piątek, 24 maja 2013

Co słonko widziało według Marii Ulatowskiej

O Marii Ulatowskiej słyszałam wiele, zanim jeszcze sięgnęłam po jej powieści. Nawet wygrałam dwie w zeszłym roku, dostałam z dedykacją, ale co ja będę ściemniać, nigdy mi to nie wychodzi, utknęły w stosie obok łóżka i je tylko co tydzień, z dwudziestką innych, odkurzam.
Jawi mi się ona jako osoba empatyczna, o wielkim sercu dla ludzi i zwierzaków, mądra wiekiem i zdobytym doświadczeniem, toteż kiedy sięgnęłam po Kamienicę przy Kruczej, odczuwałam nic poza wielką ekscytacją z nadchodzącego spotkania - mnie, czytelnika z autorką, oraz z historią o domu, ludziach tam mieszkających, takie lubię najbardziej.

Jakież było moje rozczarowanie, bodaj największe w całym moim czytelniczym życiu. Siedzę od dwóch dni z nosem na kwintę i się zastanawiam, co począć, co napisać? Dawno temu, kiedy zakładałam ten blog, postanowiłam - tylko szczerze. I tak też będzie, ale postaram się merytorycznie wyłożyć, dlaczego mi się ta powieść nic a nic nie podobała. Chociaż trudno będzie, bo takie emocje mną targają, mam ochotę tupać jak mała dziewczynka, że tak się po prostu czytelnikowi nie robi, to nie fair.

Otwieram książkę, pięknie miękko wydana, przyjazna, a okładka cudo. Mimowolnie, jako fanka serialu 'Dom', uśmiecham się do obrazka, bo mam nadzieję, że dostanę na piśmie coś podobnego do filmu. Ale też i nie mam oczekiwań, że to będzie powtórka z rozrywki. Wiem, że Warszawa to naturalne środowisko Marii Ulatowskiej, więc czekam na niepowtarzalny klimat, na utrwalenie ulotnych smaczków tego miasta, jak tylko ktoś, kto tam mieszka i lubi to miasto, potrafi najlepiej.

Zaczyna się - pierwsze stronice, dziewczyna dowiaduje się, że nie jest dzieckiem ludzi, których do tej pory miała za rodziców, kolejne stronice przynoszą opowieść z roku 1940, jak to pani Parzyńska znajduje zawiniątko, które szybko okazuje się żydowskim dzieckiem oddanym przez małżeństwo Kornblumów pod opiekę dobrym ludziom. Wiadomo, zaczyna się wojna, straszne czasy dla Żydów, chcą by przynajmniej ich dziecko miało lepsze życie i szansę na doczekanie końca tej zawieruchy. Cóż za historia, aż ręce zatarłam. Pognałam kurcgalopkiem do kuchni zrobić sobie kawę, z książką w ręku, przecież się nie mogłam ani na chwilę rozstać z tą historią. Poznajemy bliżej rodzinę Kornblumów, ona katoliczka, więc okazuje się, że i dziecko nieżydowskie, no ale dla najeźdźców różnicy nie ma, biorą wszystkich jak leci. On lekarz, ortopeda, bardzo ceniony. O jeżu, myślę sobie, ale to będzie ciekawe, jak ja lubię, kiedy bohater jest lekarzem.
Szybko okazało się, że lubić sobie mogę, ale bohater znika. Zanim się zaczęło, już się skończyło - i to w zasadzie motyw przewodni tej książki. Żadnych emocji, chociaż na to czekałam. W powieści pojawia się Piotr Tarnowski, na jednej stronie ma lat 13, zaraz już 17 - myślę, zacznie się, teraz się zacznie, Piotr to wielkie pole do popisu. Faktycznie przewija się przez powieść, raz ma kalosze, raz już kamasze za duże, coś tam w getcie, traci rodziców, wymiotuje na widok trupów w powstaniu warszawskim, jest ranny, dostaje ciuch od przygodnej staruszki, wychodzi z miasta z innymi powstańcami, jest w obozie jenieckim, od obrotnej ciotki dostaje cebulę na szkorbut, wracając z niewoli poznaje Elżbietę w ciąży, będącej wynikiem gwałtu przez bauera, żeni się się z nią, przyswaja dziecko, na początku jest fajnie, potem beznadziejnie, romans... Za szybko, beznamiętnie? Tak jest właśnie w książce. Nie daje nam autorka żadnych emocji, po prostu wygląda to tak, jakbyśmy dostawali listę tego, co widziała mucha na ścianie lub co słonko widziało.
Tosia poznaje prawdę o sobie, mała jest, nic nie rozumie, dowiaduje się w późniejszych latach, co spotkało Żydów, czyli jej ojca prawdopodobnie, ale jakoś przechodzi to bokiem, potem traci kolejno rodziców, wychodzi nieszczęśliwie za mąż, wszystko to zarysowane, jakieś migawki, rozmowy, nieudolne to takie. No popatrzcie sami - spotyka po latach Piotra, 13 lat od niej starszego, zawiązuje się między nimi uczucie, a ona do niego w takie słowa:
"- Piotrze, przepraszam za wścibstwo, ale widzisz, my, kobiety, musimy, no rozumiesz, po prostu musimy wszystko wiedzieć. Nie gniewaj się więc, że pytam, tylko odpowiedz z własnej i nieprzymuszonej woli: czy ty się rozwiodłeś? Bo gdyby twoja żona umarła, dowiedziałabym się o tym choćby z jakiegoś nekrologu. delikatnie więc pytam, co z panią Elżbietą? " (str.217)
Wydawałoby się, że historia Tosi, dziecka przygarniętego w tak dramatycznych okolicznościach, z tak ciekawym pochodzeniem, potem trudnym życiem, która poszła w ślady prawdziwego ojca i też została ortopedą, w pogmatwanym związku z mężem partyjnym kacykiem, w politycznie trudnych czasach to gejzer emocji i całej ferii uczuć. Nic bardziej mylnego. Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było.
Cały czas dawałam tej książce szansę, nie mogłam uwierzyć, że tak się toczy i toczyć będzie. Aż doszło do sceny, kiedy ona, bo lubi teatr, klaszcze na stojąco na spektaklu 'Dziadów' w 1968, wraz z mężem wysoko postawionym działaczem i oboje nie wiedzą, co za historia rozgrywa się wokół tej inscenizacji i dlaczego te rozruchy. Ona niby słucha Wolnej Europy, a on na samej wierchuszce. I tak sobie klaszczą i nic nie wiedzą, poszli do samochodu, widzą manifestację i konwersują w samochodzie, on, że rozrabiają, ona się oburza na te słowa, ale jakoś tak jak anemik na meczu piłki nożnej. To była strona 250, nie zdzierżyłam, rzuciłam książkę w kąt - będzie tego. Jak się nic do tego momentu nie stało, chociaż milion razy mogło, a jedyne emocje odczułam na wieść o tym, że Kornblumowie zastrzelili ukochanego psa, bo by ich zdradził, kiedy się ukrywali, to szkoda czasu i atłasu, mam milion lepszych książek na półkach. Za stara jestem na to, żeby ciągnąć tę nierówną grę.
Obiecywałam sobie po niej dużo, a dostałam placebo literackie. Łykałam jedną scenę za drugą, z wielkimi nadziejami, ale bez żadnego efektu, bo to tylko jakieś tam składniki słodzące i massa tabulette, faktora głównego, czyli uczuć - zero. Jakaś wyliczanka jedynie - Tosia, Piotr, Aniela, enedue konfacela, piesek, kotek i Pawełek, a Ludwika prze-go-ni-my  won. Do tego jeszcze tyle innych nazwisk, ludzi i miejsc, o zdarzeniach i latach nie wspominając. Czasem naprawdę mniej znaczy więcej, a więcej znaczy katastrofa.
Autorka na samym początku pisze, że wprawdzie akcja rozgrywa się na tle wielkich wydarzeń historycznych, ale ona ich opisywać nie będzie, bo już wcześniej zrobili to inni. Toteż ja wcale nie chcę, żeby mi Maria Ulatowska opowiadała o pakcie Ribbentrop - Mołotow, ale jak się ma Warszawę w trakcie powstania, wojny, getto i takie fajne postaci, to może by z nich coś wycisnąć, a nie latać między bohaterami i latami jak, nie przymierzając jej własny Dawid Szelenbaum po pustym sklepie.
Z tej mąki mogła być powieść, która by mi serce wyrwała, przemieliła i wstawiła w klatkę piersiową z powrotem, i to bez znieczulenia. A dostałam długi, żmudny marsz i obtarłam sobie piętę. Za mało, za słabo. Tak mi przykro.