wtorek, 27 sierpnia 2013

O kolekcjonerkach śrub lewoskrętnych, o Frycu, co mówi jak Bartoszewski, o sensie ścisłym i narratorze, który duchem się zdaje

Wiele demonów mną targało, ale takich dobrych demonów, zbuntowanych rzecz by można, mną targało. Słuchałam powieści Jerzego Pilcha i było to dla mnie takie przeżycie, że sama nie wiedziałam, co mam ze sobą począć w tych chwilach? Nieczęsto mnie takie uczucie ogarnia. To jest jak nieopisana euforia czytelnicza, która powoduje, że się człowiek na równe nogi zrywa i biega bez ładu i składu, a przynajmniej ma na to ochotę, żeby te emocje, które od środka rozpierają, jakoś zminimalizować, ułożyć w środku potrząsając, jak workiem z orzechami, które się ledwo mieszczą.

Wiem, że w polskim radio czyta tę powieść Maciej Stuhr, ale ja miałam wydanie z Jerzym Radziwiłowiczem i nie żałuję. Jeśli mi kiedyś wpadnie w ręce to drugie nagranie, posłucham jeszcze raz, bo książka jest znakomita.

W tej powieści Pilch wraca na Śląsk Cieszyński do Sigły. Uwielbiam powieści dziejące się w małych miastach. W dużych aglomeracjach powstają książki o tym, jak człowiek jest samotny i zagubiony w tłumie, w małych miastach mamy do czynienia z utworami o tym, jak nic się przed ludźmi ukryć nie udaje. Chociaż to jest złudne, bo już po kilku miesiącach mieszkania w Warszawie zorientowałam się, że jednak to nie jest taki tlum i ciągle spotyka się tych samych ludzi, a i oni wiedzą o nas więcej niż by się zdawało, ze to możliwe. Ciągle ktoś okazywał się znjaomym kogoś, kogo i my znamy i tworzyły się kręgi, a to sąsiedzkie, a to koleżeńskie, ktore się z czasem zacieśniały do obrazu wielu małych miast w dużym mieście.
Znowu w małym mieście potrafi wrzeć od skrywanych tajemnic i tylko mucha na ścianie, latająca z domu do domu, pod warunkiem, że jej nikt nie utłucze, może zebrać te wszystkie tajemnice i wieści do kupy.

W nowej powieści Pilcha mamy do czynienia ze wszechwiedzącym narratorem, który jak duch jakiś, przemieszcza się wśród ludzi, domów, zdarzeń, widzi wszystko, komentuje, ale nie zdradza za wiele przed czasem. To było jak powrót do czasów młodzieńczych, do prozy Marqueza, do włoskich czy francuskich filmów, do realizmu magicznego, a przede wszystkim do poczucia, że w sztuce wszystko jest możliwe, że wszelkie progi logiki, fizyki, 'zdrowego rozsądku', tego, co można, czego nie można, są przekraczalne i dowiadujemy się ciągle czegoś nowego, wciąż doświadczamy naiwnego zaskoczenia, że coś wydawało się inne niż w rzeczywistości.

Nad tym wszystkim unosił się przewspaniały, bogaty językowo, zaskakujący, chociaż przecież niezaskakująco wyczekiwany, styl Pilcha. Za każdym razem, kiedy słyszałam 'w sensie ścisłym' czy powiedzieć... to nic nie powiedzieć, uśmiechałam się szeroko, bo było tak, jakbym spotkała dawno nie widzianego przyjaciela, który ma tylko sobie właściwe kody językowe i za to przecież go kochamy, na to czekamy.

Opowieść ta jest po prostu cudna. Słów brak na to, jak bardzo. Zaczyna się od przyjazdu siostry Mrakówny do Sigły w towarzystwie, o zgrozo!, katolika. Czy ojciec, luterański pastor Mrak powinien, czy może, czy to wypada ją wpuścić? A może przegnać? Ale jak przegnać, skoro to jedyna córka, jaka mu została? Co robić?
No właśnie, jedyna córka, bo druga kilka lat temu zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wracamy do tamtych zdarzeń, zaraz przed i po zniknięciu. Tajemnicze osoby i wiadomości pojawiają się na scenie, dziwne zachowanie córki, która nie zniknęła. Trumna pana Wzmożka, która nie chce dać się wyprowadzić z domu, wizyta Gońca (przewspaniały opis tejże), tajemniczy mężczyzna w czarnym overolu, pusty dom doktora Nieobadanego, wszędzie nas tam narrator zabiera, zaglądamy do głów bohaterów, jesteśmy w środku wydarzeń, unosimy się nad Sigłą, nie ma dla nas granic poznania.

A do tego Jerzy Radziwiłowicz. Wiem, że wszyscy chwalą Stuhra, ale nie mam porównania i nawet nie chcę porównywać, pan Jerzy jest po prostu fantastyczny. Bardzo rozbawiło mnie to, że Fryc Moitschek jest czytany tak, jakby to mówił Władysław Bartoszewski, ze wszystkimi cechami jego wymowy, włącznie z nadprodukcją śliny. Myślę, że jest to przypadek, ale tak to słyszałam i dodatkowo mnie to w świetny humor wprawiło.

A tak już najsam koniec, pewnie dla wielu to nie ma znaczenia, ale dla mnie było dodatkowo przyjemne - nazwiska pilchowych bohaterów są po prostu nie do podrobienia, w sensie ścisłym.
Powiedzieć, że ta książka mi się podobała, to nic nie powiedzieć.
Kocham Pana panie Pilch (za de-florecistki też)