wtorek, 31 grudnia 2013

Spięłam klamrą dwie daty w moim życiu, a wszystko dzięki dwóm książkom

Kiedy byłam dzieckiem, święta zawsze były dla nas czasem kupowania sobie książek, wiadomo było, że będzie więcej czasu na ich czytanie, wszak nie było internetu, tylu kanałów telewizyjnych, odtwarzaczy video, dvd, usb i tak dalej. W ten czas zawsze towarzyszyło mi radio, mój fotel i nowa powieść.
Teraz książka musi konkurować z tyloma nośnikami przyjemności, rozpraszaczami, że jak się nad tym bardziej zastanowić, aż dziw, że ludzie czytają.
Dlatego moje postanowienie na 2014 rok jest takie, żeby bardziej świadomie selekcjonować kanały nadające do mnie treści, żeby nie siedzieć w sieci niezliczone godziny bez poczucia upływającego czasu. W zamian nadrobić trochę książkowych i recenzyjnych zaległości.

Skąd te przemyślenia nagle tak? Nie podsumowuję roku, nie liczę, co i ile czytałam, nie lubię tego robić i wybaczcie, nie czytam też takich wpisów u innych. Przemyślenia wynikają z dzisiejszej notki, miało być o jednej książce, ale okazało się, że będzie o dwóch. I o tym, jak jedna opowieść prowadzi do drugiej i spina klamrą czyjeś życie, a rozpiętość tej klamry to 33 lata.

Kiedy wzięłam do ręki powieść Barbary Kosmowskiej 'Niebieski autobus', już po pierwszych stronicach zorientowałam się, że atmosfera tej powieści przypomina mi inną. Pamiętałam dokładnie okładkę, tytuł też, jednego nie wiedziałam - czy mam ją nadal na półce? Po gorączkowych poszukiwaniach okazało się, że tak.
Wróciłam spokojnie do lektury Niebieskiego autobusu, w duchu obiecując sobie, że koniecznie muszę wrócić do tej starszej, czyli do 'Córka tego, co tramwaje jego' Honoraty Chróścielewskiej.
Nie zrobiłam tego jeszcze, ale na pewno nadrobię niedługo.



Niebieski autobus to powrót do czasów PRL-u, dla niektórych bardzo biednych. Miśka dorasta w rodzinie, której daleko od pospolitej - ojciec ma 'swój rozum', a najbardziej dumy jest z głowy do 'interesów' i produkcji bimbru. Wuj, oprócz tego, że łamie serca kobiece, nader często łamie też prawo, co go wciąż wpędza w kłopoty. Matka marzy o nowoczesnej meblościance i pozbyciu się staroświeckiego kredensu, za którego niejeden teraz pewnie by fortunę zapłacił. Babka, niezwykle ceniona w dniu wypłaty emerytury, ma zawsze swoje trzy grosze to wtrącenia, ale słuchają jej tylko wtedy, kiedy jest przy kasie. Sąsiedzi, nauczyciele, przyjaciele rodziców, oni wszyscy wręcz żyją przed oczami w trakcie czytania.
Wspaniała galeria postaci, Barbara Kosmowska ma niezwykłą łatwość i dużą umiejętność przywoływania do życia ciekawych ludzi, takich, których chce się odwiedzać w kolejne wieczory.
Miśka to rezolutne dziewczę, opisuje świat swoimi oczami, a już do nas należy wyciąganie wniosków i zobaczenie tego, czego młody człowiek nie rozumie, ale naiwnie zauważa i opisuje.
I to właśnie łączy obie te powieści, 'Niebieski autobus' i 'Córka tego, co tramwaje jego' oraz pewnie wiele innych podobnych, że widzimy świat dorosłych jakby ostrzej i w krzywym zwierciadle.
Pamiętam, że to mnie właśnie urzekło w tej drugiej książce, dawno, ponad 33 lata temu, kiedy miałam zaledwie 13 lat i byłam niezwykle dumna, że dostałam do czytania 'dorosłą' książkę od mamy.
Inna rzecz, że Miśka, bohaterka Niebieskiego autobusu, to też imię mojej córki, dlatego tak blisko poczułam się związana z tą bohaterką.
Jej pragnienia, marzenia, dążenie do lepszego życia, do osiągnięcia czegoś, czasy PRL-u to też moje doświadczenia (o czerwonych i niebieskich 'okrąglutkich' autobusach nie wspominając), moje życie, tylko rodzina inna, a przez to może tak dla mnie to wszystko ciekawe.
O tej 'staruszce' Honoraty Chróścielewskiej nie napiszę dziś w szczegółach, zresztą nigdy tego nie robię, bo nie lubię streszczać książek, pamiętam z niej tylko to, że dzieje się wśród mieszkańców z łódzkiej czynszówki, a ich życie opisane jest oczami dziecka. Nie mam pamięci fabularnej, ale zbieram w sercu wrażenia i pojedyncze sceny, pamiętam niektóre rzeczy, jak na przykład to, że rozdziały mają fajne tytuły (O naszym dyngusie i pupie pani Olbińskiej np), pamiętam jej niezwykły język (jak na przykład - przez okiennice widać trochę widna). Na pewno do niej wrócę, często o niej myślałam przez te lata, wspominałam i jestem wdzięczna 'Niebieskiemu autobusowi' i autorce Barbarze Kosmowskiej za przypomnienie mi o niej jeszcze raz.

Ale nie myślcie, że jedna drugą naśladuje, jedynie zamysł jest podobny, Niebieski autobus ma swój rytm, urok i jest na pewno jedną z tych pozycji, które zawsze będę u mnie na półce, bo a nuż zechcę za lat kilkadziesiąt do niej wrócić?

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Marzenia się spełniają, ale za tym zawsze stoją ludzie

Od lat miałam marzenie o wygodnym fotelu do czytania. Miałam taki kiedyś, w kratkę, z przeważającym kolorem czerwonym, wysokie oparcie, wygodnie podłokietniki - siedząc w nim słuchałam listy programu trzeciego, czytałam Anię z Zielonego Wzgórza, potem powieści o miłości i czekałam na telefon od chłopaka. Potem karmiłam Michalinę, pierwsze dziecko. Przepadł, jak wiele rzeczy czy mebli z mojej młodości. Żal mi było, tęskniłam za czymś podobnym, przede wszystkim do czytania.
Dlaczego nie kupiłam wcześniej? Jak to w życiu, powodów wiele, a to pieniądze były potrzebne na coś innego albo w ogóle było ich niewiele, a to miejsca nie było, albo nie mogłam znaleźć właściwego mebla. Ostatnio nawet jeśli widziałam gdzieś w katalogu, cena była zaporowa i wiedziałam, że tak czy inaczej nie da się kupić online, bo najpierw musiałabym usiąść, spróbować, zbyt wielkie miałam wymagania co do formy mojego wymarzonego fotela.
Aż pewnego dnia natknęłam się na  NIEGO - usiadłam w show roomie, umościłam się i już wiedziałam, że kiedyś muszę GO mieć. I ten kolor! Prawie taki, jak mój z młodości.
Ale kasy akurat było za mało, żeby wygospodarować na taki wydatek, w końcu egoistyczny, bo tylko dla mnie. Nawet jeśli to była połowa ceny innych foteli, i tak dużo jak dla mnie.

Przed świętami członkinie komitetu rodzicielskiego naszej polskiej szkoły, gdzie prowadzę bibliotekę, wręczyły mi podarunek od wszystkich rodziców. Wprawdzie bibliotekę prowadzę bez wynagrodzenia, ale uwielbiam to robić, przecież książki, rozmowa o nich i 'wciskanie' świetnych powieści innym to moja pasja, niczego w zamian nie oczekuję, ale nie ukrywam, że było mi niezwykle miło, że rodzice pomyśleli o mnie przy święcie i wręczyli mi pieniądze, na cokolwiek tam chcę.

Dwa raz nie musiałam myśleć, od razu wiedziałam, że to ostatnia jedyna szansa na zrealizowanie marzenia bez wyrzutów sumienia, ze 'odbieram rodzinie od ust'.

Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedziałam, kiedy będę w stanie sobie GO kupić, bo IKEA jest w Irlandii jedna i do tego 4 godziny jazdy samochodem od nas, po nie najlepszych drogach niestety.
Druga jest w Irlandii Północnej w Belfaście, ale nie wiem, gdzie, a to i tak nie jest wiele bliżej, może z pół godziny jazdy mniej. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy w piątek poświąteczny mąż spytał, czy jestem gotowa na wyjazd do IKEI po fotel. Myślałam, że sobie ze mnie dworuje, więc nie bardzo poważnie do tego podeszłam, ale okazało się, że plan jest jak najbardziej poważny i jedziemy w sobotę, wstajemy o 6tej i o 7mej mamy już być w trasie. Jak powiedział, tak się stało. Dojechaliśmy tam na jedenastą, zjedliśmy na górze w kafejce irlandzkie śniadanie (kolejny treat, bo uwielbiamy, a pozwalamy sobie na nie niezwykle rzadko, jednak to bomba kaloryczna, ale ile energii po nim, resztę dnia nie jedliśmy, aż do powrotu do domu). Okazało się, że wprawdzie strona internetowa wskazywała, że jest tych foteli 4 na stanie, ale jak dotarliśmy do półki, stał tam ostatni karton. Podnóżek, prezent od męża, też w tym kolorze był jeden. Aż mi włosy dęba stanęły, kiedy pomyślałam, że mogło się tak stac, że po tak długiej drodze złapałabym tylko powietrze na półce.

No i teraz stoi u mnie w książkowym kąciku. W zimie mąż mi dołożył skórę pod plecy. Poduszka, poszewka własciwie, nie pasuje za bardzo, ale nie było innych, z czasem zmienię, a szerokość poduszki idealnie konweniuje z fotelem. Musiałam ją dokupić :-)

Po relację z zakupów w Ikei zapraszam na Z babskiej perspektywy. Tutaj już tylko zdjęcie fotela


wtorek, 24 grudnia 2013

What a wonderful świąt Wam życzę

Kochani - wspaniałych książek pod choinką Wam życzę, makowca, który da się jeść podczas czytania i dużo czasu wolnego w pakiecie (na to czytanie oczywiście :-)


niedziela, 22 grudnia 2013

Natalia Rolleczek - powrót do lat nieobecnych

Autorka wspaniałego bloga 'To przeczytałam'  pisze o Natalii Rolleczek w swojej ostatniej notce (tej podlinkowanej u mnie teraz), tak się przejęłam, że od razu postanowiłam napisać kartkę do autorki, ale zanim to zrobię, mam przecież do napisania o książce, której niestety nie miałam szans przeczytać w czasach młodzieńczych, właśnie autorstwa Natalii Rolleczek, dopiero teraz nadrabiam.
Dla młodszych czytelników tłumaczę, że kiedyś nie było tak dobrze, jak teraz i książki nie przewalały się z półek księgarni do bibliotek, a z obu tych przybytków do czytelników, trzeba je było zdobywać i nie zawsze niestety to się udawało. Tak właśnie było z tą serią, za żadne pieniądze nie było szans tego wytrzasnąć, przeczytałam o tej pozycji u Kasi Sawickiej na jej blogu (kolejne fantastyczne miejsce w sieci) i od razu zapałałam chęcią zapoznania się z treścią książki. Późno, ale co tam, powrót mentalny do czasów młodzieńczych zawsze dobrze mi robi.

Trylogia o rodzinie Jelonków zaczyna się tomem Kochana rodzinka i ja, za nim idzie Rodzina Szkaradków i ja, a na końcu, nie znane mi jeszcze, Rodzinne kłopoty i ja.


Główna bohaterka, szesnastoletnia Judyta Jelonek mieszka w niewielkim mieszkaniu z mamą i siostrą, ojciec jest mityczną postacią, wielkim nieobecnym, poległym pod Monte Cassino bohaterem. Judyta ma normalne problemy nastolatki, chociaż dla nas czytanie o życiu w połowie lat pięćdziesiątych w Krakowie, nie jest czytaniem o czymś, co dobrze znamy, ta lektura ma charakter równie poznawczy, co rozrywkowy.
Dla ludzi, którzy skarżą się na niedostatki, ciekawym pewnie będzie poznanie realiów tamtych lat, wyłowienie spomiędzy wierszy informacji, co się jadło, jak trudno było dostać pończochy i jak jedna para była ceniona i jak dbano o to, żeby starczyły na jak najdłużej. Pamiętam jeszcze punkty repasacji, więc dla mnie nie było to szokujące, ale dla niejednego pewnie takie będzie, a już na pewno niezrozumiałe momentami.
Siostra Judyty jest niewiele starsza, zaraz po maturze, ale już pracuje i prowadzi dorosłe życie. Matka elegancka i zadbana, oczywiście też pracuje, bo raz, że nie może być przy mężu, bo jest jedynym żywicielem rodziny, a dwa, że czasy były takie, że kobiety nie chciały już być w domu.
Jest też babcia, nadal czynna zawodowo, do tego bardzo autorytatywna i energiczna, co ma swoje skutki.
Judyta również ma niespożytą energię, do tego pomysły z piekła rodem, wyobraźnię jak każda nastolatka z tą różnicą, ze nie każda wprowadza je w życie, a Judyta tak.
Kto by pomyślał, że powieść dla młodzieży może być dla mnie taką przyjemnością w czytaniu, do tego dużo się dowiedziałam o tamtych czasach i nieźle ubawiłam.

Drugi tom, to Rodzina Szkaradków i ja


Tym razem Judyta jest w domu sama, rodzina wyjechana, ona też jedzie na obóz, ale zanim to nastąpi cieszy się swobodą w Krakowie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, otwiera ona drzwi pewnej kobiecie i tak zaczyna się ich wspólna przygoda. Nie chcę wchodzić w szczegóły, może ktoś się skusi na przeczytanie tej serii, popsułoby to zabawę. Znowu się dzieje, równie interesująca i zabawna.
Przede mną słuchanie trzeciej części, już się na nią cieszę.

Myślę, że przeczytam więcej książek tej autorki, pisze ona tak, jak lubię dla młodzieży, niby o dzieciakach, ale tak naprawdę o całej rodzinie, o dorosłych też.

A o co chodzi z tym, że chcę napisać do autorki? Na blogu To przeczytałam przypomina się o akcji sprzed dwóch lat, wysyłce kartek do pani Natalii w lutym, w jej urodziny, żeby sędziwa pisarka wiedziała, jak ją cenimy, jeśli tak jest. Myślę, że to piękna akcja, bo trzeba mówić ludziom, że zrobili coś fajnego dla innych, a przecież tyle pokoleń dziewczyńskich się na niej wychowało, na pewno będzie zadowolona wiedząc, że zrobiła coś mającego znaczenie.

Poniżej wklejam to, co napisała autorka bloga To przeczytałam:



Znalazłam w internecie taki tekst:

"Zwracamy się do Państwa z apelem o udział w akcji "100 kartek dla Natalii".
W dniu 16 lutego popularna pisarka Natalia Rolleczek będzie obchodzić 92. urodziny. Ponieważ teraz przeżywa ciężkie chwile w swoim życiu, możemy Jej pomóc- wystarczy aby każdy z nas wysłał kartkę pocztową z życzeniami dla Niej, to tak niewiele a dla Niej będzie miłą niespodzianką!
Podaję adres:
Natalia Rolleczek
ul. Rzemieślnicza 28 "EDEN"
32-300 Olkusz
Z góry dziękuję Wszystkim, którzy wyślą Pani Natalii urodzinowe życzenia.
Jeżeli możesz przekaż tę informację dalej.


EDEN to prywatny dom opieki, co ustaliłam dzwoniąc do zwykłego DOS w Olkuszu.
Ta informacja jest sprzed dwóch lat. Ale skoro ustaliliśmy Jej adres, można do Niej napisać, nie czekając na kolejne, 95-te urodziny :)

sobota, 14 grudnia 2013

O dwóch takich, co ukradły mój czas

Czego oczekuję od czytanej powieści? Odpowiedź na to pytanie jest ważna ze względu na to, co dalej chcę napisać.
Otóż czytam powieści różne, lżejsze, poważniejsze, ostatnio dorosłam do biografii, dzienników i opowieści non fiction. Reportaży kiedyś czytałam dużo, potem mniej, wracam ostatnimi zakupami, znowu mam na nie ochotę. Muszą mieć jeden mianownik - chciałabym, żeby w  swojej kategorii były dobre, poruszające, napisane językiem nie zgrzytającym w oczach, oczekuję emocji.
Chcę zapłakać, chcę się uśmiać, zadumać (nie wszystko w jednej, ale chociaż albo to, albo to), a po skończeniu powieści przytulić i westchnąć ze smutku, że to już koniec.
Czy oczekuję zbyt wiele? Nie wydaje mi się, jeśli książka jest inna, jeśli nie porusza żadnej ze strun, ani tej wesołej, ani smutnej, ani melancholijnej, ani poznawczej, to po co ją czytać? Na co tracić czas?

Książki, o których tu teraz wspomnę, mogłabym pominąć milczeniem, ale tego nie zrobię, bo mam tu takich czytelników, którzy wiedzą, że je czytałam i czekają na moją ocenę, chociażby dlatego, że mamy podobny gust, a dobrze mieć kogoś, kto ostrzeże przed wtopą, kompletną stratą czasu, szczególnie kiedy na półkach masa nieprzeczytanych książek, a kompulsywne kupowanie nowych nie pomaga tego rozładować w czasie dającym się bliżej określić.

Mowa będzie o dwóch powieściach - 'Studni bez dnia' Katarzyny Enerlich i 'Dworek pod lipami' Anny Szepielak.

Pierwsza opisuje perypetie kobiety, która dopiero co została porzucona przez męża, dzieje się w Toruniu, który to bardziej mnie zaciekawił i do tej powieści przyciągnął niż treść, o której nie wiadomo było za wiele z doniesień czy informacji na okładce.

Druga to opowieść o szczęśliwej (?) mężatce, która postanawia odpocząć od męża z obciążeniami po poprzednim małżeństwie, bo jak łatwo można się domyślić, trudno się temu świeżemu związkowi rozwijać, kiedy demony przeszłości są wciąż obecne. Akcja dzieje się w dwóch nurtach czasowych, część druga w dziewiętnastym wieku, przeplata się ze sobą, wydawało mi się to ciekawe, chociaż jak teraz o tym myślę, nie mam pojęcia dlaczego? Chyba z rozpędu i uwielbienia dla kostiumowych powieści i seriali BBC.

Obie powieści czytałam w związku z Festiwalem Literatury Kobiecej, tak więc wybór nie był całkiem przypadkowy, jedynie kolejność czytania tak, te poszły na pierwszy ogień, bo oczekiwałam od nich wiele.
Naiwności siostro moja rodzona.

Obie napisane sprawnie, czepić się nie mogę, zdania gładko płyną w głowie, nic nie sterczy, nic nie dziabie w oczy, wydawałoby się pełen sukces. Niestety i jedna, i druga, są po prostu nudne i nijakie, nic mnie tam nie zaskoczyło, nie poruszyło, żeby chociaż zirytowało, ale nie, przeszło gładko i poooooszło. Już żadnej nie pamiętam, nie porusza żadnej struny, nie mam nawet dobrych, chociaż niejasnych wspomnień.
Nie czekałam w napięciu co dalej, nie przewracałam z niecierpliwością stronic, nie sekundowałam żadnej z postaci opowieści, było mi doskonale obojętne, co oni tam robią, żadna z tych powieści nie zaangażowała mnie emocjonalnie, nie pozostawiła żadnego wrażenia poza jednym - szkoda czasu i atłasu, ot co.

I tyle, pastwić się nie będę, albo one po prostu nie dla mnie, albo niestety słabe. Nastawienie miałam dobre, chęci wielkie, nie można mi zarzucić, że się nabzdyczyłam zanim jeszcze zaczęłam.
A może ostatecznie wyrosłam z takich powieści?
Ale jak w takim razie wytłumaczyć, że 'Coraz mniej olśnień' czy 'Wytwórnia wód gazowanych' tak mnie zachwyciły? Pamiętam do dziś, a kiedy przechodzę obok nich w polskiej bibliotece, zatrzymuję się na chwilę, żeby pogłaskać po grzbiecie. A przecież to jest ta sama kategoria. Nie będę się tu biczować, moim zdaniem słabe to i już.





czwartek, 5 grudnia 2013

Jestem bohaterem w swoim własnym domu

Niedawno byliśmy z mężem w gminie na jego badaniach. On po znieczuleniu nie mógł jechać, a ja nie bardzo mogłam w danej chwili prowadzić, więc wybraliśmy się pochodzić po sklepach i padło na takie z elementami do dekoracji wnętrz. Od dawna nie bywam w tego typu przybytkach, bo wszystko bym chciała, a to wydatek i w sumie zbieracze kurzu, takie durnostojki i obrazki.
Sklepy zawalone świątecznymi ozdobami, nie mogłam się kilku oprzeć, tym bardziej, że był czarny czwartek tzw. i wszystko 20% taniej. A to kaczki ubrane na świątecznie, a to koń na biegunach, a tam robin czyli nasz rudzik bodajże, ubrany w czapkę i szalik. Wszędzie kokardy, wieńce, jakieś obrusy i serwety, talerze i kubki. A na samej górze, co sobie winszuję, że wypatrzyłam, bo łatwo było ominąć wzrokiem, gdyż wisiały też pod sufitem choinki (takie jak dawniej, do góry nogami u powały) - zahaczony o półeczkę łazienkową, wisiał wieszak na papier toaletowy.
Cóż on ma wspólnego z książkami, spytacie? Dlaczego ona na blogu czytelniczym o tym pisze?


Otóż wieszak ma półeczkę. U normalnych ludzi pewnie na ręczniczek taki na jeden raz, co się gościom serwuje. Ale tu normalni ludzie nie mieszkają. Od razu oczami wyobraźni zobaczyłam tam książkę :-)
Bo ja czytam wszędzie.
I tak mam wspaniały wieszak spełniający wszystkie potrzeby mola książkowego.


Kindle się mieści, książka nawet duża i gruba też.


I tak zostałam bohaterem w swoim własnym domu :-)
Wielka radość ma rozmiary małych rzeczy.

wtorek, 3 grudnia 2013

Sekretna lista dla Mikołaja, która ma to do siebie, że się nie spełni

Tradycyjnie, jak co roku, robię sobie przyjemność grzebaniem w książkach, które mi się wymarzyły, ale ich na razie nie będę miała, z wielu względów, przeważnie prozaicznych. Moja rodzina nie robi zakupów w Polsce, jestem jedyną osobą, która może sobie coś zamówić, przecież nie będę sama sobie robić prezentu. Taka lista ma tę dobrą cechę, że jej komponowanie to już prawie jak posiadanie tytułu, czyli radość choinkowa jest, a potem wiem, co to ja chciałam i nie mam.
Uwielbiam popijanie kawy z kubka świątecznego i grzebanie w schowkach. Tak mnie to nakręca, że mi starcza, chociaż finału w postaci posiadania nie ma.
Nie jest to post żebraczy, żeby się nikt nie czuł głupio, że ja tu jakieś płacze uskuteczniam. Nic w tym stylu, po prostu czuję się jakbym była w Polsce i buszowała w księgarni :-)
Uwaga, startuję.

Po pierwsze pozycja, której szukam bezskutecznie od lat wielu, na Allegro bywa podobno, ale nigdy nie widziałam. Nie jest to więc kwestia ceny, a po prostu braku możliwości zakupu. Kto wie, może moim świątecznym cudem będzie ukazanie się jej na tej platformie zakupowej i będę mogła triumfalnie kliknąć KUP TERAZ :-)


2. Drugi tom Dziennika Pilcha, tu chyba nie muszę nic tłumaczyć. Miłość po prostu.


3. Nie znam tego jeszcze, wstyd i hańba

4. Przeczytałam Obławę, kolej na Kryptonim 'Liryka'


5. A jak już w tym temacie, mam na liście jeszcze i to:




6. Ciągle się na to czaję :-)


7. Jak zobaczyłam ten tytuł, wiedziałam, że muszę kiedyś go posiąść


8. Wznowiona 'Nikt nie woła'. Jak to nie woła, jak woła - ta powieść do mnie.


9. Żadne Boże Narodzenie z moich dziecięcych lat nie mogło się obyć bez Kabaretu Starszych Panów, poczytałabym chętnie


10. Ten tytuł wisi mi na liście od zeszłego roku, jakoś nie udało mi się go kupić, ale nadal pożądam


11. Petra Hulova, chwalona, w kręgu moich zainteresowań, a ja do tej pory nic nie mam i nie znam. Trzeba koniecznie nadrobić


12. Niedawno się  ukazała i chętnie bym poczytała



13. Kino przedwojenne mnie kiedyś fascynowało, te dwie pozycje mnie nęcą




14. jak ja mogłam zapomnieć o tym?


15. I o tym (nie piję, to sobie chociaż poczytam, haha)


16. Blogerka Szepty w metrze dzisiaj napisała, że jakiś czas temu nikt nie przyszedł na spotkanie ze Zbigniewem Wodeckim związane z promocją jego książki w gdańskim empiku. Dziwne. Żeby tak nikt zupełnie? On ma niesamowite poczucie humoru i dystans do siebie, może być ciekawie.



17. Po angielsku też mam marzenia :-)


i do tego przypadkiem znalazłam box z filmami na podstawie jej powieści

Uff, ale się zmęczyłam tym zbieraniem moich marzeń na jedną stronę bloga. Przydałby się jakiś superowy fotel do czytania i odpoczynku. A ło taki


Ciekawa jestem Waszych listów do Mikołaja, macie jakieś książkowe marzenia?

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Obława - bezpieka wobec pisarzy

Dygresja tytułem wstępu.
W moim domu rodzinnym, za czasów PRL, w ogóle nie mówiło się o polityce, o działaniach bezpieki, o Katyniu, ale też nie sławiło się komuny. Po prostu życie toczyło się tak, jakbyśmy żyli w nicości politycznej. Oczywiście tylko dla mnie, bo jak się okazuje, co wychodzi teraz po latach, gdzieś za kulisami sceny, którą była moja młodość, była rozpacz i tęsknota za zabitym w Katyniu bratem i synem. Był wuj, który został odcięty w Londynie, była inwigilacja ojca (pewnie z powodu jednego brata zamordowanego, a drugiego 'na wolności' w UK), generalnie kicha, ale ja o tym nie wiedziałam nic.
Moja szkoła lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to panie nauczycielki po linii partyjnej, harcerstwo (nieupolitycznione, ale też i nie opozycyjne), dużo sportu (pan od wu-ef łapiący za cycki, kiedy przeskakiwałyśmy przez kozła) i czytanie książek. Żyłam sobie jak pantofelek polityczny, nic a nic nie wiedziałam, co się dzieje, pełna naiwność i wiara, że  Telerankowa niewidzialna ręka odmieni świat.
Nie moja wina, chociaż teraz mi głupio, że jakoś wcześniej na oczy nie przejrzałam.

Kiedy dostałam od Kariny, fejsowej koleżanki, kod do Audioteki na książkę do posłuchania, nie miałam pojęcia, co sobie za niego sprawić. Osiołkowi w żłoby dano i te sprawy. To mniej więcej tak, jak z pytaniem o ulubioną książkę, normalnie mogłabym tygodniami rozmawiać o tym, ale jak pytają - ciemność widzę.
Aż tu nagle objawiła mi się audioksiążka - Obława Joanny Siedleckiej. Oczy mi się zaświeciły jak u królika Duracella i już wiedziałam, że nic innego mnie nie ucieszy bardziej.

Joanna Siedlecka napisała tę książkę w formie zbioru reportaży o kilkunastu pisarzach z tamtego okresu. Nie jestem polonistką, ale moja mama studiowała ten kierunek i wiele się za dziecka nasłuchałam o różnych pisarzach czy poetach. Dorastałam w gąszczu tych nazwisk i otoczona ich książkami. Mama miała pokaźną bibliotekę, dość dobrze wyposażoną i ja tam całymi godzinami siedziałam, grzebałam i podczytywałam. Co z tego rozumiałam, to już inna rzecz.

Podobała mi się ta książka. Dla osoby, która w ogóle nic nie wie o inwigilacji i prześladowaniach pisarzy w tamtym czasie, jest to ciekawy materiał. Czułam się 'jak w domu', kiedy słuchałam o Szaniawskim i jego kłopotach z podupadającym majątkiem, o Jasienicy i jego żonie donosicielce (ta historia była mi akurat znana wcześniej), o Iredyńskim i o tym jak go wrobili w gwałt i skandal obyczajowy tak skutecznie, że przesiedział 6 lat, o Kornackim, mężu Heleny Boguszewskiej, którego wielotomowe dzienniki, które nazwał Kamieniołomy (bo pisanie ich przypominało mu pracę w tychże) go zgubiły, o Wańkowiczu, Grzędzińskim, Bąku i harcmistrzu Łosiu, który okazał się lubić młodych chłopców, co go dodatkowo zgubiło.
Przewijają się wszyscy najważniejsi tamtego okresu, bo mowa przecież o całym środowisku, więc jest między innymi i o Iwaszkiewiczu, Putramencie, Andrzejewskim, Auderskiej, Kowalskiej, Hłasce, pośrednio o Mazowieckim, Michniku, Olszewskim, czyli ówczesnej opozycji.

Wiem, że badacze mogliby się czepić tego czy owego fragmentu, czy zdjęcie pochodzi z tego okresu, czy późniejszego, znawcy pewnie kręcili nosem na jedną czy drugą tezę, ale dla mnie ten temat jest całkiem nowy i materiał zawarty w tej książce otworzył oczy.
Zachęciło mnie to do grzebania dalej, do sięgnięcia do większej ilości źródeł i opracowań, przecież o to chodzi między innymi, kiedy wydaje się takie tytuły, żeby były one zawleczką do granatu poznania, zaczątkiem dalszego grzebania w innych materiałach.

Zawsze wydawało mi się, że pisarz to ma klawe życie, bo kto by go poważnie traktował za komuny. Okazuje się, że inwigilacja na wszelki wypadek rozgałęziała się na wszystkie środowiska, bo nigdy nie wiadomo, co gdzie i jakim kwiatem zakiełkuje.

Niedawno, dzięki wpisowi u Remigiusza Grzeli na blogu, dowiedziałam się o filmie nadawanym przez TVP Historia "Współpracowałem z TW Ewa-Max", zaledwie półgodzinny dokument, a tak mną wstrząsną, że do tej pory mi oko lata. Historia zakochanej kobiety, której nie przeszkadzało to donosić na męża, a wcześniej partnera (wierzę, że Nena kochała Jasienicę) jest poruszająca sama w sobie, ale zobaczyć emerytowanego esbeka, który przechadza się po mieście i wspomina, w domyśle, stare dobre czasy, jest w jakiś sposób skandalicznie "obsceniczna". Zagląda on do miejsc, gdzie przyjmował raporty, odwiedza córkę Jasienicy z siatą pełną słodkich upominków, bo tak został wychowany, że się do kogoś idzie z czekoladą Goplany cholera, zapalający znicz na grobie Jasienicy i Neny - to jak bieganie po mieście i rozchylanie płaszcza zboka przed niewinnymi pannicami. 
Facet aż podrygiwał z emocji, gwiazdorzył aż mdliło, kiedy chodził po Warszawie śladami dawnych lokali kontaktowych, miejsc spotkań, kiedy wspomina swoją pracę i życie zawodowe. Zadbany, z nienagannymi sztucznymi zębami, widać, że nadal ma dobrą opiekę i dobrą emeryturę, kto wie, może nawet leczy się tam, gdzie nasz prezydent i premier. Wygląda na to, ze w żaden sposób nie zapłacił za swoją wcześniejszą działalność, a teraz za cenę naszego poznania, dodatkowo czuje się odgrzebaną po latach gwiazdą. 
Te myśli przywołują u mnie mdłości, nie umiem się jakoś w tym odnaleźć. Za mało o tym wiedziałam wcześniej i to mnie teraz ze zdwojoną siłą uderza. 
Zajawkę tego dokumentu można zobaczyć na You Tube TU

czwartek, 21 listopada 2013

Coraz mniej olśnień - na szczęście nie tym razem

Czasami, kiedy nie jestem wystarczająco uważna w wyborze lektur, albo mam narzucone do czytania tytuły, wydaje mi się, że mógłby to być podtytuł mojego bloga. Świetny jest, czyż nie?
Na szczęście to uczucie nie towarzyszy mi zbyt często, jeśli chodzi o książki, więc kraść go nie będę, natomiast opowiem Wam o jednym z największych zdziwień ostatnich miesięcy, jeśli nie ostatniego roku.

Otóż dostałam książkę do biblioteki naszej polskiej, wysłała ją autorka, napisała nawet piękną dedykację. Mam zwyczaj czytać otrzymane tytuły, chyba, że wiem, że całkiem nie są w moim guście. Dodatkowo ta książka była nominowana przez wydawcę do Festiwalu Pióro i Pazur, a byłam jedną z blogerek oceniających książki, więc tym bardziej się za nią zabrałam.
Zobaczyłam okładkę i oczekiwałam czegoś zupełnie nie dla mnie, w stylu młoda, drapieżna, znalazła faceta i zasmakowała w rodzicielstwie; albo szuka, szuka, nieszczęśliwa, gdzie jest to upragnione wspaniałe życie; albo szczęście tak, ale na moich warunkach, praca i rodzina muszą być doskonale zbilansowane; albo dostała dom i jedzie uporządkować swoje życie...
Czyli należało zmówić modlitwę, żeby mnie szlag podczas czytania nie trafił, bo po prostu już nie zdzierżę więcej.
A tu taka niespodziewanka.
Trzy bohaterki, trzy historie, chwilami się przeplatające. To już było, szczególnie w literaturze anglosaskiej jest to niezwykle modna konstrukcja. Na szczęście tutaj nie wydaje się niczym tuzinkowym, wręcz przeciwnie, dzięki twistowi w akcji, zaczyna nas fascynować to połączenie trzech światów i koniecznie chcemy wiedzieć, po co to wszystko, co się stanie, jak w finale się to wszystko spotka i czy w ogóle tak będzie?

Na skrzydełku książki czytam, że są trzy bohaterki - Lena stylistka z magazynu 'stajlowego', Maria dziennikarka i Alina, kucharka w barze mlecznym. Ja dodałabym jeszcze jedną - Ślepellę - niewidomą poetkę po straszliwych przejściach, w których to własnie straciła wzrok.

Zaczyna się od Leny. Od razu zachwyciło mnie to, że język tej powieści nie jest szczebiotliwy, nie jest też 'pochylony z troską na losem kobiety', nie ma udawania. Jeśli słuchamy monologów wewnętrznych, to są one takie, jakby człowiek sam sobie szczerze coś powiedział - o sytuacji, o kimś innym, o tym, co obserwuje. Czasem złośliwe, czasem rażąco niepoprawne obyczajowo, politycznie itp, ale czy tak właśnie nie jest, czy nie myślimy - o Boże, jakie tamta babka ma straszne kudły na głowie, taka teraz moda?
Ałbena Grabowska-Grzyb potrafi poza tym pisać o seksie. Nie jest to łatwe, niejeden się na tym wyłożył. Albo wychodzi sztucznie, albo jak w pornolu klasy D, albo jak w rozprawce na temat życia w rodzinie. Tutaj po prostu jest, jak jest.
A scena gwałtu to po prostu majstersztyk. Czuć upodlenie kobiety, wiadomo, co się działo, aż mi dech zaparło, kiedy czytałam, co było z dziewczyną po, jak ona sobie z tym poradziła, ale nie ma epatowania traumą, nie ma przesady, jest wszystko poza histerią i głupim gadaniem w kółko jakie to straszne. Szacun.

Lena to mężczyzna w spódnicy, tak by można rzec. Ale znaczy to tylko tyle, że łamie stereotyp kobiety i zachowuje się dokładnie tak, jakby miała mózg i wolę faceta, robi co chce, używa swojego ciała do czego chce, nie znaczy to, ze jej z tym dobrze, ale z drugiej strony źle też nie. Nie roztkliwia się, nie rozdziela włosa na czworo, jest zadaniowa i wie do czego dąży. W miłości też, nie miękną jej nogi na widok pierwszych lepszych spodni. Ale serce ma.

Maria to inna para kaloszy. Kiedyś bardzo popularna dziennikarka, jeden błąd (czy to w ogóle był błąd, może głupie zrządzenie losu?) przekreśla jej karierę. Sypie się wszystko, odchodzi mąż, ginie w wypadku jej przyjaciółka. Chociaż Maria uważa, ze to niemożliwe, czepia się tej myśli i stara ustalić fakty. W końcu to umie robić najlepiej. Maria podobała mi się najmniej, ale to nie znaczy, że nie interesowało mnie to, co się z nią dzieje.

Alina - zaniedbana, przygarbiona, mistrzyni pasztetów i pierogów w barze mlecznym. Napisałam i sama się dziwię, jak mleczny to nie pasztety. A wydawało mi się cholerka, że mleczny. Samotna, małomówna, wiadomości o niej trzeba wyrywać z kartek na siłę, wydłubywać ze zdań pincetą, ale warto, bo co szczegół, to zaskoczenie.

Poetka to czwarta kobieta, o której właśnie nic na skrzydełku nie było, bonus czyli. Równie ciekawa, równie ważna w tej opowieści, z tajemnicą, ale nie w kufrze, nie na strychu i nie w zapomnianym kartonie na pawlaczu. Po prostu z tajemnicą i już. Nie chcę za wiele o nich pisać, zeby niczego nie zdradzić.

Podoba mi się, że nic w tej książce nie jest sztampowe, chociaż by się mogło takie wydawać, chociażby zasugerowane przez okładkę, która niestety nie oddaje ducha powieści.
Styl Ałbeny Grabowskiej-Grzyb jest świetny, babski w najlepszym tego słowa znaczeniu, babski babskością najlepszej jakości, gdzie trzeba dosadnie, gdzie trzeba delikatnie, gdzie należy niedopowiedziany, a gdzie się nie da inaczej - po męsku, kawa na ławę.

Czekam z niecierpliwością na kolejną powieść dla dorosłych (jest też seria dla dzieci tej autorki, również bajka terapeutyczna dla dzieci z epilepsją), już wiem, że będę czytać każda kolejną pozycję tej autorki. Takiego głosu w literaturze popularnej mi trzeba było. To jest dowód na to, że tzw. rozrywka w powieści nie musi być ani ckliwa, ani głupia, ani szczebiotliwa i nie trzeba od razu robić słoików i wyjeżdżać na wieś (nie ma nic do takich książek, ale co za dużo, to nie zdrowo), żeby było kobieco w dobrym stylu.
Poproszę o więcej.





sobota, 16 listopada 2013

Było, więc trzeba pamiętać

Lubię słuchać Remigiusza Grzeli w radio. Ciekawie opowiada o ludziach i o książkach. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego do tej pory nie przeczytałam żadnej jego książki. Jakoś się nie złożyło - zwykle w takich razach mówimy - ale raczej powinno się mówić - mea culpa - bo jak się coś chce, to się robi, a tu widocznie chęci i impulsu zabrakło. Do nadrobienia na szczęście.

"Było, więc minęło. Joanna Penson - dziewczyna z Ravensbruck, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy" stała się dla mnie książką szczególną. W zapętleniu w codziennych obowiązkach, w gonitwie za tym i owym, łatwo zapomnieć, jakie dobre życie wiedziemy. Oczywiście nie pozbawione trosk, nie zawsze wydaje nam się dobre i szczęśliwe, ale to tylko dlatego, że trudno pamiętać, że we wcale nie tak dawnych czasach, dla innych, bywało ono naprawdę nieznośne. Trudno ubrać w słowa, jak bardzo.

Bałam się trochę tej książki, że o Wałęsie będzie dużo, że w takich czas (film), więc komercyjnie i na kolanach. Mogło tak być, sami przyznacie. Wszak to przyjaciółka samego Pana Prezydenta była ciągnięta za język przez Remigiusza Grzelę.
Tak, dobrze zrozumieliście, ciągnięta za język. Zgodziła się na tę książkę, ale zaraz potem próbowała odwieźć od tego projektu jego pomysłodawcę. Uśmiechałam się szeroko, czytając o tym, jak próbuje przepędzić młodzieńca (bo od niego znacznie starsza), zniechęcić, wprawdzie elegancko i uprzejmie, ale jednak. Dobrze, że jej się nie udało, bo rozmowa okazała się niezwykle ciekawa i poznawcza.

I wcale nie tak o Wałęsie, a już na pewno nie na kolanach. Ale zanim o nim i o czasach Solidarności, całkiem sporo tam o rodzinie pani Penson, mamie, tacie, dziadkach. Zaraz potem wstrząsający zapis obozowego życia w Ravensbruck. Dla mnie tym bardziej emocjonalne przeżycie, że tam byłam, zwiedzałam obóz i słuchałam opowieści o nim. Szłam tym samym brukiem, którym goniono do pracy dziewczyny z obozu, oglądałam zdjęcia i film o tym, jak przeprowadzano tam eksperymenty medyczne na zdrowych kobietach. To wszystko mną wstrząsnęło,  miałam wtedy kilkanaście lat, byłam harcerką na wycieczce w Niemczech. Teraz mam, hm hm, 40+ i nadal pod powiekami te obrazy, w pamięci złą energię tamtego miejsca.
Czytałam i łzy lałam strumieniami, ale nie dlatego, że Pani Penson epatuje tragedią, chyba bardziej dlatego, że w taki normalny sposób o tym opowiada, o życiu tam, o tym, jak przyjaźnie ratowały obozowe  dziewczyny od utraty nadziei, pomieszania zmysłów, ułatwiały przejście na drugi brzeg wreszcie, bo i takie sytuacje były, że przed śmiercią pocieszały się nawzajem.

Potem przychodzi czas wyzwolenia (?), studia medyczne, życie zawodowe, małżeństwo i macierzyństwo. Wydawałoby się, że sielanka, po tak strasznych czasach już nic człowieka nie może gorszego spotkać. Ale wiemy z historii, że czasy powojenne, rozgrywki partyjne, akcje antysemickie, to wszystko potrafiło ludziom dokopać gorzej niż okupant, bo tam przynajmniej wiadomo, kto był wrogiem.
Solidarność. Dowiadujemy się o roli Pani Penson w opozycji, o tym, kim jest dla niej Lech Wałęsa, jak my to widzimy i jak ona rozumie to, kim jest i co dla kraju zrobił. I jakim jest szefem :-)

Książka ciekawa niezwykle, nic dziwnego, bo Joanna Penson to niezwykła postać, nie tylko ze względu na historię swojego życia, ale i sposób jak ona je postrzega, bystrość obserwacji, mądrość tychże, poczucie humoru, ale co najważniejsze - przebijające przez wypowiedzi wielkie poczucie wolności wewnętrznej. Mam wrażenie, że cokolwiek się w życiu nie działo, jakkolwiek nisko nie musiała zginać karku, zawsze była wewnętrznie silna swoją wolnością człowieka mądrego i niezłomnego.
Jeśli ona nawet tego tak nie postrzega, to ja to widzę i czerpię z tej lektury siłę.
Ciężko w obecnych czasach o autorytety, jestem przekonana, że gdybyśmy się znały, gdybym miała szczęście żyć w jej środowisku, byłaby dla mnie autorytetem na pewno. Tak się cieszę, że dzięki Remigiuszowi Grzeli mogłam ją poznać chociaż tak, choć trochę.



poniedziałek, 11 listopada 2013

Zaglądałam, zaglądałam... czyli jak zobaczyłam dno garnca z miodem :-)

A tak naprawdę biję rekord Guinessa na najdłużej pisaną relację na blogach :-)
Obiecuję, jak bum cyk cyk, że to już ostatnia część. Za kilka dni ruszam z kopyta z opisywaniem książek, bo listę mam długą jak rolka papieru toaletowego. Ale jeszcze kilka minut pozostanę w październikowym klimacie.
A dni były piękne tego roku....
Pogoda sprzyjała dobremu nastrojowi, ale jednak mnie trochę stres wziął, kiedy po dyskusjach dopadłam hotelu i zorientowałam się, że czasu niewiele, czeka mnie jeszcze nagranie rozmowy dla radia RDC, gala, ja w proszku, nagrody na górze, głodna, muszę się kawy napić, a winda nie działa. A ja te pęcherze, nowe buty itp, nie wiem czy pamiętacie. Mój pokój na wysokim trzecim piętrze, co oznaczało mniej więcej tyle, że jak już miałam mroczki (i nie mam na myśli braci) przed oczami, oddech skrócony i grzywkę przylepioną do czoła jak Michnikowski, to byłam dopiero na pierwszym piętrze. Na trzecim już miałam takie niedotlenienie, że nie wiedziałam jak rozpoznać numery pokojów. Do tego męczył mnie od kilku dni szczekający kaszel, miałam wrażenie, że koniec końców wyjdę stamtąd nogami do przodu jak nic.
Odrobina przesadyzacji nie zawadzi :-)
Przebrałam się, pozbierałam nagrody, dyplomy, wszystko, co tam będzie mi potrzebne, bo wracać przez mękę nie miałam zamiaru. W planach była przekąska i czarne złoto w filiżance, jednakże adrenalina mi po prostu na to nie pozwoliła. Weszłam do restauracji, zakręciłam się na pięcie i wyszłam. Nie dałam rady ustać na miejscu. Zamiast tego ruszyłam na spacer, żeby te emocje 'wychodzić', nawet mimo pęcherzy.
Na dwie godziny przed galą wręczania nagród miałyśmy z Anią zaplanowaną rozmowę na żywo z Teresą Drozdą w audycji polskiego radia RDC - Strefa Kultury.

Linki do rozmów znajdują się na tej stronie, a nasza rozmowa znajduje się trzecim miejscu od góry.

Bywałam wcześniej gościem w radiu, ale nigdy nie w stanie nieustannego kaszlu, takiego, że aż gały wychodzą na wierzch. Kiedy weszłam do zaimprowizowanego studia, zaczęła się walka z tą przypadłością, jakże mało radiową i audio-przyjazną. Stąd moje wyważone wypowiedzi, które byłyby pełniejsze emocji, ale nie mogły takie być, bo trzymałam gardło na wodzy. Wykaszliwałam się w przerwach na muzykę, wydoiłam cały dzbanek wody, proponując ostatkiem woli ostatnie krople Ani, a o prowadzącą już w ogóle nie dbałam, bo jak profesjonalistka to zawsze da radę, nawet na sucho. A tu panie w gardle gore na zmianę z gilgocze i diabeł piórkiem smyra po migdałach.
Nie dalimy się, zresztą można to ocenić, bo cała rozmowa do odsłuchania. Nie kaszlnęłam ani razu.

Gala to już luzik. Nie wiem, co ja mam, ale im więcej ludzi, tym mniejsze nerwy. Jednego tylko nie wzięłam pod uwagę, bo na scenie nie bywam, że światło będzie walić w oczy i na samej scenie, kiedy już się tam z Anią, w celu wręczenia nagród blogerek zagranicznych znalazłyśmy, nie będę widzieć nic. NIC. Mówiłam do siebie. Mimo tej światłości, mogłabym powiedzieć - ciemność widzę.
Ale ludzie na sali byli, oto dowód


Oczywiście, jak to bywa w takich razach, mimo przygotowywania się do wręczania, segregowania toreb itd, zawsze coś idzie nie tak i pomieszałyśmy co nie co, lekko się miotałyśmy i już nie wiedziałam, gdzie idę, co daję komu, ale w efekcie nie było tragicznie.

Prezentacja naszych nominacji wyglądała tak


Potem były spotkania w foire centrum kultury, oprócz rozmów z pisarkami i uczestnikami, miałam okazję wyściskać znane mi z mojego 'poprzedniego życia' osoby - Krzysztofa sekretarza redakcji Tygodnika Siedleckiego, który zastartował mnie jako felietonistkę, pana Tadeusza, który prowadzi klub teatralny przy uczelni siedleckiej i woził mnie i innych do stolicy na kolejne premiery, nadal zresztą jeżdżą, tylko beze mnie (chlip) i kilka innych osób. Tak się miotałam między ludźmi, tak się zagadałam, że jak dotarłam do restauracji hotelu 'Janusz' na bankiet, prawie nie było już gdzie usiąść. Na szczęście przemili ludzie nas zagarnęli do siebie, siedlczanie wspierający festiwal to byli, i oczywiście po kilku toastach, chluśniem bo uśniem, przepijemy babci domek mały, okazało się, że mamy wspólnych znajomych, że znają nawet mojego męża i w ogóle nasze drogi nie raz się przecięły, jeno zabrakło tego szczegółu, że tak to określę, czół zderzenia. Zaraz się okazało, że jesteśmy jak bracia, jak siostry, ziomale czyli, nawet Ania, Polka z USA, co nigdy na Podlasiu nie była, też ziomal. Kocham to normalnie.
Tylko jeden problem, przyjechałam tam spotkać się z ludźmi piszącymi, a tu - przepijemy domek i fruwa moja marynara, trzeba było jakoś odserfować w innym kierunku. Na horyzoncie widziałam Vincenta Severskiego, 'wstrząśniętego-nie-zmieszanego', wysokiego i niezwykle przystojnego, ale był otoczony takim szczelnym kordonem pań, że zabrakło mi już odwagi, żeby do niego dopaść i w hołdach się zgiąć. Trudno, będzie jeszcze okazja. Za to miałam okazję porozmawiać z innymi, jakaż to wspaniała okazja mieć w zasięgu wzroku i głosu tyle pisarek i pisarzy w jednym miejscu i czasie - podobno ktoś policzył i było ich ponad 30.
Do późnej godziny trwały rozmowy, potem śniadanie i mój wyjazd do przyjaciół na niedzielę.
A na drugi dzień powrót do Warszawy, mimo pewnego oporu Doroty, nie chcem ale muszem, zaciągnęłam ją, ostatnim rzutem na taśmę, do kina na Wałęsę.
Nie wiem, co o tym filmie mówi się w Polsce i prawdę mówiąc nic mnie to nie obchodzi, dla mnie Wałęsa to jest wielka postać i ten film mi się podobał. Więckiewicz w głównej roli jest po prostu świetny, Grochowska ma trochę za dużą klasę, nie do ukrycia pod fartuchem w kropki czy kwiatki, teraz pani Danuta może faktycznie tak wygląda, ale na początku miała jednak sznyt kobiety ze wsi, a Agnieszka Grochowska jakby się nie starała, nie dało się z niej takiej babki zrobić. Oczywiście niemożliwe było w te dwie godziny filmu wszystkiego wsadzić, ale początki Solidarności pokazane były, jak dla mnie świetna muzyka, wplecione zdjęcia archiwalne, nie wiedziałam, kiedy film się skończył. Gdyby nie reisefieber przed wylotem, byłabym w siódmym niebie.
Dotarłyśmy do Doroty, walizka już w korytarzu, kotlety na patelni i nagle... wiadomość o śmierci Joanny Chmielewskiej. Ponad 40 lat razem, ja czytelniczka i ona pisarka, ramię w ramię, a raczej okładką w rękę, a teraz koniec. Gdyby mi nie było głupio, bo u ludzi byłam, to bym się chyba spłakała. Bo już za dużo tego było, dobrego, ale niezwykle emocjonującego, na koniec taka wiadomość. Radość wymieszała się ze smutkiem. Życie.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Opowieść rzeka, końca nie widać :-)

Postanowiłam resztę relacji umieścić na obu blogach po kawałku. Fragmenty bardziej osobiste, jak się walałam po pokoju hotelowym w majtkach w poszukiwaniu plastra na pęcherze na piętach, jak również o przepaści przy fotelu dentystycznym, zamieszczam na swoim co-dzienniku, bo jednak na blogu o książkach to przesada :-)
Tutaj chciałabym się skupić na samym festiwalu. O ile w ogóle uda mi się skupić i nie latać po myślach i dygresjach jak Żyd po pustym sklepie. Emocje jeszcze we mnie są, bo nie miałam czasu ich przerobić, zostawił sobie to na później i takie tego efekty :-)

Zastartowaliśmy w piątek późnym południem. Najpierw obiad, pierwsze rozmowy, dla mnie jednak stres, bo wiele z tych osób, które miałam spotkać na festiwalu, znałam już w sieci, ale stara jestem i wiem, nie mam złudzeń czyli, że w sieci to jedno, a w realu inna bajka. Zdarzyło mi się kiedyś, że osoba, która dyskutuje ze mną na fejsie, minęła mnie na korytarzu PKiN podczas targów bez słowa. A moje zdjęcie nie jest podrobione, jaka gruba jestem, taka na zdjęciu pozostaję, więc co jest? Powiedziano mi, że to powszechny problem, że ludzie się nie poznają poza siecią, trochę mnie to uspokoiło, bo już myślałam, że ową osobę czymś uraziłam.
No, więc idę na obiad do restauracji hotelowej i wrzody mi się otwierają oraz kompleksy leją zimnym potem po plecach.
Spotkanie oczywiście zaprzeczyło czarnym wizjom, ale jednak jakiegoś rodzaju macanie zwiadowcze, w przenośni oczywiście, odchodziło. Może to tylko moja wyobraźnia. Jakby nie było, wejść solo do pomieszczenia pełnego znajomych nieznajomych jest trudno.
Zaraz po obiedzie mają miejsce dwa spotkania w bibliotekach, to, na które docieram, przypadkiem okazuje się być na osiedlu, gdzie wiele lat temu do szkoły chodziła moja córka, wracając zahaczam wzrokiem o przedszkole, gdzie prowadzałam syna. Wspomnienia, wspomnienia, bonus nie do kupienia nawet z Mastercard.
Często wyobrażałam sobie, jak wyglądają takie spotkania? Nigdy wcześniej nie byłam. Nie wiem, dlaczego. Czyżby kiedyś ich nie było? Atmosfera polskiej osiedlowej biblioteki, takiej w starym stylu, nie jakieś piętra, stal i komputery, przypomniała mi o mojej pierwszej, siłą rzeczy najukochańszej, na Buczka w Koszalinie. Mieściła się w starym domu jednorodzinnym, miała oszkloną werandę, która służyła za czytelnię. Spędziłam tam wiele godzin. Układ regałów w tej siedleckiej był bardzo podobny, wróciły wspomnienia, przeniosłam się w czasie. To było bardzo komfortowe uczucie, jakbym w puchu siedziała. Na spotkaniu, potem na drugim, a jeszcze później na kolacji wśród prawie wszystkich zaproszonych pisarek, miałam poczucie bycia w raju, bezkarne rozmowy o książkach do upadłego, bez zniecierpliwionych spojrzeń rozmówców, nie zdarza mi się to często.

Sobota zaczęła się dla mnie bardzo wcześnie. Już o ósmej zasiadłam na fotelu dentystycznym. Pewnie dlatego (bo komu by się chciało tak rano?) Mariola Zaczyńska, organizatorka festiwalu, pisarka i świetna dziennikarka siedlecka, postanowiła mnie wysłać na spotkanie z ekipą warszawskiego regionalnego ośrodka telewizyjnego. Miałam się wywnętrzyć podczas prognozy pogody. Mam widocznie słabą wyobraźnię, stąd absolutny brak tremy związanej z jakimikolwiek występami, bo ani nie wyobrażam sobie, jak fatalnie wyglądam gdziekolwiek by to nie było, czy w TV czy na scenie, ani nie mam poczucia, do ilu osób mówię, na przykład w radio. A, że jestem gaduła z bezkresnych i bezludnych plaż, to jak tylko mam okazję, ozorem mielę.
Zaraz z fotela boleściwego, wyskoczyłam na trasę i w kilka minut dotarłam na ławeczkę z Żeromskim zastygłym w brązie, czy czym tam, na głównej ulicy Siedlec. Tam już czekała ekipa, przemili ludzie na czele z chłopakiem prowadzącym tę prognozę pogody. O Bogu, marzenie teściowej mówię Wam. Młody, strzelisty, przystojny jak cholera, a do tego miły, rezolutny, bystry i jakiś taki komfortowy w obyciu. Człowiek go nie zna, a jakby znał wieki. Ekipa też cudna, ale z tymi zwierzami telewizyjnymi to różnie bywa, mógł być na przykład nafonflony.
Druty do mnie przyczepili, ustaliliśmy, o czym będziemy mówić, potem dubel, pan 'marzenie teściowej' bez uprzedzenia zmienił tok rozmowy, ale nie z nami te numery Bruner, proszę bardzo, o tym też mogę pogadać (nie wiedzieli z kim mają do czynienia, trzeba mi przywalić, żebym się zamknęła, nie na odwrót), potem zakończenie tej części wejścia z Siedlec i do domu. Jak to? Dopiero się rozkręciłam :-)
No nic, pognałam do hotelu zjeść śniadanko. Pyyysznościowe. Śniadanie, jako starter w kolejny dzień, jest moim ulubionym posiłkiem. Do tego lubię jeść wolno, więc taki układ, że jest dłuuugi stół i zawsze ktoś dochodzi, kiedy odszedł ktoś, jest dla mnie spełnieniem marzeń. A jeśli tematem głównym są książki, wydawnictwa i wszystko, co wokół tego, to w ogóle jestem w niebie (kolejny raz, aż dziw, że chodziłam po ziemi, a nie pływałam w chmurach stylem motylkowym).

Od jedenastej kołowrót, najpierw bicie rekordu w czytaniu. Ponad 500 osób w jednym miejscu czytało w pięknych okolicznościach przyrody. Rekord pobity!


Poniżej Dorota w oczekiwaniu na sygnał do startu czytania, z Ofiarą Polikseny w jednej ręce i aparatem w akcji w drugiej. Jej zapał do uwiecznienia tych chwil na fotografiach uratował mnie od nieposiadania ani jednego zdjęcia. Z emocji zapominałam wziąć z sobą aparat.


Zaraz potem zaczęły się panele dyskusyjne. Pierwszy o literaturze kobiecej, prowadziła go Anna Dziewit Meller.


I z oddali, żeby Wam pokazać, że sala pękała w szwach, czego wcześniej nie widziałam, bo najpierw siedziałam tyłem, a potem, w drugiej części spotkania, sami rozumiecie - pomroczność jasna :-)



Dyskusja jurorów i pisarzy (ta pierwsza) była niezwykle ciekawa, burzliwa, emocjonująca, co odczuliśmy na sali, i widać było, że przy stole dyskusyjnym też zawrzało. Tym bardziej mnie stres chwycił, kiedy przyszło mi poprowadzić drugą dyskusję, tym razem o blogach. Zaraz po takiej osobowości telewizyjnej, ja?  Czułam się, jakby mnie ktoś trzymał za nogę głową w dół, zwisającą z balkonu. Z drugiej strony pomyślałam, że bez przesady, to tylko spotkanie, a nie operacja na otwartym sercu (zawsze mam rozdwojenie jaźni w takich sytuacjach, panikara contra siła spokoju). Chociaż emocje drugiej dyskusji też wielkie i był moment, że serce mi stanęło z poczucia bezsilności. A wszystko dlatego, że prowadzę bloga nie z chęci zarobku, nie z chęci otrzymywania darmowych egzemplarzy, chociaż to jest miłe (nie dostaję ich zresztą wiele, głownie żebrzę dla polskiej biblioteki, dla rodaków mieszkających w moim regionie, więc nie mam wyrzutów sumienia, bo wszystko tam zanoszę, a nawet i więcej, bo kupione przez siebie również), nie dlatego, że wiem lepiej, a z pasji i żądzy obcowania z ludźmi mi podobnymi, kochającymi książki i uwielbiającymi o nich rozprawiać (bo takich wokół mam za mało). Podczas tej dyskusji zdziwiona dowiedziałam się, że są tacy, którzy w drugim tygodniu prowadzenia bloga już piszą maile z prośbami o książki, że ich notki roją się od błędów stylistycznych, ortograficznych i merytorycznych, które mogą świadczyć o tym, że książki nie czytali. Autorki obecne na sali miały wiele do zarzucenia blogom.
Stąd bezsilność, bo poczułam się ustawiona w jednym szeregu z tymi krytykowanymi i co miałabym zrobić? Udowadniać, że nie jestem wielbłądem? A może jestem? Może piszę równie gówniane wpisy i tylko wydaje mi się, że ta pasja wystarczy, żeby rozprawiać o przeczytanych pozycjach? W dyskusji brały udział inne blogerki - Agnieszka Tatera, Maja Sieńkowska  i Katarzyna Czajka  - dzielnie odpierały zarzuty, ale momentami gorąco było.



Dla dyskusji, jej atrakcyjności, temperatura akurat dobra, ale nic nie poradzę na to, że przeżyłam swoistego rodzaju szok, kiedy dowiedziałam się, że książkowa blogosfera to nie sam mniód (chociaż bywa gorzko, jak się jakieś kłótnie wdadzą, ale cóż to za swary w porównaniu do innych grup blogowych?). A myślałam, że jednak tak, o naiwności siostro moja. Czytam tylko wybrane blogi i może to stąd? Jedno jest pewne, odkąd czytuję tych i owych, wymieniać nie będę, bo jeszcze o kimś zapomnę, mój świat około-książkowy zyskał nową jakość, zawarłam wspaniałe znajomości, mam okazję czytać ciekawe, mądre wpisy o pozycjach, które chcę poznać lub nie znałam i nie wiedziałam, ze są wydane lub o takich, które również podziwiam/nie lubię i można sobie o tym pogadać. Bezcenne.
A pisarki, o czym powiedziałam na spotkaniu, powinny też wziąć pod uwagę, że czytamy ich powieści i o nich piszemy, z miłości do pisarzy właśnie i nie jest to tak, że koniecznie chcemy komuś dokopać. No, ale jak coś jest słabe, to jest słabe i cóż począć? Nic nie mówić? Tylko i wyłącznie chwalić? I tak uważam, że fakt, że coś mi się nie podoba o niczym nie świadczy, tylko o moich preferencjach, bo i tak każdy pisarz ma swój 'elektorat', czytelniczki, które po prostu aż piszczą na widok nowości danego autora.
Jest też inny aspekt, brak nagród i pochwał krytyków zawodowych, często nie ma w ogóle przełożenia na czytelników, niezależnie od tego, co iksiński napisze w Polityce czy gdzie tam, fani walą do księgarń w poszukiwaniu nowego tytułu i już. Nie ma więc sensu wpadać we frustrację, trzeba robić swoje po prostu.
Wiem, każdy chciałby być doceniany, nagradzany, stanąć w szranki i wylądować na pudle (ja też), ale wygrany jest tylko jeden, czasem za wygraną nic więcej nie idzie, jednorazowa nagroda i tyle. Czytelnicy, ich wybory i fascynacje, zawsze będą, również dla mnie, wielka niewiadomą, dlaczego kupują jednych, ignorując innych równie dobrych, jeśli nie lepszych? Uważam, że najgorszy jest taki scenariusz, kiedy setkami, ba, setkami tysięcy sprzedają książki pisarze, którzy obiektywnie rzecz biorąc są po prostu słabi jak herbata babci klozetowej. I co? Rzucić piórem i pójść sprzedawać półtusze wołowe w pasku z firanki na głowie?

Na dzisiaj tyle. Mam wrażenie, że nigdy tej relacji nie skończę. To jeden z tych tekstów pt. "im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było".



poniedziałek, 21 października 2013

Na Kowno, tfu tfu, na 6. Piętro! Ale wcześniej na Zapiecek

Przeczytałam szybciutko tekst poprzedni, co by się nie powtarzać i wiedzieć, cóżem ja  wymodziła nocą bladą, i tak sobie myślę, że jeszcze kilka słów o Wrzeniu świata będzie, bo jest duże zainteresowanie tym miejscem.
Nie wiem, jak Wy, ale ja nie lubię, kiedy obsługa, gdziekolwiek by to nie było, jest anonimowa i jak w dawnych czasach było z dziećmi - nie ma jej być widać, a słychać tylko wtedy, kiedy pytają. To się jeszcze spotęgowało odkąd mieszkam na mojej prowincji Europy, czyli w Donegalu. Tutaj wszyscy od razu są bliskimi przyjaciółmi z ekspedientką czy kelnerką, a z barmanem to już mus, żeby to był nawet pierwszy i ostatni pobyt w danej jednostce piwo-dajnej.  Kilkanaście lat tu już mieszkam, całkiem naturalne jest dla mnie więc, swobodne rozmawianie z obsługą kawiarni, ale nie tylko, z ludźmi wokół też. Druga natura (nie)stety. Tym razem ofiarą padła Pani za ladą we 'Wrzeniu świata' właśnie, jak również przypadkowy biedak przy stoliku obok (nie Wojciech Tochman, mowa o stoliku po drugiej stronie mojego). Tam wygodnie rozłożył się z gazetą i kawą pewien - zakładam zawsze, że miły - pan.
Pisałam już wcześniej, że byłam w amoku, a wiadomo, że taki stan potęguje wrodzone gadulstwo, u mnie już i tak z cugli spuszczone przez irlandzkie zwyczaje. Kiedy się rozkładałyśmy przy stoliku, a to jednym, a to drugim, bo nie mogłam się zdecydować gdzie nam będzie wygodniej, zakładając, że Ania do nas dojdzie, tokowałam swobodnie do Pani przy ekspresie, do pana przy kawie, do półki z książkami (nie przeszkadzają mi nieożywieni słuchacze), jak również do drugiego pana za ladą. Pani okazała się nie tylko prześliczna, o zniewalającym uśmiechu, ale cierpliwa i jakby to ująć - interaktywna. Odpowiadała czyli na to, co ja tam zagajałam. Pan z kawą za to, nadal zakładam, że miły, był chyba głuchoniemy, bo nie mogłam z niego wymusić żadnej werbalnej interakcji. Nawet był moment, że poczyniłam uwagę, że chyba jednak usadzimy się oddalone nieco od tego pana, bo my będziemy rozmawiać, a on pewnie chce w spokoju gazetę poczytać. To taki można powiedzieć oksymoron życzeniowy, bo przy babie w amoku spokoju już nie ma, to chyba jasne. Już mógł coś powiedzieć wtedy, Irlandczyk dawno odpuścił by sobie tę gazetę, połączył stoliki i gadka byłaby w większym gronie. No, ale w Polsce byłam, nie wymagałam aż takiej odmiany mentalności, ale jakiś uśmiech jednak, mrugnięcie okiem, nóż w plecy, co-kol-wiek, by się przydały. NIC. To mnie trochę wytrąciło z równowagi, ale trzeba być twardym nie miętkim, Pani oraz dziewczyny musiały mi wystarczyć. Drugi Pan za ladą, który przygotowywał wielce intrygujące napoje (niech ktoś się tam uda i mi powie, co to było?), wlewając do szklanki miodu i coś tam jeszcze zielonego pływało, był wzruszająco, po hipstersku nabzdyczony. Taka pani z baru mlecznego z Misia, ale w wydaniu niezwykle przystojnie męskim, do tego świetnie ubranym. Miał mi ściągnąć książkę z wysokiej półki, co się przedtem nawzdychał to jego, niezwykle zajęty był przy tych napojach, poważnie, jak bum cyk cyk, więc mu kością, a raczej upierdliwym gościem w gardle stałam. Potem się z Dorotą bałyśmy tej książki nie kupić, bo wiecie, podał - proszszsz - a jak na darmo ten trud, to opieprz jak nic. Ryzyko było wielkie :-)
Jednak odłożyłam, bo ta 'Czerwona księżniczka' ciężka, a ja jednak tylko podręczny bagaż miałam.
Niech Was ten opis sytuacji nie zmyli (kurczę, słowa są czasem bezsilne, nie chcę, zeby mi ktoś zarzucił, ze krytykuję i odradzam), tam jest świetna atmosfera, a podobno częste wizyty panów właścicieli, to, że się tam kręcą i nadają energii, jest bonusem nie do przecenienia, czego i ja doświadczyłam. Nawet jest takie wrażenie, że jak oni się tam tak swobodnie czują, wchodzą za ladę, do stolika, witają kogoś, żegnają, telefony dzwonią, ktoś w szybę puka, cmok cmok, zajrzyj znowu, to jest wrażenie, jakby się człowiek jakimś cudem, przez przypadek, im do domu zaplątał i na chwilę został. Polecam.




No, ale miało być o dalszych losach Kasi na warszawskich dróżkach, a raczej trotuarach.
Podczas kupowania Gazety Wyborczej z Dużym Formatem, bo to czwartek był i cudem tylko nie zapomniałam o jej kupieniu (kto by myślał o tym, jaki dzień tygodnia, na urlopie), a przypomniało mi się tylko dlatego, że Mariusz Szczygieł wziął od kogoś DF na chwilę i na moich oczach rozłożył do czytania, czyli znowu Wrzenie (dlaczego tam nie można GW ani żadnej innej gazety kupić?), wpadłam na diabelski pomysł, że można by do jakiegoś teatru skoczyć. Diabelski, bo ja niesiona adrenaliną, ale Dorota pewnie była bliska zejścia z powodu moich pomysłów. Rzuciłam torby na jakieś krzesła stojące przed kawiarnią na chodniku i niecierpliwie zaczęłam szukać, co grają na deskach warszawskich. Z GW, a potem okazało się, że z innych też, mogłoby się wydawać, że nic nie grają, że stolica straciła wszystkie teatry, bo nic o nich i spektaklach w gazecie nie było. Pędem z powrotem do Empiku, tam przegląd prasy na stojąco, zmiotłam przy okazji jakieś gumy i inne żujki, nic nie ma, wymiotło, nieczynne? Pytam pani za ladą, ale tam taki mniej więcej poziom interakcji werbalnej jak u tego pana przy stoliku obok wcześniej, czyli zero. Dorota przejęta dzwoni do syna, niech nam w sieci sprawdzi, muzyka w tym Empiku gra, ochroniarz wydziera się do mikrofonu na cyckach, że jakaś czekolada rozdeptana leży na półpiętrze, czy ona kradziona i w części skonsumowana czy kupiona? - a my na środku tego - mnie się wydawało, pandemonium - zapytowywujemy o spektakl. Chciałam do Polonii, ale tam coś grali nie tak, więc jak tylko usłyszałam, że w PKiN grają 'Fredrę dla dorosłych - mężów i żon', zakrzyknęłam, niech się chłop więcej nie męczy (wiadomo, jak matka o coś prosi, to można sobie w łeb strzelić, taki to trud, mam w domu syna, to wiem), BINGO! No, ale my o suchym pysku od kilku godzin jesteśmy, więc kiedy po skomplikowanych obliczeniach, bo mi się pomerdało, czy ja mam czas polski, czy irlandzki i która właściwie jest godzina, wyszło, że możemy tylko gdzieś po drodze zasiąść na jedzenie, na jakieś kluczenie po mieście czasu nie ma. Padło na 'Zapiecek', bo jak zobaczyłam pierogi i barszcz, to się we mnie Polak mały, kto Ty jesteś, obudził.
Tam mi się znowu gaduła włączyła, ale lekko, bo jednak na swoich błędach się uczę. Panie przemiłe, młodziutkie (gdzie się ludzie 40+ w handlu i gastronomii podziali?), jedzenie pyszne (ruskie orkiszowe cudne), książki nam robiły za dekoracje, więc dalej w klimacie, ale miseczka barszczu z czterema uszkami mię trochę zeźliła. Ze 300 ml tam tej czerwonej wody, uszka 4, nie pamiętam ceny, ale bez przesady, za wodę dychę czy nawet więcej to jednak przegięcie. Zapytałam kelnerkę, czy to norma, czy coś uwagę, jakiś przebiegający szczur na przykład, kucharki odwróciło i dała tylko część uszek? Pani powiedziała, ze powinno być 6 i poszła. Oświadczam wcale nie uroczyście, ale stanowczo za to, są mi winni 2 uszka.
Na koniec zgrzyt, bo okazało się, że nie możemy zapłacić oddzielnie. Nie, bo nie. Trzeba by wołać managera, ale jest zbyt wielki ruch i nie. Wydaje mi się, że takie coś w centrum Warszawy, w Alejach Jerozolimskich, gdzie pełno obcokrajowców, nie powinno mieć miejsca. Zagranicą bardzo często chodzi się jadać dużą grupą, a płaci się oddzielnie.
Jak tylko wyszłyśmy, z siatami, z obłędem ponaglenia czasowego w oczach, pognałyśmy w kierunku autobusu w stronę teatru. Trzeba Wam wiedzieć, że moja durnota osiągnęła wyżyny w dzień wyjazdu do Polski, kiedy to z powodu mizerii mojej walizki, postanowiłam jechać w nowych butach i nie brać żadnych innych. Kilkanaście godzin dnia poprzedniego, potem cały kolejny dzień na nogach, zaowocowało pęcherzami, co spowodowało taki oto obrazek, że kiedy rzuciłam hasło - na Kowno! - tułów pognał do przodu, nogi zostały w tyle, bo jednak enough is enough, czyli będzie tego.
Musiałam jakoś dać radę, autobus pomógł, a potem to już zęby zacisnęłam i na to Kowno pognałam. Biletów nie miałyśmy. Wpadam Ci ja krakowianka jedna to kasy i dysząc oraz jęcząc, bo te buty..., proszę o 2 bilety na teraz. Pani w kasie odpowiada - u nas nie ma, ale zapraszamy do teatru. Zdębiałam. Jak to nie ma, o Boże, ja z tak daleka. Pani na to, że nic nie poradzi, nawet nie wie, czy jeszcze czynny, a one tutaj zapraszają do teatru. Po raz drugi zgłupiałam, jak to nie ma, nieczynny, ale zapraszają??? Okazało się, że panie myślały, że proszę o bilety na taras, a nie na teraz. Cud się stał pewnego dnia, dostałyśmy dwa bilety i dotarłyśmy na nasze miejsca na całe 5 minut przed czasem. Po czym czekaliśmy jeszcze na jakąś grupę ludzi, którzy się spóźniali.
Ku mojemu zaskoczeniu sala pełna. Tyle to już grają, czwartek, no no.
Sztuka świetna, zasłużenie tak chwalona i z dobrymi recenzjami. Zaskoczenie, bo tekst fredrowski, ale scenografia, kostiumy, zachowanie na wskroś współczesne. A tekst nadal aktualny, niebywałe.
Fraszyńska, Żebrowski, Darocha i Książkiewicz grali, dobrze, że zamiast tej ostatniej nie było Liszowskiej (grała chyba wcześniej ona), bo bym nie zdzierżyła, a tak nic mi nie przeszkadzało, a pan Darocha, którego w ogóle nie znam, miło zaskoczył.
Sztuka jest o związkach, tutaj oczywiście dużo zamieszania, mąż ma kochankę, żona ma kochanka, kochanek jest też kochankiem kochanki, wyszedł oknem, wrócił drzwiami, jak to w teatrze. Męża żona mierzi i w ogóle nie pociąga, nudzi poza tym, służka to co innego. Żona znajduje sobie inny obiekt westchnień, mąż jej do niczego niepotrzebny. Nic nie jest takie, jakim się zdaje, oczywiście w którymś momencie musi się wydać. Dużo śmiechu, farsa to przecież. I tak się wszyscy zaśmiewaliśmy, aż przychodzi ostatnia scena, mąż z żoną zostają sami, wszelkie gierki i mistyfikacje zakończone, on ogląda telewizję, ona coś tam w sieci szuka, on przełącza kanały, nie to, nie to, wyłącza odbiornik i zapodaje muzykę, a tam jak na złość Celine Dion o miłości śpiewa, jak tylko ona potrafi. Mąż podejmuje decyzję, podchodzi do żony i jakoś tak niezdarnie ją do tańca prosi. Potem jeszcze bardziej niezdarnie próbuje z nią tańczyć, nie potrafią być blisko. Śmieszne te ich próby, ale ja już się nie śmieję, bo widzę, jak im ciężko idzie to zbliżenie, muszą się siebie uczyć, bo człowiek przecież bez miłości żyć nie umie, a mają tylko siebie. Powoli, powoli udaje im się jakoś chwilę objąć, potem mocniej i ... koniec spektaklu. Wszyscy wokół się śmieją, a ja płaczę. Tak się wzruszyłam, bo to takie prawdziwe było. Ileż jest takich małżeństw dookoła. Na szczęście nie moje, pomyślałam w duchu. Zanim światło zapalili musiałam jakoś łzy z powrotem do oczu wcisnąć, bo głupio tak.
Ukłony, kosze kwiatów, okazało się, że to był 300. spektakl. Dodatkowo zapisze się w moje pamięci.
Co za noc, co za wspaniały dzień :-)


O Bogu, jaki długi wpis, ktoś tu dotarł?