Jawi mi się ona jako osoba empatyczna, o wielkim sercu dla ludzi i zwierzaków, mądra wiekiem i zdobytym doświadczeniem, toteż kiedy sięgnęłam po Kamienicę przy Kruczej, odczuwałam nic poza wielką ekscytacją z nadchodzącego spotkania - mnie, czytelnika z autorką, oraz z historią o domu, ludziach tam mieszkających, takie lubię najbardziej.
Jakież było moje rozczarowanie, bodaj największe w całym moim czytelniczym życiu. Siedzę od dwóch dni z nosem na kwintę i się zastanawiam, co począć, co napisać? Dawno temu, kiedy zakładałam ten blog, postanowiłam - tylko szczerze. I tak też będzie, ale postaram się merytorycznie wyłożyć, dlaczego mi się ta powieść nic a nic nie podobała. Chociaż trudno będzie, bo takie emocje mną targają, mam ochotę tupać jak mała dziewczynka, że tak się po prostu czytelnikowi nie robi, to nie fair.
Otwieram książkę, pięknie miękko wydana, przyjazna, a okładka cudo. Mimowolnie, jako fanka serialu 'Dom', uśmiecham się do obrazka, bo mam nadzieję, że dostanę na piśmie coś podobnego do filmu. Ale też i nie mam oczekiwań, że to będzie powtórka z rozrywki. Wiem, że Warszawa to naturalne środowisko Marii Ulatowskiej, więc czekam na niepowtarzalny klimat, na utrwalenie ulotnych smaczków tego miasta, jak tylko ktoś, kto tam mieszka i lubi to miasto, potrafi najlepiej.
Zaczyna się - pierwsze stronice, dziewczyna dowiaduje się, że nie jest dzieckiem ludzi, których do tej pory miała za rodziców, kolejne stronice przynoszą opowieść z roku 1940, jak to pani Parzyńska znajduje zawiniątko, które szybko okazuje się żydowskim dzieckiem oddanym przez małżeństwo Kornblumów pod opiekę dobrym ludziom. Wiadomo, zaczyna się wojna, straszne czasy dla Żydów, chcą by przynajmniej ich dziecko miało lepsze życie i szansę na doczekanie końca tej zawieruchy. Cóż za historia, aż ręce zatarłam. Pognałam kurcgalopkiem do kuchni zrobić sobie kawę, z książką w ręku, przecież się nie mogłam ani na chwilę rozstać z tą historią. Poznajemy bliżej rodzinę Kornblumów, ona katoliczka, więc okazuje się, że i dziecko nieżydowskie, no ale dla najeźdźców różnicy nie ma, biorą wszystkich jak leci. On lekarz, ortopeda, bardzo ceniony. O jeżu, myślę sobie, ale to będzie ciekawe, jak ja lubię, kiedy bohater jest lekarzem.
Szybko okazało się, że lubić sobie mogę, ale bohater znika. Zanim się zaczęło, już się skończyło - i to w zasadzie motyw przewodni tej książki. Żadnych emocji, chociaż na to czekałam. W powieści pojawia się Piotr Tarnowski, na jednej stronie ma lat 13, zaraz już 17 - myślę, zacznie się, teraz się zacznie, Piotr to wielkie pole do popisu. Faktycznie przewija się przez powieść, raz ma kalosze, raz już kamasze za duże, coś tam w getcie, traci rodziców, wymiotuje na widok trupów w powstaniu warszawskim, jest ranny, dostaje ciuch od przygodnej staruszki, wychodzi z miasta z innymi powstańcami, jest w obozie jenieckim, od obrotnej ciotki dostaje cebulę na szkorbut, wracając z niewoli poznaje Elżbietę w ciąży, będącej wynikiem gwałtu przez bauera, żeni się się z nią, przyswaja dziecko, na początku jest fajnie, potem beznadziejnie, romans... Za szybko, beznamiętnie? Tak jest właśnie w książce. Nie daje nam autorka żadnych emocji, po prostu wygląda to tak, jakbyśmy dostawali listę tego, co widziała mucha na ścianie lub co słonko widziało.
Tosia poznaje prawdę o sobie, mała jest, nic nie rozumie, dowiaduje się w późniejszych latach, co spotkało Żydów, czyli jej ojca prawdopodobnie, ale jakoś przechodzi to bokiem, potem traci kolejno rodziców, wychodzi nieszczęśliwie za mąż, wszystko to zarysowane, jakieś migawki, rozmowy, nieudolne to takie. No popatrzcie sami - spotyka po latach Piotra, 13 lat od niej starszego, zawiązuje się między nimi uczucie, a ona do niego w takie słowa:
"- Piotrze, przepraszam za wścibstwo, ale widzisz, my, kobiety, musimy, no rozumiesz, po prostu musimy wszystko wiedzieć. Nie gniewaj się więc, że pytam, tylko odpowiedz z własnej i nieprzymuszonej woli: czy ty się rozwiodłeś? Bo gdyby twoja żona umarła, dowiedziałabym się o tym choćby z jakiegoś nekrologu. delikatnie więc pytam, co z panią Elżbietą? " (str.217)Wydawałoby się, że historia Tosi, dziecka przygarniętego w tak dramatycznych okolicznościach, z tak ciekawym pochodzeniem, potem trudnym życiem, która poszła w ślady prawdziwego ojca i też została ortopedą, w pogmatwanym związku z mężem partyjnym kacykiem, w politycznie trudnych czasach to gejzer emocji i całej ferii uczuć. Nic bardziej mylnego. Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było.
Cały czas dawałam tej książce szansę, nie mogłam uwierzyć, że tak się toczy i toczyć będzie. Aż doszło do sceny, kiedy ona, bo lubi teatr, klaszcze na stojąco na spektaklu 'Dziadów' w 1968, wraz z mężem wysoko postawionym działaczem i oboje nie wiedzą, co za historia rozgrywa się wokół tej inscenizacji i dlaczego te rozruchy. Ona niby słucha Wolnej Europy, a on na samej wierchuszce. I tak sobie klaszczą i nic nie wiedzą, poszli do samochodu, widzą manifestację i konwersują w samochodzie, on, że rozrabiają, ona się oburza na te słowa, ale jakoś tak jak anemik na meczu piłki nożnej. To była strona 250, nie zdzierżyłam, rzuciłam książkę w kąt - będzie tego. Jak się nic do tego momentu nie stało, chociaż milion razy mogło, a jedyne emocje odczułam na wieść o tym, że Kornblumowie zastrzelili ukochanego psa, bo by ich zdradził, kiedy się ukrywali, to szkoda czasu i atłasu, mam milion lepszych książek na półkach. Za stara jestem na to, żeby ciągnąć tę nierówną grę.
Obiecywałam sobie po niej dużo, a dostałam placebo literackie. Łykałam jedną scenę za drugą, z wielkimi nadziejami, ale bez żadnego efektu, bo to tylko jakieś tam składniki słodzące i massa tabulette, faktora głównego, czyli uczuć - zero. Jakaś wyliczanka jedynie - Tosia, Piotr, Aniela, enedue konfacela, piesek, kotek i Pawełek, a Ludwika prze-go-ni-my won. Do tego jeszcze tyle innych nazwisk, ludzi i miejsc, o zdarzeniach i latach nie wspominając. Czasem naprawdę mniej znaczy więcej, a więcej znaczy katastrofa.
Autorka na samym początku pisze, że wprawdzie akcja rozgrywa się na tle wielkich wydarzeń historycznych, ale ona ich opisywać nie będzie, bo już wcześniej zrobili to inni. Toteż ja wcale nie chcę, żeby mi Maria Ulatowska opowiadała o pakcie Ribbentrop - Mołotow, ale jak się ma Warszawę w trakcie powstania, wojny, getto i takie fajne postaci, to może by z nich coś wycisnąć, a nie latać między bohaterami i latami jak, nie przymierzając jej własny Dawid Szelenbaum po pustym sklepie.
Z tej mąki mogła być powieść, która by mi serce wyrwała, przemieliła i wstawiła w klatkę piersiową z powrotem, i to bez znieczulenia. A dostałam długi, żmudny marsz i obtarłam sobie piętę. Za mało, za słabo. Tak mi przykro.
Mam takie same odczucia po przeczytaniu książki.Do tego jeszcze styl pisania jak u niedouczonej uczennicy podstawówki!
OdpowiedzUsuńJolu, styl może się niektórym podobać, tego się nawet nie czepiam, ale to beznamiętne latanie po zdarzeniach i postaciach jest dla mnie nie do przyjęcia
UsuńHaha, lubię Kasiu czytać te Twoje recenzje, bo, że się przy nich ubawię tego mogę być pewna :) Co do Ulatowskiej, to ja się na niej poznałam i bez czytania, wychodzi na to, że szczęśliwie. Mnie akurat te okładki jakoś odstraszają a nie zachęcają... Ps. "Moje życie z książką" powinno być już u Twojej rodziny. Wysłałam w poniedziałek :)
OdpowiedzUsuńPaula, okładka Kamienicy jest świetna, o reszcie nie wspominam, bo nie piszę o tamtych. Styl jednemu może się podobać, innemu nie, to jest oczywiste, ale braku emocji darować nie mogę, no nie mogę. I to w takim temacie, w takim czasie, kiedy cała gama uczuć się aż pcha drzwiami i oknami. ech.
UsuńZapytam szwagierki czy książkę dostała. Dzięki
No i bardzo dobrze, ze szczerze :-) A do tego jeszcze z takim smaczkiem ;-))
OdpowiedzUsuńjjon, inaczej się nie da, bo jakbym sobie w oczy spojrzała?
UsuńSzkoda, bo była na mojej liście to zakupu- przez okładkę własnie...
OdpowiedzUsuńMam podobnie z Nurowską. Kilka razy dostawała szansę, ale się przelało.
Dziekuję za szczerą recenzję:)
Casablanca, nie jestem żadną wyrocznią, to są moje odczucia, może dla Ciebie będzie właśnie fajna
UsuńNurowskiej czytałam tylko Panny i Wdowy, potem się jakoś nie składało. Nawet mi się podobały wtedy, ale to było lata świetlne temu
To chyba pierwsza krytyczna opinia, jaką przeczytałam w blogosferze (i nie tylko) na temat tej powieści:) Uspokoiłaś mnie, bo myślałam, że omija mnie ważne przeżycie lekturowe. Dziś nabieram przekonania, że emocji ta książka zbyt wielu by mi nie dostarczyła, a ja lubię, gdy autor mną wstrząśnie, ukłuje i poruszy, słowem - strzeli piorunem.
OdpowiedzUsuńBeata, nie mogę uwierzyć, że nikt nie przyuważył, że temat jest jak złoto, ale zbyt powierzchownie potraktowany, że bohaterowie mają ciało, ale krew w nich nie płynie. To pierwszy przypadek w moim życiu, żeby coś takiego czytać
UsuńNieprawdą jest, że wszystkim się podoba - moje odczucia z lektury znajdują się tu: http://anek7.blogspot.com/2012/12/1-mini-relacja-2-ogoszenia-2-malutkie.html
UsuńDoczytałam do końca, ale tylko dlatego, że jak kretynka wzięłam tylko tę jedną książkę na dosyć długą podróż pociągiem...
anek, wiesz, przez to ślizganie się po tematach nie zwróciłam uwagi na styl, ale masz rację, tam wszyscy mówią jednym językiem
Usuń@Kasia, autorce po prostu nie udało się, jak mniemam, udźwignąć wybranej przez siebie tematyki... Bywa i tak.
Usuń@anek7, zapoznałam się z Twoją recenzją. No to mamy dwie krytyczne opinie:)
Szkoda, że ta książka okazała się być takim rozczarowaniem. Widać, że historia miała potencjał, ale jej złe przedstawienie zniszczyło... Szkoda, wielka szkoda, bo naprawdę miałam ochotę na tę książkę. Ale skoro jest pozbawiona emocji, taka... nijaka, to sobie odpuszczę. Nie ma sensu się męczyć, albo wydać pieniądze, które byłyby zmarnowane. Zwłaszcza, że jest wiele innych wydatków.
OdpowiedzUsuńAntyśka - to wygląda tak, jakby zamówienie było, pomysłu brak i nastąpiło 'szycie' na siłę.
UsuńJa też z tych, co im się Kamienica nie podobała. Uważam ją za najsłabszą powieść autorki, pisaną jakby na siłę, bez ładu i składu. Wprawdzie jej inne książki są przesłodzone do granic i mam tego pełną świadomość, ale czytało mi się je dobrze. A nad tą umęczyłam się strasznie.
OdpowiedzUsuńPaula, może źle trafiłam na pierwszy raz, spróbuję za jakiś czas z Domkiem nad morzem, bo go mam od samej autorki i na pewno dam drugą szansę, to po prostu mogła być słabsza chwila i taki zonk
UsuńPotrafisz rozbawić swymi tekstami.
OdpowiedzUsuńNie znam tej pisarki, ale tez raczej nie poznam, gdyż tak się obkupiłam w antykwaryczne książki, że na takie nowości niestety już czasu mieć nie będę.
Ale jak czytam nic nie stracę.)
natanna, ja też od jakiegoś czasu spoglądam tęsknie na antykwaryczne zakupy i już chyba będę od nowości, szczególnie takich, odchodzić
UsuńObecnie z tymi promowanymi nowościami jest jak z hitem ogrywanym non stop, aż Ci tak zbrzydnie, że wyłączasz radio. Na większości blogów recenzyjnych to samo więc ja juz sobie wole poczytać starocie, one się nie starzeją.
UsuńPlacebo literackie...książki nie czytałam, po tej recenzji nie będę usilnie szukać, a recenzja - to sama przyjemność;)
OdpowiedzUsuńOlu, każdy szuka czegoś innego, ja wiem, że książka może poruszyć do głębi serca, trzewi i czego tam jeszcze, tego szukam, ewentualnie dobrej zabawy, uśmiechu, a tu ani to, ani to
UsuńCiekawa recenzja, aż miło się czytało. Szkoda, że się zawiodłaś na tej pozycji, ale i tak bywa.
OdpowiedzUsuńCo do książki, nie sięgnę, nie miałam nawet w planach, zresztą nie lubię gdy akcja rozgrywa się w czasach wojny światowej.
monalisap - a ja właśnie na odwrót, uwielbiam książki dziejące się w tym okresie i bardzo miałam ją w planach, teraz żałuję, że nie pozostała tam jak wiele innych
UsuńCieszę się, że szczerze napisałaś co sądzisz, bo coraz częściej mam wrażenie, że bloger krytykować się boi. Sama też mam z tym czasami problem.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię historie tego typu, trochę szkoda, że akurat ta książka nie wyszła.
Aniu, trzeba szczerze, bo wtedy chwalenie będą mogli się cieszyć z tego, a nie sądzić, że i tak wszystko chwalimy, to co to warte. Są książki, może któraś Marii Ulatowskiej też, warte wynoszenia pod niebiosa, są niestety nieudane i z tym się trzeba liczyć. Tylko w tym wypadku to ja liczyłam na ucztę.
UsuńPróbowałam przeczytać pani Ulatowskiej "Przypadki pani Eustaszyny" i po paru stronach zrezygnowałam. Narracja mi się nie podobała, a tytułowa bohaterka działała mi na nerwy. Podziwiam Cię za tak bezpardonową opinię, ja mam z tym duży problem. Wolę nic nie pisać, szczególnie jeśli nie doczytam czegoś do końca. A nie doczytuję bo mi się nie podoba, a mam postanowienie, że książkami się umartwiać nie będę. I zawsze gdzieś z tyłu głowy mam światełko, że jak nie przeczytałam całości, to nie mogę się wypowiadać, bo może akurat ostatnie 20 stron to arcydzieło:) Mam ochotę dać sobie po łapach:) A poza tym tak sobie zawsze myślę, że trochę mi żal tych autorów, bo oto wypuszczają swoje dziecko w świat, pełni nadziei i wiary że to co napisali jest wystarczająco dobre. A często nie jest... I kogo tu winić? Wydawcę, że nie przeprowadził odpowiedniej selekcji, albo nie dał do zrozumienia że powieść należałoby poprawić? Ciekawa jestem czy jak już samo nazwisko się sprzedaje, to każda następna książka nie podlega żadnej ocenie?
OdpowiedzUsuńBigosowa, uważam, że 250 to duża próbka, ja po prostu dalej już nie dałam rady. Rozumiem, że autor zasługuje na to, by go w takim wypadku pożałować, ale czytelnik też. A czytelnikiem jestem ja. Dziwię się, że w wydawnictwie nie nalegali na zmiany w konstrukcji i trochę 'od-naiwnienie' postaci
UsuńNiektórzy mówią, że jak się książka nie podoba, nie pisać nic, bo o pisarzu i jego dziele albo dobrze, albo wcale. A co on nieboszczyk? Gdyby to była moja książka, to najpierw oczywiście by mi bielmo z nerwów oczy zalało, ale potem bym pomyślała, czy nie ma tam ziarna, jednego chociaż, racji. Pisarz zasługuje na 'feedback' czyli wiadomość zwrotną, szczerą i uczciwą, bo póki żyje pisać będzie i chodzi o to, żeby lepiej było z każdą powieścią.
OdpowiedzUsuńMyślę, że ten feedback powinien w pierwszej kolejności iść od wydawcy, co byśmy po tych 250 stronach (ja bym nawet i 100 nie przeczytała) nie musieli się książki rzucać w kąt. Al ja mam wrażenie, że kolejnych książek "ukochanych" autorów danego wydawnictwa nikt już nie weryfikuje. Się pisze, się wydaje, się sprzedaje i tyle.
UsuńBigosowa, mnie się też wydaje, że autorka ma już wyrobione nazwisko i kolejne książki lecą jedna po drugiej. I dobrze, tylko pozazdrościć. Ale to my je kupujemy i też mamy coś do powiedzenia
UsuńJa Rysie, tak jak wszyscy, bardzo lubię. I myslalam nieco nad jej ksiazkami. Rysia jest gawedziarą. Taką co to przy kominku snuje opowiesci. Trafia swoimi ksiazkami do tych , którzy lubia taką narrację i jest ich niemało. Udało jej się nawiazac więz emocjonalną z duża grupą odbiorców - znajdują w jej ksiażkach cos swojego. To po prostu są basnie, dla spragnionych ciepła, samotnych, starszych być może ludzi. Teraz się juz nie opowiada historii, nie ma kominków, cioć i Maria Ulatowska jest taką zastepczą ciotką, troche panią Eustaszyną, która dostarcza dla tych, co sa ich spragnieni tego czego potrzebują. Na tym polega jej fenomen.
OdpowiedzUsuńWitaj u mnie. Cieszę się, że wpadłaś, tym bardziej, że Pani Ulatowskiej należy się też obrona.
UsuńJeszcze tylko dodam, ze motto tego bloga akurat tutaj trafia w sedno i moje jest z nim calkwicie przypadkowo: skorelowane:)
OdpowiedzUsuńCo miałam powiedzieć, już zawarłam w notce. Jeśli idzie o motto, to akurat ta powieść jest wyjątkiem potwierdzającym regułę, niestety. Gawędziarka tak, świetnie, może w innych książkach, tutaj mi właśnie gawędy zabrakło, natomiast jest dużo ślizgania się po ludziach, tematach i trochę niekonsekwencji też. Opowieść przy kominku tak, ale jednak nasuwa się wrażenie, że opowiadający momentami się wyłącza, a potem nie pamięta o czym to...
UsuńMiło było wpaść. To moze dodam jeszcze rzecz jedną - ta ksiazka wymagała większej wspópracy redaktora. Na zachodzie czasem redaktor po prostu towarzyszy Autorowi w pisaniu. Tu tego zabrakło.
OdpowiedzUsuńNie jedzcie stokrotek - tu się zgodzę. Autor kocha swoje dzieło jak dziecko, i jak matka/ojciec nie widzi czasem wad, redaktor jest potrzebny, aby wskazać, co się nie zazębia, co by trzeba dopracować. Pani Ulatowska, jako gwiazda Prószyńskiego, najwidoczniej ma takie fory, że wydają, co napisze bez szemrania. W tym wypadku taka polityka się troszkę zemściła. Oczywiście to subiektywna opinia, nie mówię, co należy myśleć o książce, a jedynie, co czułam, kiedy czytałam.
UsuńChciałam kupić tę książkę bo zaintrygował mnie jej tytuł i naprawdę śliczna okładka. Dobrze, że zawczasu trafiłam na Twoją recenzję.
OdpowiedzUsuńFranca, przejrzyj ją spokojnie w bibliotece lub księgarni, może Tobie podpasuje taki styl narracji?
UsuńW moim przypadku Panny I wdowy sa juz niestrawne, nie potrafie tego czytac, a zle, bo wszystkie trzy tomy zakupilam. Dobrze bylo to przeczytac, bo juzem myslala, ze ze mna cos nie tak...
OdpowiedzUsuńPanny i Wdowy czytałam jak Michalina była mała, czyli jakieś 22 lata temu, wtedy mi się podobały, ale teraz pewnie już nie
UsuńOoo, ale szkoda, że książka Ci się nie podobała. Okładka rzeczywiście piękna, historia ma ogromny potencjał, a tu taki klops... Szkoda. Mimo wszystko, może kiedyś przejrzę chociaż, żeby sprawdzić "na własnej skórze" :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie! :)
Linka, każdy musi przekonać się sam, polecam jednak się przekonać
Usuń