wtorek, 28 maja 2013

Houston mamy problem wymiata

Zacznę od tego, że z Katarzyną Grocholą łączy nas uczucie. Ona o tym oczywiście nic nie wie :-)
Są takie pisarki, każdy ma ich kilka lub chociaż jedną, że niezależnie, co by napisały, każdą ich książkę przeczytacie. I to nieważne, czy one są wybitne czy mniej, czy każda książka jest świetna czy mniej, po prostu mus mieć, mus zaliczyć.
Chemia między czytelnikiem a pisarzem to fakt, nie mit. Trudno to określić jednym zdaniem, paragrafem nawet, a esejów na ten temat nie ma sensu tutaj pisać, to jest po prostu tak jak w życiu, poznajecie kogoś i po prostu trybi jak cholera. Wszystko Wam pasuje, jak wygląda, jak wyraża myśli, poglądy, jakby można było, to by się człowiek jak huba przyczepił i tak sobie czas razem spędzał.
Mam kilka takich pisarzy i pisarek, Grochola jest w tej grupie.
Ona była pierwsza. Przed nią nie mieliśmy pań piszących współcześnie coś dla kobiet, poza Nepomucką, wznawianymi starszymi pisarkami, czytaliśmy głównie amerykańskie. Nic mnie to nie rusza, że ją ludzie krytykują (często a priori, bo tak wypada), pierwszą 'Nigdy w życiu!' przeczytałam w bardzo trudnym dla mnie okresie, pomogła i od tego czasu wierna jestem Grocholi jak przyjaciółka z podstawówki, na lepsze i na gorsze (książki).
Proszę więc o powstrzymanie się od komentarzy, że nie moja bajka, nie czytam tej pani, nie lubię tej pisarki itp, bo ja wiem, że są i tacy, ale nic mojego zdania nie zmieni, szczególnie po odsłuchaniu tej powieści. Zresztą znam takie panie, które nie lubią jej poprzednich, a tę wychwalają.
Tym razem Katarzyna Grochola napisała książkę, gdzie narratorem jest mężczyzna, a kobiety są jedynie w tle - matka, narzeczona, z którą się rozstał, przyjaciółka lesbijka, sąsiadki - żadna nie ma głosu, nie poznajemy ich myśli, widzimy je jedynie oczami Jeremiasza.
Nie mam złych doświadczeń jeśli chodzi o mężczyzn, toteż nie pomstuję, nie wysyłam na drzewo, a wsłuchuję się w to, co mówią, staram się zrozumieć, przyjąć ich tok myślenia. Myślę, że dosyć dobrze rozumiem, w jaki sposób się od nas różnią, jak postrzegają świat i różne zjawiska, szczególnie w relacjach międzyludzkich. Panowie są inni, nie lepsi czy gorsi, inni.
Od pierwszych linijek czytanych przez Wojciecha Mecwaldowskiego, zostałam kupiona bez reszty. Zakochałam się w każdym zdaniu. Jakbym tego faceta widziała, tam nic nie było przerysowane, chociaż może się takie wydawać. Tylko, że to jest głównie monolog, a facet tak właśnie (tak sobie wyobrażam) myśli w duchu, kiedy widzi jakąś laskę, kiedy rozmawia z kolegą, kiedy dzwoni do matki (i nie musi się pilnować).  Klnie ile wlezie, myśli, co mu się podoba, a nie co wypada.
Dużą część tej książki odsłuchałam w towarzystwie syna, też Wojciecha (wszystkie Wojtki to fajne chłopaki), obserwując jego reakcję. Jechaliśmy samochodem, dwa razy musiałam znacznie zwolnić, tak się zaśmiewałam, że mi łzy z oczu ciurkiem ciekły, nic nie widziałam. Pytam go, czy to Cię nie bawi? A on na to - cóż w tym zabawnego (uśmiechał się, ale daleko mu było do mojego tarzania po samochodzie) - przecież to normalne. Czujecie? Facet nie widział w tym nic dziwnego, bo to jest to, co on sam pewnie by pomyślał.
Ach te dialogi, bo monolog owszem, ale i dialogi są, rasowe! Rozmowy facetów, Jeremiasza z lesbijką, Jeremiasza z sąsiadką, córką sąsiadki, z księdzem - majstersztyk.
Kobiety się wściekają na tę książkę, że on jest taki niepozbierany i do tego nie rozumie, co się do niego mówi, a i jeszcze na dodatek nie domyśla się, co miała na myśli matka, jakie mu znaki dawała.
No właśnie! Nie domyśla się, bo mężczyźni generalnie się nie domyślają, co kobiety sobie tam wydumały. Nawet jawnych znaków, oczywistych zdarzeń nie przyjmują tak, jakbyśmy my, kobiety, się spodziewały. I w tym tkwi jedna z głównych różnic. Oni są po prostu wrażliwi inaczej. Już dawno się tego nauczyłam i staram jasno określać uczucia, oczekiwania, a przede wszystkim je artykułować.
Jeremiasz ma problem. Co ja mówię - wór problemów. Głównie z tym, że go dziewczyna zdradziła oraz nie mniej ważny, że był reżyserem, dobrze mu szło i się coś ze....ło, teraz naprawia i montuje anteny sateliterne, kablówkę i sprzęt w domu. Kicha, czyż nie?  Powoli dowiadujemy się, co się stało w jego życiu prywatnym, co zawodowo, co u matki, a jak kumple. Śmiech śmiechem, ale jego życie do totalna katastrofa, a Jeremiasz stara się jakoś w tym wszystkim odnaleźć, pozbierać. Nie jest wcale mięczakiem.
Opisy jego wizyt montażowych czy fuchy w zakresie naprawiania sprzętu są fantastyczne. Wspomnienia filmowe świetne. Jego relacja z psem matki - przejmująca. Jego związki / rozwiązki opisane prawdziwie. A kumpelskie nie mniej, do tego tak śmieszne, ze trudno to wyrazić. Słuchałam książki przy sprzątaniu, popijałam kawę, kiedy nastąpił opis wyjazdu z kumplem w góry czy gdzie tam, w każdym razie miało być dziko, obserwowanie ptaków i te sprawy. Jakoś wieczorem panowie zaczynają się licytować, kto jest większym snobem. Wszystkie szafki w kuchni oplułam tą kawą, jak mi Jeremiasz z tekstem wyjechał, sprzątania miałam dwa razy więcej, ale mi do głowy nie przyszło, żeby się skarżyć, bo miałam więcej słuchania po prostu.
W życiu, wiem, co mówię - w całym swoim, nie śmiałam się tak często, tak głośno, tak serdecznie, jak podczas słuchania tej książki. Wzruszyłam się też nie raz. Uwielbiam słuchać, ale nigdy po skończeniu mi nie żal. Po prostu czytam tyle, że takie życie, jedna się kończy, inna zaraz zacznie, czego tu płakać?
W wypadku tej powieści zastanawiałam się, kiedy wypada słuchać jej od nowa, żeby nie było obciachu, że wciąż to samo w słuchawkach leci. Tak mi było żal.
Złego słowa nie dam powiedzieć na tę książkę, bo ona jest po prostu genialna.

piątek, 24 maja 2013

Co słonko widziało według Marii Ulatowskiej

O Marii Ulatowskiej słyszałam wiele, zanim jeszcze sięgnęłam po jej powieści. Nawet wygrałam dwie w zeszłym roku, dostałam z dedykacją, ale co ja będę ściemniać, nigdy mi to nie wychodzi, utknęły w stosie obok łóżka i je tylko co tydzień, z dwudziestką innych, odkurzam.
Jawi mi się ona jako osoba empatyczna, o wielkim sercu dla ludzi i zwierzaków, mądra wiekiem i zdobytym doświadczeniem, toteż kiedy sięgnęłam po Kamienicę przy Kruczej, odczuwałam nic poza wielką ekscytacją z nadchodzącego spotkania - mnie, czytelnika z autorką, oraz z historią o domu, ludziach tam mieszkających, takie lubię najbardziej.

Jakież było moje rozczarowanie, bodaj największe w całym moim czytelniczym życiu. Siedzę od dwóch dni z nosem na kwintę i się zastanawiam, co począć, co napisać? Dawno temu, kiedy zakładałam ten blog, postanowiłam - tylko szczerze. I tak też będzie, ale postaram się merytorycznie wyłożyć, dlaczego mi się ta powieść nic a nic nie podobała. Chociaż trudno będzie, bo takie emocje mną targają, mam ochotę tupać jak mała dziewczynka, że tak się po prostu czytelnikowi nie robi, to nie fair.

Otwieram książkę, pięknie miękko wydana, przyjazna, a okładka cudo. Mimowolnie, jako fanka serialu 'Dom', uśmiecham się do obrazka, bo mam nadzieję, że dostanę na piśmie coś podobnego do filmu. Ale też i nie mam oczekiwań, że to będzie powtórka z rozrywki. Wiem, że Warszawa to naturalne środowisko Marii Ulatowskiej, więc czekam na niepowtarzalny klimat, na utrwalenie ulotnych smaczków tego miasta, jak tylko ktoś, kto tam mieszka i lubi to miasto, potrafi najlepiej.

Zaczyna się - pierwsze stronice, dziewczyna dowiaduje się, że nie jest dzieckiem ludzi, których do tej pory miała za rodziców, kolejne stronice przynoszą opowieść z roku 1940, jak to pani Parzyńska znajduje zawiniątko, które szybko okazuje się żydowskim dzieckiem oddanym przez małżeństwo Kornblumów pod opiekę dobrym ludziom. Wiadomo, zaczyna się wojna, straszne czasy dla Żydów, chcą by przynajmniej ich dziecko miało lepsze życie i szansę na doczekanie końca tej zawieruchy. Cóż za historia, aż ręce zatarłam. Pognałam kurcgalopkiem do kuchni zrobić sobie kawę, z książką w ręku, przecież się nie mogłam ani na chwilę rozstać z tą historią. Poznajemy bliżej rodzinę Kornblumów, ona katoliczka, więc okazuje się, że i dziecko nieżydowskie, no ale dla najeźdźców różnicy nie ma, biorą wszystkich jak leci. On lekarz, ortopeda, bardzo ceniony. O jeżu, myślę sobie, ale to będzie ciekawe, jak ja lubię, kiedy bohater jest lekarzem.
Szybko okazało się, że lubić sobie mogę, ale bohater znika. Zanim się zaczęło, już się skończyło - i to w zasadzie motyw przewodni tej książki. Żadnych emocji, chociaż na to czekałam. W powieści pojawia się Piotr Tarnowski, na jednej stronie ma lat 13, zaraz już 17 - myślę, zacznie się, teraz się zacznie, Piotr to wielkie pole do popisu. Faktycznie przewija się przez powieść, raz ma kalosze, raz już kamasze za duże, coś tam w getcie, traci rodziców, wymiotuje na widok trupów w powstaniu warszawskim, jest ranny, dostaje ciuch od przygodnej staruszki, wychodzi z miasta z innymi powstańcami, jest w obozie jenieckim, od obrotnej ciotki dostaje cebulę na szkorbut, wracając z niewoli poznaje Elżbietę w ciąży, będącej wynikiem gwałtu przez bauera, żeni się się z nią, przyswaja dziecko, na początku jest fajnie, potem beznadziejnie, romans... Za szybko, beznamiętnie? Tak jest właśnie w książce. Nie daje nam autorka żadnych emocji, po prostu wygląda to tak, jakbyśmy dostawali listę tego, co widziała mucha na ścianie lub co słonko widziało.
Tosia poznaje prawdę o sobie, mała jest, nic nie rozumie, dowiaduje się w późniejszych latach, co spotkało Żydów, czyli jej ojca prawdopodobnie, ale jakoś przechodzi to bokiem, potem traci kolejno rodziców, wychodzi nieszczęśliwie za mąż, wszystko to zarysowane, jakieś migawki, rozmowy, nieudolne to takie. No popatrzcie sami - spotyka po latach Piotra, 13 lat od niej starszego, zawiązuje się między nimi uczucie, a ona do niego w takie słowa:
"- Piotrze, przepraszam za wścibstwo, ale widzisz, my, kobiety, musimy, no rozumiesz, po prostu musimy wszystko wiedzieć. Nie gniewaj się więc, że pytam, tylko odpowiedz z własnej i nieprzymuszonej woli: czy ty się rozwiodłeś? Bo gdyby twoja żona umarła, dowiedziałabym się o tym choćby z jakiegoś nekrologu. delikatnie więc pytam, co z panią Elżbietą? " (str.217)
Wydawałoby się, że historia Tosi, dziecka przygarniętego w tak dramatycznych okolicznościach, z tak ciekawym pochodzeniem, potem trudnym życiem, która poszła w ślady prawdziwego ojca i też została ortopedą, w pogmatwanym związku z mężem partyjnym kacykiem, w politycznie trudnych czasach to gejzer emocji i całej ferii uczuć. Nic bardziej mylnego. Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było.
Cały czas dawałam tej książce szansę, nie mogłam uwierzyć, że tak się toczy i toczyć będzie. Aż doszło do sceny, kiedy ona, bo lubi teatr, klaszcze na stojąco na spektaklu 'Dziadów' w 1968, wraz z mężem wysoko postawionym działaczem i oboje nie wiedzą, co za historia rozgrywa się wokół tej inscenizacji i dlaczego te rozruchy. Ona niby słucha Wolnej Europy, a on na samej wierchuszce. I tak sobie klaszczą i nic nie wiedzą, poszli do samochodu, widzą manifestację i konwersują w samochodzie, on, że rozrabiają, ona się oburza na te słowa, ale jakoś tak jak anemik na meczu piłki nożnej. To była strona 250, nie zdzierżyłam, rzuciłam książkę w kąt - będzie tego. Jak się nic do tego momentu nie stało, chociaż milion razy mogło, a jedyne emocje odczułam na wieść o tym, że Kornblumowie zastrzelili ukochanego psa, bo by ich zdradził, kiedy się ukrywali, to szkoda czasu i atłasu, mam milion lepszych książek na półkach. Za stara jestem na to, żeby ciągnąć tę nierówną grę.
Obiecywałam sobie po niej dużo, a dostałam placebo literackie. Łykałam jedną scenę za drugą, z wielkimi nadziejami, ale bez żadnego efektu, bo to tylko jakieś tam składniki słodzące i massa tabulette, faktora głównego, czyli uczuć - zero. Jakaś wyliczanka jedynie - Tosia, Piotr, Aniela, enedue konfacela, piesek, kotek i Pawełek, a Ludwika prze-go-ni-my  won. Do tego jeszcze tyle innych nazwisk, ludzi i miejsc, o zdarzeniach i latach nie wspominając. Czasem naprawdę mniej znaczy więcej, a więcej znaczy katastrofa.
Autorka na samym początku pisze, że wprawdzie akcja rozgrywa się na tle wielkich wydarzeń historycznych, ale ona ich opisywać nie będzie, bo już wcześniej zrobili to inni. Toteż ja wcale nie chcę, żeby mi Maria Ulatowska opowiadała o pakcie Ribbentrop - Mołotow, ale jak się ma Warszawę w trakcie powstania, wojny, getto i takie fajne postaci, to może by z nich coś wycisnąć, a nie latać między bohaterami i latami jak, nie przymierzając jej własny Dawid Szelenbaum po pustym sklepie.
Z tej mąki mogła być powieść, która by mi serce wyrwała, przemieliła i wstawiła w klatkę piersiową z powrotem, i to bez znieczulenia. A dostałam długi, żmudny marsz i obtarłam sobie piętę. Za mało, za słabo. Tak mi przykro.

sobota, 18 maja 2013

Bluszcz prowincjonalny z kartaczami w tle.

Kiedyś niefortunnie, a już na pewno nie zamierzenie, odniosłam się do książek takich, owakich, o domkach, bluszczach itp. I dostałam od autorki maila z pytaniem, czy czytałam? Bo krytykuję. Skonfundowana nieco, w ogóle nie wiedziałam, o co chodzi, aż wynalazłam, że jest taka książka, której tytuł musiał mi się gdzieś podprogowo w głowie wydrukować (stąd to odniesienie, chociaż o książce nie wiedziałam), a autorka maila jest równocześnie autorką rzeczonej książki.
Głupio mi się zrobiło, tym bardziej, że mail był przemiły, no bo faktycznie, nie ma prawa krytykować ten, który nie zna.
Na dodatek dostałam tę powieść, jak również poprzednią i cały karton innych książek do biblioteki.
Na ambit mnie Renata Kosin wzięła, cwana sztuka :-)

Jak tylko dostałam książkę do ręki, bo długą drogę przebyła i nie było to takie hop siup, zabrałam się za czytanie. Opornie mi szło, nie ze względu na treść, ale wydanie. Wydawca normalnie sobie jaja robi, maleńki druczek, zbite to to wszystko do kupy, ciasno, byle mniej kartek, byle taniej. Darowanemu w zęby się nie zagląda, ale też i nie darczyńcę ganię, a wydawnictwo. Toż to okropne, zważywszy, że duża część czytających musi nosić okulary do czytania.
W takiej sytuacji wolałabym ebooka, ale nie znalazłam w żadnym sklepie, więc postanowiłam brnąć dalej w tym niesprzyjającym druku.
Historia sama w sobie nie jest oryginalna. Kobieta zostaje porzucona przez męża, ma dwójkę dzieci, trochę się maże, ale jednak postanawia jechać do mamy na jakiś czas i tam odzyskać siły. Mama mieszka na Podlasiu. Bałam się tego 'niczego nowego', ale na szczęście autorka nie poprowadziła swej opowieści tak, że dostajemy przewidywalny obraz rodziny po rozpadzie.
Podlasie - to przykuło moją uwagę najbardziej. W Siedlcach spędziłam pięć lat życia, podróżowałam trochę po tym regionie i mam najmilsze wspomnienia z tamtych lat. Odnalazłam tę atmosferę, chociaż opisywane tereny leżą z innej strony Podlasia, jakie znam i pewnie z tego powodu troszkę się to różni.
Powieść czytało się gładko, moim zdaniem za, bo ja ostatnio lubię, jak mi książka trzewia wyrywa.
Z innej strony jest tam dużo miłości, tej rodzinnej, której mi brak, bo ja mam tak,że jak sobie sama jej nie stworzę, to jej nie mam. Już dawno nie jestem dzieckiem. A kiedy się przestaje być dzieckiem? Kiedy nie ma starych ludzi do tego, aby cię kochać. Zazdrościłam Ani - głównej bohaterce - matki, ojca, tego, że jest zaopiekowana, chociaż wydaje się, że jak na zapaść nerwową na początku, zbyt szybko z tego wychodzi. Z drugiej strony, może ja nie doczytałam, może dostała antydepresanty i tak działały? Wiecie, ten druk wpływał na percepcję.
Podobał mi się powrót do przyjaźni szkolnych. Wiadomo, nic nie jest takie jak było, ale da się ułożyć stosunki na innej płaszczyźnie, jeśli tylko przetną się ścieżki ludzi i jest wola.
Mądra matka, ojciec zajmujący się wnukiem, córka blogerka modowa, ciekawe sprawy u sąsiadów, zawirowania u przyjaciółek, dawny facet na horyzoncie, do tego galeria wielu innych ciekawych postaci, a w tle zwierzaki, nad losem których uroniłam niejedną łzę.
No właśnie, nad nimi tak, a nad ludźmi nie i tego mi brakowało.
Poza tym wszystko na swoim miejscu, pięknie napisane i pozostawia takie trudne do określenia, ujutne wrażenie ciepła i zapachu ciasta. Aż się chce powzdychać.
Dziękuję autorce za książkę. Ucieszyły mnie ostatnie strony z przepisami, bo strasznie brakuje mi sękacza, a tam jest recepta na takiego domowego. Wykorzystam.

środa, 8 maja 2013

Dobry film widziałam. A momenty były?



Powinnam pisać felieton, w takich wypadkach zawsze się zawieszam na chwilę. Koncentruję przez dekoncentrację. Niby się rozpraszam, rozbijam na setki kawałków, moja uwaga dryfuje w sto stron, a potem zbieram się do kupy, siadam i piszę.
Ale zanim...
Ostatnio Ale Kino+ przejęło wiele filmów po nieistniejącym już kanale Wojna i Pokój, tak mniemam, bo nagle dużo rosyjskich wyświetlają. Postanowiłam sprawdzić, czy przypadkiem nie ma czegoś w tym stylu. I wpadłam na sam początek, napisy dosłownie, polskiego filmu z 1962 roku - 'Jutro premiera' w reż. J.Morgensterna, który napisał też scenariusz wraz z Jerzym Jurandotem (mężem Stefanii Grodzieńskiej) – co jak co, ale ten ostatni szczególnie wiedział, co się w teatrach dzieje.
Nie znam tego filmu, nie widziałam wcześniej, nawet o nim nie słyszałam!!! W to mi graj, zasiadłam, ukwoczyłam się na fotelu i wpadłam w tę historię jakby mi się noga w Kanionie Kolorado obsunęła. Kanion mam w domu, bo jestem w trakcie załamywania się, że nie jadę na targi książki do Warszawy.
W roli głównej Holoubek jako początkujący dramaturg, który ma nadzieje wystawić sztukę w teatrze Studio. Udaje się tam porozmawiać z dyrektorem, którego gra Bardini (uwielbiam, ale wiadomo, Bardini zawsze gra siebie, czyli mentora, dyrektora, nauczyciela, profesora, zawsze stary i mądry, nawet jak był młodszy), zapytać czy ten przeczytał już jego sztukę i czy jest zainteresowany ją wystawić. I dzieje się. Akcja osadzona w teatrze, ściśle w kręgu artystycznym, ale są i takie smaczki, jak wszystko-ważna-wiedząca-widząca-pomocna pani bufetowa z teatralnego zakątka kawiarnianego, suflerka ze swoim składanym stołeczkiem i wiecznym brakiem 'grzybka' oświetlającego skrypt sztuki, czy też technik, który wiecznie nie ma wiadra gotowego na czas. Najwspanialsze są momenty prawdziwe, takie jak te z Klubu literata, gdzie przysięgłabym siedział i miał małą kwestię Tyrmand, albo słynna Kawiarnia Honoratka, gdzie też można było spotkać aktorów (vis a vis teatru).
Pokazany jest proces próbowania sztuki, prywatne życie artystów głównie przez pryzmat teatru. Najbardziej uśmiałam się z siebie, kiedy po scenie w domu scenografa i kostiumografa w jednym - gdzie tenże szykuje się do wyjścia z projektami do nowej sztuki, a w tle fika młody Janczar, w majtkach i krótkim szlafroczku, który mówi, że jest początkujący, sfrustrowany, że nawet na papierosy dostaje od starszego - od razu założyłam, że to partner-kochanek podstarzałego artysty, promujący młodszego w zamian za seks. Do czasu, kiedy starszy w gabinecie dyrektora, po zachwalaniu tego młodego wspomniał, że to jego syn. Wybuchłam śmiechem, jakże my skrzywieni jesteśmy tym wszechobecnym gejostwem teraz, do łba mi nie przyszło, że ten młodzian żyje z ojcem, bo nie ma dochodu, za oczywiste uznałam, że to homoseksualny związek, tak przecież częsty w środowisku artystycznym. Ale czy to nie stereotyp? Czy w artystycznym częściej niż gdzie indziej? Może tam się łatwiej do tego przyznają? Nie o to chodzi w tym wpisie, ale oczywiście podryfowała moja uwaga natychmiast w tym kierunku. Nic nie mam do gejów, żeby było jasne.
Oglądałam sobie te zmagania, ze sztuką najmniej mają wspólnego, za to dużo powiązań interpersonalnych, tych wszystkich małych-dużych-seksem zaprawionych zależności,  ale i zwykłych małostkowych, jakże nam teraz znanych postaw ludzkich. Świetna scena, kiedy autor idzie pochwalić się sukcesem, jak to koledzy unieśli? I w gabinecie dyrektora świetne quoty, kiedy mowa o młodych zdolnych (czy ktoś kiedykolwiek słyszał, żeby powiedzieć – on jest taki nieutalentowany młody? – Bardini podsumowuje – oni wszyscy są utalentowani, jak to młodzi*) albo o te, jak dyrektor wymienia, jakich protegowanych nie lubi najbardziej – piszące żony literatów, utalentowane aktorki znajome reżyserom itp. – czyż to nie jest nadal aktualne?  Ten film w ogóle się nie zestarzał. Oczywiście widać, że moda inna, że część aktorów już od nas odeszło, ale jakże to wszystko, co tam się dzieje, uniwersalne.
A Kalina Jędrusik jak zwykle nietuzinkowa. W ogóle obsada świetna, włącznie z nieznaną mi starszą aktorką Ireną Malkiewicz.
Wspaniały poranek, muszę wyczekać powtórki, bo na szczęście Ale Kino+ powtarza kilka razy o różnych porach, i sobie to nagrać. Na pewno będę do tego filmu wracać. No i muszę zobaczyć dokładnie jak wygląda Tyrmand i się przekonać, czy to faktycznie on w kawiarni się wypowiada na początku filmu.
Cały film można obejrzeć TU


poniedziałek, 6 maja 2013

Hanna Cygler w znakomitej formie - W cudzym domu

Mam słabość do Hanny Cygler. Jej styl przypomina mi ten z lat siedemdziesiątych, powieści Muszyńskiej-Hoffmanowej czy Fleszarowej-Muskat. Takie dobre obyczaje. Nikt wtedy nie znał pojęcia 'literatura kobieca', nikt nie nazywał tego też 'romansami', po prostu wiadomo było, bez nadawania łatek i wkładania do szuflad, że powieść obyczajowa, czy to współczesna, czy odwołująca się do dawnych czasów, jest dobra jak kawa pita w niedzielny poranek. Rewolucji nie uświadczysz, ale ile przyjemności.
W ogóle kiedyś wszystko było prostsze, książka się podobała albo nie, co najwyżej zarzucano komuś, że się sprzedał, bo myśli socjalistyczne za bardzo chwali. A teraz kłócą się czytelnicy, środowiska literackie, wydawcy, blogerzy, dziennikarze; jest wszechobecny imperatyw klasyfikowania. Nie wiem, czy to świadczy o większej świadomości, czy zacietrzewieniu? Oczywiście są książki, które powinny prowokować dyskurs społeczny, ale są też takie, które prowokują dobre samopoczucie.

I tu wracam do autorki i jej powieści - W cudzym domu.
Mój ulubiony wiek XIX. U nas akurat zimno, wieje, leje, a ja w kocu w kratę, z psem w nogach, który co jakiś czas wydaje zadowolone pomruki i mi w łydkę łapy wpija, kiedy się przeciąga (to już mniej przyjemne), do tego gorąca kawa lub - to już rozpusta - marcepanowo czekoladowy budyń do picia. Radio Złote przeboje lub Chilli Zet i powieść o dziewczynie, która z Francji przyjeżdża do Polski i dzielnie próbuje sobie jakoś poradzić w niełatwym dla kobiet świecie.
U Hanny Cygler uwielbiam to, że jej postaci są wyraziste, ale jednocześnie niejednoznaczne, co daje czytelnikowi komfort polubienia jednego czy innego bohatera, sekundowania im, ale jednocześnie oni zaskakują na tyle, że nie jest nudno. Od razu pamięta się imiona, wytwarza w głowie obraz tych ludzi, miejsc. Człowiek się zaprzyjaźnia z jednym, kręci nosem na innego, a to go jakaś kobieta denerwuje, a to inny facet zawiódł. Przeżycia, przeżycia.
Mnie się najbardziej podobała część syberyjska, ale to żadna niespodzianka. Gdyby autorka napisała tylko o tym, wcale bym się nie pogniewała. Och jaka pełnokrwista była Wiera, a współ-zesłańcy Joachima, chociaż mało obecni na kartach, nawet do nich można się było 'przyzwyczaić'.
Jedyna wada, to mało zadowalający obraz Szuszkina. Niby w jakiś tam sposób kluczowa postać, sprawca wielu sytuacji, zwrotów akcji, a w sumie nie wiadomo, czy on lubił Polskę, czy nie, bo niby nie, ale jednak tak. Sugestia jest taka, że nie tylko kobieta go do nas przekonała, ale z drugiej strony enigmatyczny to człowiek, a ja bym marzyła o więcej.
Dużo fajnych smaczków z epoki, z obyczajowości, obrazki z mrocznych klatek schodowych, dworków, salonów, garsonier - dla każdego coś ciekawego. A do tego suspens kilka razy.
'W cudzym domu' to powieść udana, zadowoli czytelniczki młodsze i takie jak ja, czyli 'równie młode'.
Cieszę się, że miałam okazję ją przeczytać tak szybko, a to też dlatego, że autorka poprosiła wydawnictwo o wysłanie jej do naszej biblioteki w Donegalu. A tu od razu poszła w tryby czytelniczek, praktycznie każda powieść tej autorki jest zaraz pochłaniana przez wszystkie zapisane panie. W przeciwnym razie czekałabym dopiero do zakupów czyli do lata. Tym większe dzięki. 

czwartek, 2 maja 2013

Wilczyce jadą do...

Kochani, konkurs zakończony. Poczytałam o Waszych babciach i dziadkach. Cóż ja sobie sama narobiłam? Dałam takie zadanie, a potem czytając nasączałam łzami kolejne chusteczki higieniczne, dobrze, że mam pudełeczko na biurku. Jakże mnie wzruszyły Wasze opowieści.
Zorientowałam się, że moja prababcia Michalina umarła, kiedy byłam dzieckiem, a  babcia nie za bardzo się mną zajmowała. Dziadków nie miałam wcale. I sobie pochlipałam też nad tym sieroctwem dziadkowo-babciowym.
Zorientowałam się też, że trudno wybrać jedną wypowiedź, bo one wszystkie wspaniałe, wszystkie pełne emocji, ale trzeba, bo te losowania podobno jakoś tam niedozwolone, to nie chcem, ale muszem.
Tym razem książka pojedzie do blogerki - Magdalenardo. Proszę o adres na maila.
A wszystkim gratuluję wspomnień, jesteście szczęściarzami, że je macie.