wtorek, 18 lutego 2014

Wspomnienia domorosłej krawcowej, czyli co zrozumiała osoba B z tego, co powiedziała osoba A

Już od dawna mój brat mi powtarza za jakimś myślicielem, którego nazwisko zawsze wypada mi z głowy, kiedy o tym mówię, a wraca, kiedy mi niepotrzebne, że nieważne, co powiedziała osoba A, ważniejsze, co osoba B zrozumiała z tego, co powiedziała osoba A.
Autobiografie, dzienniki mają to do siebie, że trudno je oceniać, bo to tak, jakby człowiek oceniał czyjeś życie, a kimże ja jestem, żeby uznać, czy ktoś przeżył swoje właściwie, czy nie? Mogę ewentualnie pojąć, czy jest mi z kimś po drodze, czy podoba mi się jako człowiek, czy mogłabym się z kimś takim zaprzyjaźnić, gdyby nasze drogi się skrzyżowały. Chociaż to też może być mylne wrażenie, bo nigdy nie wiadomo, jak szczere są te dzienniki czy autobiografia, jak wiele dostajemy w tych zapiskach prawdy o autorze, a jak dużo tam kreacji na potrzeby gawiedzi.

Tak więc, proszę poniższą notką traktować jako moje wrażenia z lektury, to, co ja zrozumiałam z tego, co powiedziała osoba A czyli Małgorzata Tusk, a nie ocenę jej jako osoby, bo jej po prostu nie znam.
Jeśli idzie o sprawy preferencji politycznych tutaj nie mają one żadnego znaczenia, bo z takim samym zainteresowaniem sięgnęłabym po zapiski pani Kaczyńskiej, Komorowskiej, Palikotowej czy żony Olejniczaka czy Millera, a żeby być poprawnym nomen omen politycznie, partnera Biedronia też.

Taki długi wstęp do tego, żeby powiedzieć, że o mało mi gałki oczne z zawiasów nie wypadły na skutek irytacji, kiedy czytałam te wspomnienia.
Motyw przewodni to szycie i robienie na drutach. Połowa książki jest o tym, co pani Tusk uszyła, komu i jak długo to nosiła, a jak nie szyła, to dziergała. W Polsce działy się rzeczy wielkie, Donald knuł przeciwko komunie, a pani Małgorzata ma tyle do powiedzenia o tym okresie, że mu sweter wydziergała.
Powinna jednak wziąć pod uwagę, że jest żoną premiera u progu nowych wyborów i raczej nie psuć jego wizerunku infantylnym gadaniem o tym, jak go nie chciała, a jak już chciała, to czego mu nie powiedziała, żeby go nie zepsuć. I że w sumie, momentami, dupa z niego nie facet. Jak to skomlał, żeby nie odchodziła, kiedy zakochała się w kimś innym, bo on nie miał dla niej czasu.
Too much information pani premierowo, nie wszystko na sprzedaż.
Można to było napisać z perspektywy czasu, jakoś skomentować tamten trudny okres, a nie w szczegółach, których nikt, poza nimi samymi, znać nie musi i nie powinien, bo po co się ma ktoś potem głupio naśmiewać i pastwić?
Poza tym co to za maniera, żeby umniejszać jego rolę w rodzinie. W ogóle co to za gadanie, wciąż i wciąż, o tym, że mężczyźni mają i tak lepiej, więc ich nie można rozpieszczać. Co to pies jest?

Druga część, jak już trochę odpuściła o tym szyciu, cała była o tym, jak to pani premierowa potrzebuje wolności i swojej przestrzeni, jak to dzieci były przepustką do jej odzyskania, bo nie musiała już być tak skoncentrowana na mężu.
I znowu, może ona tego nie miała na myśli, ale ja to tak zrozumiałam - wyglądało mi na to, że pani Małgorzata jest właśnie skoncentrowana bardzo na sobie i rozdzielaniu włosa na czworo, że po prostu międli problemy, a ta miłość 'w bok' przyszła właśnie wtedy, kiedy miała za dużo wolności w sensie za mało uwagi męża kupionej na sobie. Pewnie, że zdarza się w najlepszych związkach, ale tak to właśnie jest na początku małżeństwa, że się ustala status quo na zasadzie prób i błędów i jakoś to zaczyna grać po czasie. Początki są trudne, a ja mam wrażenie, że te zapiski świadczą najbardziej o tym, że pani Małgorzata była bardzo niedojrzała, może oboje nawet, do małżeństwa. Za wcześnie, to i się schrzaniło i w sumie cudem, dzięki kaszubskiemu uporowi Donalda Tuska, nie rozpadło.

Nie lubię u kobiet maniery mówienia o mężu w sposób lekceważący, pomniejszając jego pozycję i zasługi. Nie chodzi mi o to, żeby na kolanach, ale jak kobieta chce być traktowana jak partner, to niech traktuje męża równorzędnie, a nie, jaki to głuptak i 'Melancholia' mu się tak spodobała, że o dziwo na mecz nie przełączył.
Myślę, że on ma tak mało wytchnienia, że niech te mecze ogląda do imentu, a pani Małgorzata niech mu ten obiad poda, bo resztę tygodnia i tak robi co chce, biega po znajomych i właściwie jest wolna jak ptak, czego nie widzi, bo ciągle na ten temat jęczy, nie podoba jej się, że mąż oczekuje jej w domu, kiedy przyjeżdża. Akurat w tym momencie ona musi gdzie latać 'po kominach', wolność ponad wszystko, a jego uwagę traktuje jako zniewolenie. Może tak nie jest, ale tak wyszło z tego, co napisała.

Podpisy pod zdjęciami to oddzielna sztuka - "Dzieci przyszły na obiad rodzinny, ja podaję ziemniaki, Donek bawi się z Mateuszkiem" - co to kurczę jest, opisy dla niewidomych? Przecież widzę, że podaje ziemniaki, a jak nie ziemniaki, to w sumie, co to za różnica?
Oczywiście pierwsza połowa książki jest o tym, co ma na sobie autorka i wszyscy inni i informacja, że uszyła sama.

Opowieść o rodzinie, o zwierzętach, o przyjaciołach, wszystko to takie ludzkie, nawet ciekawe, ale jak się to odpowiednio przedstawi. A tu spis obecności przyjaciół i potraw, kto co szykuje na wspólne imprezy. O starych łachach uszytych na maszynie z pedałem stron pińcet, o ważnych ludziach w życiu sześć.
Sprawa bloga Kasi Tusk. Albo nie poruszać wcale, albo trzeba było bardziej przemyśleć, bo najpierw pisze, jak to myślała nad tym całą noc, jak bali się powiedzieć Donkowi, a potem, jak to nigdy w życiu nie mówiliby dzieciom, co mają robić i jak. I taka radość, że ni stąd ni zowąd taka popularność i jak to Kasia ciężko na to zapracowała, bo wstaje o 4 prasować bluzki i spódnice na sesję zdjęciową. Wstaje, bo sobie nie uprasowała wieczorem, a popularna, bo każdy patrzy, jak jej dokopać, a właściwie jak dokopać ojcu poprzez córkę. Albo w ogóle wszystkim, którym się w życiu udaje, taka sytuacja.

Mnie się akurat Kasia Tusk bardzo podoba jako dziewczyna i jej zdjęcia są nawet fajne, chociaż nie rozumiem, dlaczego na stronie bloga jest milion takich samych prawie, ale nie jestem targetem, to ciężko mi oceniać. Natomiast dlaczego taka popularność w ciągu jednego dnia, to chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, chociaż wygląda na to, ze jedyną osobą w Układzie Warszawskim, która tego nie rozumie, jest jej własna matka.

Z tej książki osoba dramatu czyli autorka jawi mi się jako osoba rozchwiana i najpierw niedojrzała, potem neurotyczna, z niepohamowaną sraczką słowną, nie do końca przemyślaną niestety. A jej mąż, o Boże w niebiesiech, nikomu takiego nie życzy. Ale szczęśliwa nawet jest.

Czy tak miało to wypaść, czy tego chciała Małgorzata Tusk? Nie sądzę. Mam nadzieję, że rzeczywistość jest inna, ale wyszło jak wyszło. Nie było dobrego doradcy, może redaktora, może przyjaciela, kogoś, kto by powiedział - Gośka, co ty tu pieprzysz, wyrzuć te kocopły i zacznij od nowa.

Przy tej książce, wcześniejsza pani Wałęsowej to nobel w dziedzinie literatury. I miał rację Lech Wałęsa, chociaż w swoim przypadku przesadza, kiedy powiedział Tuskowi, że jak żona zaczęła pisać, to jesteś chłopie w kłopocie. Czy jakoś tak.

Knykci z irytacji nie obgryzłam tylko dlatego, że prawie zawsze miałam na podorędziu talerz z jabłkami. Ale o tym sza, to tak tylko między nami.