawet w jakiś sposób wyciszyłam, zawiesiłam.
Książka jest o tym, czy wybrać miłość i jakie ma ona oblicza, czy może pójść drogą duchowego rozwoju w odosobnieniu. Jest dużo ciekawostek o życiu klasztornym buddyjskich mniszek, ale też o salonach Manhattanu, obrazki z życia chińskiej prowincji i obyczajowości.
I tak nie wiem, kiedy odsłuchałam ją do końca, a tak się na początku najeżyłam, że mnie 'mówiąca z zamkniętymi ustami' pewnie nie zainteresuje. Ot i niespodzianka.
Nie czytałam poprzedniej powieści tej autorki, coś czuję, że poszukam i też przeczytam, tudzież odsłucham, zależy co pierwsze mi w ręce wpadnie.
Polecam, jak widać na załączonym obrazku - nawet tym, którzy w ogóle lub chwilowo, nie lubią takiego typu powieści.

Nie mogę nie wspomnieć o tym, że audiobook przyleciał do mnie, fruuuu, z Polski od Pani Bogny z Weltbild (Świat Książki). Dziękuję.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Przeboje-Podboje Allegro, a w tle lubelski romans

Ufff, narobiłam się jak chłop na ugorze. Najpierw przy pomocy blogowej Pani Minister udało mi się założyć konto na Allegro. Okazało się, że tam trzeba grać z systemem w ciuciubabkę, tudzież chodzi lisek koło pół do wypełnienia, jak człowiek pomyśli lekko pokrętnie, to się uda. Ja przyzwyczajona do rejestracji w różnych sklepach i domach aukcyjnych na całym świecie, tu polegałam kilka razy.
Okazało się, że założenie konta to dopiero preludium.
Musiałam czekać na list. Ok, mogę poczekać. Dostałam, aktywowowałam, z tym dyskutować nie będę, mają swoje regulacje.

W między czasie, wiadomo jak człowiek czeka to mu różne rzeczy, czytaj książki, do łba wpadają, przypomniało mi się, że kiedyś moja sąsiadka lekarka pożyczyła mi 2 powieści Danuty Kłosowskiej, lubelskiej pisarki i mi się bardzo podobały. Niby sama pisarka mówi o nich romanse, ale nie mają nic wspólnego z Harlequinami czy jakimiś innymi Bibliotekami spod znaku Amora, za to wiele wspólnego z powieściami z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zresztą pisane też nie ostatnio, większość z nich w latach dziewięćdzisiątych. Sami się przekonajcie, zajrzyjcie na jej stronę Danuta Kłosowaka.pl, kiedy klikniesz na okładkę, można czytać te powieści online. Tyle, że ze mną taki problem, że żadna siła mnie nie zmusi do czytania książek z komputera. Książka w ręku tak, czytnik tak, ale telefon czy komputer to już dla mnie hard core. Poza tym wali mi w oczy blask ekranu za długo. Wystarczy mi gapienie się w ekran, kiedy Was odwiedzam.
Od rzemyczka do koniczka, jak mawia europoseł Cymański, wkroczyłam na salony Allegro szukać Kłosowskiej. Dziwne, bo wpisywałam na różne sposoby i nic nie było, a kiedy wpisałam pytanie w grupie moli książkowych na Fb, to się posypały linki (bez przesady, dwa znalezione), zaraz tam podążyłam i tu zaczęły się schody. Uwierzcie mi, bywam i kupuję w wielu sklepach od lat, bo się zachwyciłam zakupami online i tym, że nie muszę ganiać po sklepach. Tym bardziej, że ja tu ich za wiele nie mam, nie mieszkam w wielkim mieście. Ale po raz pierwszy została pokonana przez sklep tak dalece, że musiałam poprosić o pomoc blogową Agnieszkę T. Dla debiutanta tam wszystko jest zagadkowe - jak połączyć zamówienia nie jest jasne, płacenie kartą jest proste jak wiesz, jak to zrobić, ale ja, użytkownik Paypal, nie posiadajaca konta w Polsce, tam musiałam zapoznać się z PayU. Tu nie chodzi, że ja nie rozumiem mechanizmów, tylko technicznie jakoś mi tam trudno się przedrzeć. Bo skąd ja wiem, że mam kliknąć płacę i dopiero idę do strony, gdzie wybieram rodzaj przesyłki, wszędzie indziej płacę, to płacę i koniec. Bałam się kliknąć na Płacę, że mi wybierze jakiś automatyczny sposób przesyłki. Poza tym sądzę, że jeśli jest zgoda na zagrniczne sprzedaże, to dobrze by bylo ustalić ile to kosztuje od razu, a nie kontakt ze szprzedającym za każdym razem. Przecież to można wyczaić, ile kosztuje do UE, ile poza, za książkę, za kilogram itd. Za każdym razem zastanawiałam się, czy jak kliknę, będę miała możliwość wycofania się, bo wciąż nie wiedziałam, ile kosztuje przesyłka, czy nie?  Dwa dni kupowałam dwie książki u jednego sprzedawcy. Naklikałam się, nakombinowałam, jak wstawić nową sumę przesyłki, wymieniłam maile, nic tu nie jest łatwe i intuicyjne. Jak się wie, to może i tak. Ale dla debiutanta to jak egzamin magisterski z kupowania w sieci. Przejdziesz przez Allegro, juz nic cię nie zdziwi. Jeśli idzie o zwyczaje sprzedających, dziwi mnie, że każdy może wybierać, czy tylko przelew, czy PayU czy zagranicę, czy nie. Kurczę, to jak obcowanie z chmarą chimerycznych sprzedawców. Pod tym względem uwielbiam Play.com i Play Trade tam. Kupuje się na Play'u, ale wysyła sprzedawca prywatny, bo Play Trade to sprzedawanie przez firmy/ludzi spoza Play, ale dalej na tej platformie sprzedającej. I z Play płacę itd, ale ktoś inny to wysyła.
Ja się nie skarżę, ja tylko muszę się wygadać. No, ale nareszcie droga do różnistych staroci staje otworem, pod warunkiem, że sprzedający a) wysyła zagranicę, b) przyjmie zapłatę kartą c) nie policzy jak za zboże za tę wysyłkę. Dużo tego.
W każdym razie Mój romans z diabłem i Wielkie szukanie Danuty Kłosowskiej są moje. Będę miała okazję przekonać się, czy to była jednorazowa miłość, czy ta pisarka po prostu jest dobra.
Czy ktoś z Was o niej słyszał? Ciekawa jestem.

czwartek, 1 grudnia 2011

Her fearful Symmetry czyli Lustrzane odbicie - Audrey Niffenegger

Przeczytałam tę powieść w ramach mojego book club i się cieszę, że mnie do tego zmusili, bo gdyby nie, to po obejrzeniu filmu Żona podróżnika w czasie, w życiu nie sięgnęłabym po kolejną powieść tej autorki. Nic na to nie poradzę, że Time Traveller's Wife mnie zawiodła na całej linii. I to po takie reklamie, po takich zachwytach! Wynudziłam się na filmie, historia wydała mi się nuuuuudna, wcale nie intrygująca, wręcz przeciwnie, strasznie mnie irytowało to jego wieczne znikanie.

No, ale sięgnęłam po Lustrzane odbicie akurat w tym samym czasie, kiedy miałam okazję obejrzeć film, a poza tym od razu zorientowałam się, że ta historia to mi akurat pasuje wyjątkowo.

Już kiedy zajrzałam na skrzydełko książki, wiedziałam, że to może być coś ciekawego.
Bliźniaczki Julia i Valentina Poole są normalnymi, amerykańskimi nastolatkami. Poza tym, że jedna jest lustrzanym odbiciem drugiej, czyli wszystkie jej narządy są po przeciwnej stronie niż normalnie. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić w życiu, zaczęły studia, ale je porzuciły. Nie mają pracy, zyją sobie wygodnie u rodziców w domku na przedmieściach i czekają nie wiadomo na co. I się doczekały. W książkach to się zdarza :-)
Ich ciotka umiera w Londynie i zostawia im swoje mieszkanie i pokaźną sumę pieniędzy. Mają w nim zamieszkać przynajmniej na rok, zanim zdecydują się je sprzedać. A, i ich rodzice - siostra zmarłej i jej mąż - nie mają prawa wstępu do mieszkania. Taki jest warunek testamentu.
Jest też rodzinna tajemnica, pozostawione pamiętniki i wielka ciekawość - co się zdarzyło między siostrami, że jedna z nich wyjechała z narzeczonym do USA?
Mieszkanie mieści sie nie byle gdzie, a dobrej dzielnicy zaraz obok cmentarza Highgate.
Piętro wyżej mieszka Martin z jego żoną, on ma nerwicę natręctw, do tego agorafobię i nie opuszcza w ogóle mieszkania. Zajmuje się układaniem krzyżówek, pracuje z domu.
Niżej mieszka Robert, owdowiały partner ciotki. Młodszy od niej, nawet znacznie, ale czy prawdziwa miłość zna granice? Robert pracuje na cmentarzu jako wolontariusz, a do tego pisze pracę o tymże.
Bohaterem książki jest też sam cmentarz, niezwykle ciekawe miejsce.
Elspeth, zmarła ciotka, odeszła cieleśnie, ale jej duch nada pozostaje w budynku.
Nic więcej nie powiem, bo nie chcę popsuć Wam czytania.

Podobało mi się bardzo. Nie lubię czytać o duchach i nie szukam takich opowiastek. A jak już trafię, musi być dobre, bo inaczej odkładam, nie mam czasu na słabizny jakieś. Z drugiej strony jeśli dobre, interesuje mnie, bo ja w wierzę w wędrówkę dusz i spodziewam się, że część jest nadal wśród nas. Wierzę, ale nie zgłębiam tego tematu, po prostu przyjmuję to do wiadomości jako rzecz naturalną. Czytając tę opowieść nie miałam uczucia sztuczności, zmyślania na siłę, modzenia pod publikę. To jest po prostu dobra historia.
Nie wiem, jakie jest polskie tłumaczenie, ale po angielsku czyta się fantastycznie. Przy okazji dowiedziałam się, że nazwa ulubionego przysmaku Frania, Frolica, pochodzi od angielskiego słowa frolic (kto by pomyślał!) i znaczy tyle co hasać, brykać. To będzie moje ulubione słowo na najbliższy czas :-)

A na dokładkę wstawiam tu piosenkę Anny Marii Jopek z jej nowej płyty Sobremesa. Jezu, jaka ta piosenka jest piękna. I proszę się nie zżymać na używanie imienia syna Boga nadaremno, bo to jest wcale nie nadaremno - ta kobieta została przez stwórcę zaopatrzona w taki talent, że tylko Jezu tu pasuje.