sobota, 28 maja 2011

Czy lubi pani czaczę? Gaumardżos - Gruzja według Mellerów

Rzadko biorę książki do recenzji. Mam tyle tytułów na półkach, które krzyczą o uwagę, że nie mam takiej potrzeby. Jeśli idzie o inne powody, przemilczę. Są jednak takie książki, o które proszę sama, i tak było w tym przypadku. Uczciwie biję się w piersi - napisałam i wyżebrałam, albowiem są takie teksty, które jeszcze w fazie powstawania budzą moje przyspieszone bicie serca.
Kiedyś myślałam, że byłam w Gruzji, ale jak mawiała moja mama - w dupie był, gówno widział. Przestudiowałam dokładnie mapę i naszą, moją i męża marszrutę i to, co wyszło na jaw, nie spodobało mi się wcale, a wcale.  A mianowicie, dojechaliśmy zaledwie do granic tego kraju, pozostając jednak w granicach administracyjnych Abchazji. A już myślałam, że będę się mogła przy okazji lektury tej książki pomądrzyć i przedstawić swoje reminiscencje z pobytu. Pewnie i tak bym tam nie zaszalała, bo przebywając w Soczi na urlopie, upieraliśmy się wprawdzie na wycieczki, bo ileż mozna leżeć na ichniej plaży, ileż można łoić ichniego koniaku z musztardówek (w każdym razie podobnie wyglądających kieliszków), ale w 1988 roku była jeszcze komuna i możliwości turystów, ich swoboda, były znacznie ograniczone. Poza tym większość ludzi, którzy dostali się do autokaru, była zainteresowana targowiskami w kolejnych miastach i handlem szeroko pojętym, a my jak te dwa frajery (bo jak mogliśmy w ich oczach wyglądać?), zamiast kraciastych toreb z towarem - z przewodnikami w rękach, pasowaliśmy tam jak kwiat do kożucha. Za każdym razem, kiedy zatrzymywaliśmy się w jakimś mieście, cały autokar ludzi w lewo, a nasza dwójka w prawo, oglądać, rozmawiać, podjadać, smakować - aż szkoda, że nie mieliśmy wtedy takiego aparatu, jakie są teraz w sprzedaży. No nic, ale nie o mnie miało być, a o książce. Chociaż w tych recenzjach w sumie zawsze jest o mnie przez pryzmat przeczytanych książek, do tego już się chyba  przyzwyczailiście :-))

Przeleciałam przez ten tekst jak dżygit przez miasto - starą Ładą, bez hamulców, na rauszu, ledwo wyrabiając na zakrętach. Chwilami czułam się, jakbym to ja wypiła te hektolitry czaczy i wina, a nie autorzy wraz z bohaterami opowieści (każdy, kto ma minimalne pojęcie o Kaukazie wie, że niczego by się od Gruzinów nie dowiedzieli o suchym pysku). Mnogość imion, ludzi, miejsc, nazw, zdarzeń - wywołuje zawroty głowy. Sinusoida, gwałtowne przejścia od tematów poważnych - polityki, historii, biedy, wojny, upodlenia, ucisku - do tematów lekkich jak puch na wietrze - goszczenia się, jedzenia, picia (co ja mówię, pije to ksiądz podczas mszy, oni to po prostu łoili), miłości, przyjaźni i pięknych widoków - przyprawiała o chorobę lokomocyjną. W jednej chwili zapominałam oddychać z emocji czytając o Marcinie Mellerze pod ostrzałem snajperów, czy uciekającym w czasie działań wojennych na statku z Abchazji do Soczi (czyżby moimi śladami, haha), zaraz potem dusiłam się ze śmiechu nad opisami z eksploracji kraju - oto przykład (cytat czyli):
Przewodnik, z którym Amirian dogadywał przez telefon kwestię konia, mieszkał dwa domy dalej. Ucieszyłem się, że całkiem nieźle mówi po rosyjsku, ale była to radość przedwczesna, bowiem krępy włościanin wskazał młodego chłopaka i powiedział:
  - To mój syn Lasza. Z nim pojedziesz.
  - A mówi po rosyjsku?
  - Ciut, ciut - uśmiechnął się dumnie ojciec i muszę przyznać, że wyjątkowo jak na Gruzję akurat w tej deklaracji nie było najmniejszej przesady. A konkretnie Lasza po rosyjsku potrafił powiedzieć "ciut, ciut' właśnie i 'diesat', czyli dziesięć. Dlaczego akurat tak, a nie pięć, dziewięć czy szesnaście do trzeciej potęgi, tego nie wiem, ale stało się jasne, że nudno nam w czasie wędrówki nie będzie.
Nie miałem czasu na dalsze lingwistyczne refleksje, gdyż przed moją głową zamachały grzywami dwa krępe koniki. Lasza, który jak każdy miejscowy góral, mimo że strzaskany na heban, miał rumiane policzki, szybko przytroczył do nich mój plecak i swój tobołek i gestem przypominającym skok do wody pokazał mi, że mam dosiąść wesołego zwierzaka. Byłem trochę skonfundowany. Myślałem, że zanim ruszymy, objaśnię wszem i wobec, ze to trzecia w moim życiu styczność z koniem. pierwsza miała miejsce w trakcie robienia fotografii na kucyku w Zakopanem, kiedym był przedszkolakiem, a druga, gdy wybraliśmy się z Anią trzy lata wcześniej na lodowiec Uszby w Swanetii. Wtedy prawie natychmiast spadłem, ale na szczęście turlając się, zatrzymałem się na głazie i nawet niczego sobie nie złamałem. Teraz miałem nadzieję na jakieś, jakby to ująć, szkolenie? Próbowałem to na migi pokazać, ale nie wiedzieć czemu, Lasza zupełnie nie zrozumiał, o co chodzi, i uśmiechając się rzekł jeno: "Ciut, ciut"
Ja przepraszam autora, że się tak nabijam z jego 'wzlotów i upadków', ale taka już natura ludzka, że najbardziej są wszyscy uchachani, jak się ktoś wywali.

Nie wiem, jak tę książkę odbiorą ludzie, którzy nie czują ducha tego kraju, którzy nigdy tam nie byli, albo nie są wcale 'rosyjskimi klimatami' (rosyjskimi w sensie krajów byłego związku radzieckiego w całości, nie tylko Rosji) zainteresowani. Ja od pierwszych stron wiedziałam, "z czym to się je". A jak przeczytałam opis lotu samolotem, między tobołami i zwierzętami, gdzie imprezka na całego, ludzie piją, palą i śpiewają - wiedziałam, że jestem w domu. I've been there - jak mawiają anglojęzyczni, kiedy chcą podkreślić, że wiedzą, że dokładnie czują, o czym mowa. No i faktycznie kiedyś leciałam takim wesołym samolotem, więc potwierdzam powagą osobistą, że autor nie ściemnia.

Nad jednym tylko ubolewam, że nigdy nie było mi dane przeżyć supry, czyli uczty. Opisy jedzenia, picia i zwyczajów przy stole zachwyciły mnie i przyprawiły o ślinotok. Szczególnie widok pierożków zwanych chinkali (tu zdjęcie z bloga Katarzyny Pakosińskiej - Tańcząca z Gruzją) mnie uwiodło i śni się po nocach. Ja chcę do Gruzji!
Na koniec nie mogę nie wspomnieć też o Katarzynie Pakosińskiej właśnie, która Gruzję kocha równie ogniście jak małżeństwo Mellerów, o której też w książce i to na romansowo. Aż mi się łza w oku zakręciła, powiem tylko. Oglądałam jej programy w TVP o Gruzji właśnie, a teraz czerpię z jej bloga przepisy i będę próbować wymodzić chinkali, tudzież chaczapuri sama w domu. Wiem, nie będzie tak, jak w słonecznej i gościnnej Gruzji, ale co począć?
Książkę polecam, autorów przytulam do serca, a wieczorem wzniosę za nich winem toast - co najmniej półgodzinny :-)
Gaumardżos!

środa, 25 maja 2011

Podarunki, zakupy bez stosów, pogaduchy o stosach, no i nawałnica - po raz który to i pewnie nie ostatni

Czyta się, ale się jeszcze nie skończyło, bo durnowate stworzenie ze mnie i z tej zachłanności zaczęłam kilka książek, wszystkie mam w połowie :-)
Za to chwalić się będę (taka ze mnie samochwała, na codzienniku też to zrobiłam, tylko w innej kwestii), że znalazłam pięknistego misiusia, co siedzi na książce, która jest pudełeczkiem na różniste rzeczy, łapkę też opiera na książkach i w ogóle jest pięknościowy. W sklepie ze starociami sobie stał i ja go tam znalazłam i do domu poniosłam.


A poza tym wielka radość dla mnie i dla biblioteki polskiej - dostaliśmy książki w podarunku od Świata Książki, przemiła Pani ze mną korespondowała, układałyśmy się, o zakupach mowa była, bo chciałam coś z rabatem, a kończyło się niespodziewanie na wielkiej paczce świetnych książek, które tu Wam prezentuję wyłożone na stół - zdjęcie zrobione na chwilę przed wpisaniem do systemu bibliotecznego, na dzień przed wywiezieniem do biblioteki (kilka zostało dla mnie do przeczytania) i na godzinę przed przyjazdem Moniki z błękitnej biblioteczki. Umówiłyśmy się bowiem na wspólne przy kawie przeglądanie, na macanie bezkarne, bo w końcu kto nam zabroni, hehe.


Możecie sobie wyobrazić, jakie miałyśmy używanie. Świetnie nam się z Moniką o książkach gada.
Patrząc na te stosy-nie-nasze, ale w sumie nasze, bo też przecież z biblioteki możemy korzystać, wzdychałyśmy raz po raz, bo tyle tytułów do czytania i kiedy. No, KIEDY?!?!
W związku z tym chyba, zaraz się okazało, że mój kręgosłup nie wytrzyma ani chwili dłużej i koniecznie musiałam iść na zwolnienie. No, może bez przesady, ale łatwiej mi było podjąć decyzję o odpoczynku zaleconym przez lekarza. Tym bardziej, że bibliotekarka do mnie zadzwoniła, że przyszła zamówiona przeze mnie ostatnia część trylogii Patricii Scanlan, a ja przecież mam trzy inne w czytaniu! Istna nawałnica :-)
Nie tracę więc czasu tylko lecę poczytać. Pozdrawiam

sobota, 21 maja 2011

Czytelniczka znakomita - Alan Bennett

Czytelniczka znakomita to ni mniej ni więcej sama Królowa Angielska, która odkrywa w sobie pasję czytelniczą. A właściwie nie odkrywa, tylko wyrabia w sobie nawyk czytania w późnych latach życia, a odkrywa, że jej to przynosi przyjemność, chociaż wcześniej nie widziała w czytaniu nic interesującego.
Dużo w tej książce o innych książkach, bo Królowa jako nowicjuszka na czytelniczej drodze, wyważa niejako drzwi dla wielu otwarte, czyli czyta Austen, Prousta, Hardy'ego czy Becketta. Jeśli się czegoś nie czytało, wpada człowiek w dół, że jeszcze i to trzeba zaliczyć, a jeśli jakaś pozycja już za nami, przywoływane są wspomnienia z okoliczności jej czytania.
Książę przeczytałam uszami. Wynudziłam się jak na Sumie w niedzielę. Nawet fakt, że to o książkach, nie pomógł. Monarchia brytyjska i jej perypetie nic mnie nie obchodzą. Ani nie pasjonowała mnie historia Diany, ani ślub Williama, a Królowa mnie obchodzi tyle, co babcia klozetowa z Dworca Centralnego. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam nic o tej powieści, kiedy postanowiłam jej wysłuchać, poszłam na żywioł. Potem stwierdziłam, że może być całkiem ciekawa, ale opisy Królowej, która chowa książkę pod poduszką w karocy, a ta jest potem zabrana, bo nikomu się nie podoba, że ona czyta, to dla mnie za wiele.. Dwór, czyli doradcy, sekretarz, mąż, wszyscy oni koniecznie chcą, żeby przestała, uznają to za męczące dziwactwo. Opisy tego, jak chcą wykorzenić to z niej, a ona jest w sumie ubezwłasnowolniona i poddaje się woli innych (chociaż nie do końca), nudziły mnie okrutnie. Musiałam cofać kilka razy, bo traciłam koncentrację i nie wiedziałam, czego właśnie wysłuchałam, a co się przy tym naziewałam, to moje. Nie mogę powiedzieć, że to jest książka zła, ale nie trafiła w mój gust i w dla mnie to była jednak strata czasu.

piątek, 13 maja 2011

Dobre geny - Hanna Cygler

Hannę Cygler 'przedstawiła' mi pewnego lata Blueberry, pożyczając mi ją do czytania. Była to powieść 3xR. Fajne czytadło, szybko łyknęłam i zapałałam chęcią do przeczytania reszty książek tej autorki. I znowu za sprawą tejże Blueberry, udało mi się kupić kilka innych pozycji, a ostatnio dostałam od wydawnictwa Rebis jej najnowszą powieść 'Dobre geny'.

Najpierw treść:
Martę Wentę poznajemy jako ambitną i rzutką wiceprezes agencji rządowej (cokolwiek by to nie było, ta nazwa zawsze brzmi jakoś enigmatycznie, czyż nie?). Skuteczna, wykształcona, kompetentna, co oczywiście pomaga w życiu zawodowym, ale niestety nie impregnuje jej na zawirowania życiowe. A te mają miejsce, i to zarówno w postaci demonów przeszłości, które ją dopadają, jak również diabelskich sztuczek teraźniejszości -  mężczyzn, którzy pojawiają się w jej życiu, ale też nawrotu depresji ze stanami lękowymi, matki - zaborczej i nadopiekuńczej oraz niespodziewanej utraty pracy. Nie chcę więcej nic mówić, bo zepsuje wam to przyjemność czytania, jeśli mielibyście ochotę po nią sięgnąć.


Przypomina mi ta powieść książki takich pisarek jak Fleszarowa-Muskat czy Nepomucka i jest to komplement, żeby było jasne. Autorka opowiada historię życiową, taką, która mogłaby się zdarzyć każdemu z nas, sąsiadce czy koleżance z pracy. Ja nawet w pewnym momencie odnalazłam w niej swoją relację z mamą, co mną telepnęło, jak zwykle. Hanna Cygler opowiada pięknie, gładko przechodzi od wątku do wątku, trzyma czytelnika może nie w napięciu, ale w ciekawości, co też dalej się Marcie przydarzy, jak skończy się jej historia?
Miło jest odpocząć przy takiej lekturze. Przypomina mi to też wieczory spędzone w czasach młodości nad powieściami Siesickiej, kiedy zajadając bułkę z szynką (wtedy rarytas) lub pomarańcze kubańskie (strasznie grubą skórę miały), zaczytywałam się w historiach o moich rówieśnicach i ich problemach - moich problemach. Tutaj spotkałam Martę, w moim wieku, której perypetie, jeśli nie przypominały w stu procentach mojej historii, to na pewno moich koleżanek, też rówieśnic. I tu tkwi siła takich powieści, polega na bliskości życia bohaterów z życiem czytelników. Czyż nie lubimy historii bliskich naszej skórze? Polecam.

piątek, 6 maja 2011

Nic nie poprawia humoru tak, jak nowa książka

Trochę mnie przybiły wydarzenia z ostatniego weekendu, nie szukałam pocieszenia, ale ono mnie samo znalazło. Najpierw przyszły zamówione książki z Merlina. Tym razem głownie wybór córki, kończy trzeci rok studiów, ciężko pracowała przez ostatnie 10 miesięcy i należy jej sie wytchnienie, tak więc, jej zachciewajki były tym razem ważniejsze. Nie myślcie jednak, że ze mnie jakaś cierpiętnica, ja też lubię czytać ten gatunek, który ona uwielbia, więc skorzystam przy okazji.


Od dołu patrząc -
  1. Kolejny tom Czarnych kamieni, wszyscy w domu szaleją na punkcie tej serii, nie mogło go zabraknąć. 
  2. Michal Viewegh - Powieść dla mężczyzn - dawno chciałam już poznać tego pisarza, a jakoś się nie składało, skorzystałam z tego, ze była przecena. Strasznie jestem go ciekawa. Bardzo chciałam Wycieczkowiczów, ale akurat tej nie było. Ta i następna jest dla mnie
  3. Druga tego samego autora Wychowanie dziewcząt w Czechach. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie.
  4. M.Kisiel Dożywocie - wszyscy ją chwalą, a jest bardzo w stylu ulubionych mojej córki, więc kupilam
  5. Nowy Pilipiuk Operacja Dzień Wskrzeszenia - no cóż, jak dobra zabawa, jak rozrywkowo, to tylko on, potrafi rozbawić i zaciekawić nas wszystkich, przechodzi z rąk do rąk
  6. Wiktoria Tokariewa - Miłość na całe zycie - lepiej niech będzie dobra, bo nie dość, że prawie 20 złotych, to jeszcze tylko 140 stron i to napisanych wołami, litery mają pół metra wysokości. Szlak mnie trafił, bo chciałam kupić jeszcze Stację Tajga Hulovej i mi zabrakło pieniędzy. Ta była tańsza, to sobie pomyślałam - a niech. Jak zobaczyłam, to mi łzy w oczach stanęły, ze taka malutka.
No, ale tych książek to ja się spodziewałam, a najlepsze jest to, czego człowiek nie oczekuje. Po moim wpisie o Jane Austen i poszukiwaniu jej biografii Obstinate Heart, której to nie ma nawet tutaj w bibliotekach, a na Amazon tylko z drugiej ręki, a takich do mnie do Irlandii nie wysyłają, spadł na mnie deszcz dobroci i dostałam aż dwa egzemplarze, jeden od Paris, która zadała sobie trud i poprosiła koleżankę mieszkająca w Londynie, żeby ją w antykwariatach wytropila. Gdzie córka nie może tam posłano koleżankę koleżanki i książka przysłana do Paris, wylądowała u mnie. Zaraz to po pożarze było, od razu moje skołatane nerwy ukoiło. Ale to nie wszystko, bo Paris mi niespodziankę sprawiła, a wcześniej jeszcze chyba większą - odezwała się do mnie Kasia z Indiany, która tę książkę na ebay wytropiła i zaoferowała wysłac do mnie. No czyż życie nie jest piękne? Mało tego, dodała jeszcze jedną o Jane Austen. Zebym wiedziała o tej od Paris, to bym Kasi głowy nie zawracała, ale Paris skubaniutka dotrzymala tajemnicy do ostatniej chwili.

Uzgodniłyśmy więc z Kasią, że odeślę Obstinate Heart jej z powrotem, bo sobie ją z serca wraz z mięsem wyrwała, byłoby niesprawiedliwe, gdybym ja została z dwoma, a ona z żadną. Mam też przygotowane różności dla Kasi, niech i ona ma jakieś pocztowe niespodzianki.
Ta druga też wydaje się ciekawa, już sobie podczytałam kilka stron. Jestem teraz 'za-austinowana' i będę ekspertem w tej dziedzinie, haha. E tam, żartuję, Padma może spać spokojnie.
Wystarczyłoby już tych niespodzianek, ale widocznie opatrzność, los, stwórca, jak zwał tak zwał, zdecydował/a, że zbalansowanie traumy po wielkim pożarze nie będzie takie łatwe i akurat w tym też czasie nadeszła inna przesyłka, tym razem od innej blogowiczki Agaty z Krakowa - a w pakiecie Małgorzata Warda i jej Czarodziejka.

Leżę teraz przywalona tymi książkami, z wielkim uśmiechem na buzi i zupełnie, ale to zupełnie nie potrzebne mi żadne tabletki na lęki, które mi przepisał lekarz. Jak bum cyk cyk, przeszło mi. Książki ci to sprawiły. I dobroć bezinteresowna znajomych, w realu i blogowych, od których przyszły te trzy ostatnie. A że najważniejsza w przyrodzie jest równowaga, i ja chcę teraz sprawić im odrobinę przyjemności i ruszam na łowy, a zaraz potem na pocztę. Ale najpierw muszę obwąchać wszystkie te nowo przybyłe.

środa, 4 maja 2011

Erynie - Merek Krajewski. Tym razem we Lwowie

Było to moje pierwsze spotkanie z Markiem Krajewskim. Wiem, że napisał on niezwykle popularny cykl o Wrocławiu i Eberhardzie Mocku, ale nie miałam okazji jeszcze tego przeczytac. Nie mam tu bibliotek, poza tą, którą sama prowadzę, jak nie kupię dla siebie, albo do biblioteki, to skąd bym to miała wziąć? A wszystkiego na raz się nie da. Chociaż zawsze miałam go w pamięci, wiedziałam, że przyjdzie czas na Krajewskiego i jego Mocka, czułam przez rajstopy, że będzie mi się podobać, ale cierpliwie czekałam okazji. W tak zwanym międzyczasie wygrałam w jakimś konkursie na FB Erynie do biblioteki. Mąż przeczytał migiem, ale potem ktoś to chwycił do wypozyczenia i jakoś tak się mijałam z tą książką. Aż koleżanka, ta od pozyczania papierowych ode mnie, a dla mnie udostępniania audiobooków, namówiła mnie na odsłuchanie tej powieści. To raczej słuchowisko, bo jest muzyka potęgująca napięcie, świetny ponad miarę Więckiewicz, który mówi różnymi akcentami i zmienia głos, oraz fantastyczne odgłosy dorożki na ulicy itp. A, że ja chowana na słuchowiskach radiowej trójki, mnie w to graj. Oczywiscie spowalnia to słuchanie, ale nie aż tak, żebym się miała wyrzec tych dodatkowych efektów. Bez przesady, gdzie mi się spieszy?
Sama powieść jest zachwycająca. Ze wstydem przyznam, że sama nie wiem, ile w tym zasługi Roberta Więckiewicza, a ile samego autora, ale to wszystko cuzamen do kupy tak zagrało, że aż sobie siadłam z wrażenia w pewnym momencie (bo ja w ruchu byłam, sprzątałam właśnie).
Rzecz się dzieje we Lwowie w roku 1939. Komisarz Popielski jest niezwykle bezwzględny i dobrze, bo ma do czynienia ze zwyrodnialcem, który zamordował dziecko i to w bestialski sposób, wcześniej go torturując. Popielski jest epileptykiem, ostre słońce może u niego wywołać kolejny atak, woli pracować w nocy. Poza tym ma kryzys, chce odejść z policji. Musi tylko rozwikłać tę zagadkę, gdyż uchodzi za niezwykle skutecznego. Za Popielskim udajemy się do szpitala psychiatrycznego, do spelun i knajp lwowskich, prosektorium i mieszkań prywatnych, a atmosfera jest mroczna i jakaś taka duszna. Nie znam innych książek Krajewskiego, więc nie mogę za Robertem Ostaszewskim z Polityki powiedzieć, że wszystko to już było, że jest wtórne i przewidywalne. Nie mogę i nie powiem, bo dla mnie pierwsze i szalenie emocjonalnie tę książkę odebrałam. Zresztą na szczęście nie jestem krytykiem literackim, mogę pisać, co mi się podoba, a mi się podoba powiedzieć, że audiobook Erynie jest świetny. Specjalnie napisałam audiobook, bo w tym wypadku, dla mnie przynajmniej, jest on tak wyjątkowo przygotowany i zrealizowany, że jako książka wcale nie musiał mi aż tak przypaść do gustu. A tak, mam same entuzjastyczne och i achy na ustach.
Koniecznie muszę przeczytać jego poprzednie książki.
Posłuchajcie samego Krajewskiego, co mówi o swoich czytelnikach

Baza recenzji Syndykatu ZwB