wtorek, 25 lutego 2014

Ostrzegali, ostrzegali, a ja i tak nochala w te rzygi wsadzilam

Będzie na spokojnie, wzięłam Persen forte i jestem w stanie zen, nie mylić ze skrótem od Zenek.
Aż mi żal, ze nie wzięłam tej tabletki wcześniej, podczas lektury 'Obywatela i Małgorzaty'.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po tę pozycję? Nigdy nie byłam fanką Republiki czy Grzegorza Ciechowskiego solo. Nie jestem też fanką literatury a'la pudelek, kozaczek i inne '-ek'. Małgorzata Potocka, cokolwiek ona o sobie nie opowiada w tej książce, nie kojarzy mi się z jakimś wybitnym twórcą, aktorką totalną, na którą się idzie do kina. Ot fajna babka, nie przeszkadza w filmie czy serialu, ale poza rolami wczesnymi, niezbyt znacząca.
Kilka razy myślałam o kupnie tej książki. Ale ciągle coś było lepszego, a pieniędzy na wszystko brak. Potem Monika z Błękitnej biblioteczki skomentowała mój wpis o wspomnieniach Małgorzaty Tusk, że prawdziwy hardcore to jest książka Potockiej i już nie dało się zatrzymać lawiny ciekawości, tym bardziej, że mi tę książkę od ręki pożyczyła. Gdybym chociaż musiała tygodniami czekać na okazję przeczytania, pewnie by mi przeszło.



O Bogu, co to za książka. To się po prostu w pale nie mieści.
Małgorzata Potocka powinna się była kopnąć w potylicę i zapaść w śpiączkę na miesiąc, a potem nie pamiętać co to ona miała do powiedzenia. Wszyscy by jej żałowali i nie stworzyłaby tego obrazu siebie samej i Obywatela GC, jaki teraz mam w głowie. A tak, mam niesmak, jakbym się jej wymiocinami wysmarowała. Napisała, że ta rozmowa była po to, żeby Grzegorz nie wszystek umarł, żeby ludzie wiedzieli jaki był, żeby o nim pamiętali, że jest mu to winna. Łatwo się mówi, jak facet leży sześć stóp pod ziemią i już jej przywalić z bejsbola nie może za to, co ona o nim napisała.

Ta książka to jest wielki pean na to, jaką wspaniałą osobą i artystką jest Potocka, jak to ona Ciechowskiego stworzyła, jak to ona go wyrwała z okowów nieśmiałości, mieszczaństwa, obudziła w nim jeszcze większego artystę niż był. A tak naprawdę wychodzi na to, że ta książka jest świadectwem, że pani obywatelowa MP jest nikim bez obywatela GC, że jak sobie poszedł, to najpierw trzeba było jęczeć jakie to straszne, że własna służąca odebrała jej męża, taka żmija na łonie wychowana od wczesnych lat nastoletnich, a jak umarł trzeba było po latach przypomnieć się ludziom wspomnieniami o nim czyli o niej.

Kiedy Małgorzata porzucała męża, tak się biedna tłukła z myślami, że o mało ducha nie wyzionęła. Grzegorz też po prostu zatruł swą duszę zamartwianiem się, co też on czyni swojej pierwszej żonie. Tak się zamartwiali do imentu, że musieli się pocieszać, tak się pocieszali, że aż musiało to być w łóżku i domu pierwszej żony, że aż musiała ich nakryć i przeżyć to upokorzenie. Po prostu nie można było w tym wszystkim mieć odrobiny przyzwoitości, bo już w tych zmartwieniach nie było na nią miejsca.
Dziecko przemieszczane po domach i ludziach jak lalka. A oni szał ciał i twórcza erupcja. No i bezustanna erekcja.
Zęby sobie starłam o połowę, tak zgrzytałam. Ale masochizm mnie jakiś napadł, nie mogłam się oderwać, bo wbrew wiedzy, którą miałam, nadzieja jakaś się tliła we mnie, że Potocka napisze coś, co mi tę gorycz czytelniczą zneutralizuje ( i zęby przywróci).

Aż nadeszła część opisująca przejście przez życie pary Gośka i Grzesiek (dalej zwanych GG) - fanfary - jak to Grzesiek nauczył się jeść prawidłowo przy stole u państwa ambasadorostwa w Paryżu, używać widelczyków i takich tam. Jak to pani G ubrała pana G, w najlepsze ciuchy (które po porzuceniu rozdała bezdomnym), jak to nie miała czasu na gotowanie i sprzątanie, ale nie było problemu, bo dali klucze fankom, a one były przeszczęśliwe, że mogły im gotować, układać, prać gacie i wąchać grześkowe koszule. Swoją drogą to baby mają czasami porąbane, żeby usługiwać muzykowi po to tylko, żeby być bliżej. Szał tworzenia, wszyscy do nich lgnęli, na dzieci jakoś mało czasu było, ale to szczegół. Kochali je przecież.

I to się po prostu musiało stać. Zatrudniona do dziecka opiekunka zbliżyła się do jego ojca. Ileż razy to już było? Nie lepiej było zatrudnić grubej baby w różowych galotach z PDT do kolan, bez dwóch zębów z przodu? Za to śpiewającej kołysanki ze wschodnim zaśpiewem, lepiącej najlepsze ruskie i z miękką, obszerną klatką piersiową do przytulania. Fanki do wszystkiego, no to dlaczego nie do łóżka? A jeśli Obywatel GC raz już bezwzględnie porzucił, dlaczego nie miałby tego zrobić po raz drugi?
Potocka mówi, że kiedy ona robiła wszystko dla niego, wisiała na drabinie i trzymała reflektor w trakcie koncertu, Ania w pierwszym rzędzie, w pożyczonej od niej sukience, wgapiała się w niego i to musiało się tak skończyć, bo to uwielbienie go po prostu przyciągało. Pożyczona sukienka - synonim dziewczęcia z Nowolipek, biednego i zahukanego.
A potem Potocka utyskiwała, że gdyby on ją chociaż z kimś ważnym zdradził, z Meryl Streep, ale ze służącą, z takim nikim?
I tu już po prostu pękła mi guma w dresach. Nie wytrzymałam. Kim jest Potocka, żeby mieszać z błotem, akurat w ten sposób, kobietę, która ją zastąpiła, po tym, jak ona sama odebrała go innej? Matką Zenusia w Barwach szczęścia. Ktoś ją kojarzy?
Nie ujmuję się za żadną ze stron. Cóż ja wiem o takich sprawach? Jestem żałosna, bo z tym samym mężem dwudziesty ósmy rok, bez skoków w bok, doprawdy nuda. Nie wiem, jak to jest się zakochać nagle w innym i dać się ponieść wodospadowi namiętności i nieuniknionemu. Nie wiem, jak to jest stracić ukochanego na rzecz innej kobiety, ale to wszystko właśnie chciałam zrozumieć. Oczekiwałam jednak klasy, dystansu po tych wszystkich latach, nie prania brudów i budowania pomników sobie i byłemu, kosztem tej drugiej. Ale jak cwanie, z pierwszą żoną się lubimy i ściskamy, kiedy się spotkamy, a z drugą żoną już nie (Potocka nigdy nie była zamężna z Ciechowskim), bo ta zdzira przecież ogłupiła Ciechosia i sobie poszedł. A tak Małgorzatę kochał do samej śmierci.
Czy naprawdę trzeba było to wszystko czytelnikom wyjawiać? Czy nie wystarczyło opowiedzieć o swoim życiu ze zdolnym muzykiem, o sobie w tym wszystkim, o ludziach, którzy byli dla nich ważni, czy to rodzinnie, czy innych twórcach i muzykach, o koncertach, o wyjazdach, tak jak pięknie zrobiła to Urszula Dudziak?
Gdybym nie czytała tych drugich wspomnień, o Urbaniaku (który ją przecież zostawił dla innej), o Kosińskim, który ją też zostawił popełniając samobójstwo, o dzieciach, o tworzeniu, może nie wiedziałabym, że można to zrobić pięknie i z klasą. A tak, no cóż, idę zeskrobać resztę tych rzygów z moich włosów. To było straszne doświadczenie czytelnicze. Nigdy więcej!

wtorek, 18 lutego 2014

Wspomnienia domorosłej krawcowej, czyli co zrozumiała osoba B z tego, co powiedziała osoba A

Już od dawna mój brat mi powtarza za jakimś myślicielem, którego nazwisko zawsze wypada mi z głowy, kiedy o tym mówię, a wraca, kiedy mi niepotrzebne, że nieważne, co powiedziała osoba A, ważniejsze, co osoba B zrozumiała z tego, co powiedziała osoba A.
Autobiografie, dzienniki mają to do siebie, że trudno je oceniać, bo to tak, jakby człowiek oceniał czyjeś życie, a kimże ja jestem, żeby uznać, czy ktoś przeżył swoje właściwie, czy nie? Mogę ewentualnie pojąć, czy jest mi z kimś po drodze, czy podoba mi się jako człowiek, czy mogłabym się z kimś takim zaprzyjaźnić, gdyby nasze drogi się skrzyżowały. Chociaż to też może być mylne wrażenie, bo nigdy nie wiadomo, jak szczere są te dzienniki czy autobiografia, jak wiele dostajemy w tych zapiskach prawdy o autorze, a jak dużo tam kreacji na potrzeby gawiedzi.

Tak więc, proszę poniższą notką traktować jako moje wrażenia z lektury, to, co ja zrozumiałam z tego, co powiedziała osoba A czyli Małgorzata Tusk, a nie ocenę jej jako osoby, bo jej po prostu nie znam.
Jeśli idzie o sprawy preferencji politycznych tutaj nie mają one żadnego znaczenia, bo z takim samym zainteresowaniem sięgnęłabym po zapiski pani Kaczyńskiej, Komorowskiej, Palikotowej czy żony Olejniczaka czy Millera, a żeby być poprawnym nomen omen politycznie, partnera Biedronia też.

Taki długi wstęp do tego, żeby powiedzieć, że o mało mi gałki oczne z zawiasów nie wypadły na skutek irytacji, kiedy czytałam te wspomnienia.
Motyw przewodni to szycie i robienie na drutach. Połowa książki jest o tym, co pani Tusk uszyła, komu i jak długo to nosiła, a jak nie szyła, to dziergała. W Polsce działy się rzeczy wielkie, Donald knuł przeciwko komunie, a pani Małgorzata ma tyle do powiedzenia o tym okresie, że mu sweter wydziergała.
Powinna jednak wziąć pod uwagę, że jest żoną premiera u progu nowych wyborów i raczej nie psuć jego wizerunku infantylnym gadaniem o tym, jak go nie chciała, a jak już chciała, to czego mu nie powiedziała, żeby go nie zepsuć. I że w sumie, momentami, dupa z niego nie facet. Jak to skomlał, żeby nie odchodziła, kiedy zakochała się w kimś innym, bo on nie miał dla niej czasu.
Too much information pani premierowo, nie wszystko na sprzedaż.
Można to było napisać z perspektywy czasu, jakoś skomentować tamten trudny okres, a nie w szczegółach, których nikt, poza nimi samymi, znać nie musi i nie powinien, bo po co się ma ktoś potem głupio naśmiewać i pastwić?
Poza tym co to za maniera, żeby umniejszać jego rolę w rodzinie. W ogóle co to za gadanie, wciąż i wciąż, o tym, że mężczyźni mają i tak lepiej, więc ich nie można rozpieszczać. Co to pies jest?

Druga część, jak już trochę odpuściła o tym szyciu, cała była o tym, jak to pani premierowa potrzebuje wolności i swojej przestrzeni, jak to dzieci były przepustką do jej odzyskania, bo nie musiała już być tak skoncentrowana na mężu.
I znowu, może ona tego nie miała na myśli, ale ja to tak zrozumiałam - wyglądało mi na to, że pani Małgorzata jest właśnie skoncentrowana bardzo na sobie i rozdzielaniu włosa na czworo, że po prostu międli problemy, a ta miłość 'w bok' przyszła właśnie wtedy, kiedy miała za dużo wolności w sensie za mało uwagi męża kupionej na sobie. Pewnie, że zdarza się w najlepszych związkach, ale tak to właśnie jest na początku małżeństwa, że się ustala status quo na zasadzie prób i błędów i jakoś to zaczyna grać po czasie. Początki są trudne, a ja mam wrażenie, że te zapiski świadczą najbardziej o tym, że pani Małgorzata była bardzo niedojrzała, może oboje nawet, do małżeństwa. Za wcześnie, to i się schrzaniło i w sumie cudem, dzięki kaszubskiemu uporowi Donalda Tuska, nie rozpadło.

Nie lubię u kobiet maniery mówienia o mężu w sposób lekceważący, pomniejszając jego pozycję i zasługi. Nie chodzi mi o to, żeby na kolanach, ale jak kobieta chce być traktowana jak partner, to niech traktuje męża równorzędnie, a nie, jaki to głuptak i 'Melancholia' mu się tak spodobała, że o dziwo na mecz nie przełączył.
Myślę, że on ma tak mało wytchnienia, że niech te mecze ogląda do imentu, a pani Małgorzata niech mu ten obiad poda, bo resztę tygodnia i tak robi co chce, biega po znajomych i właściwie jest wolna jak ptak, czego nie widzi, bo ciągle na ten temat jęczy, nie podoba jej się, że mąż oczekuje jej w domu, kiedy przyjeżdża. Akurat w tym momencie ona musi gdzie latać 'po kominach', wolność ponad wszystko, a jego uwagę traktuje jako zniewolenie. Może tak nie jest, ale tak wyszło z tego, co napisała.

Podpisy pod zdjęciami to oddzielna sztuka - "Dzieci przyszły na obiad rodzinny, ja podaję ziemniaki, Donek bawi się z Mateuszkiem" - co to kurczę jest, opisy dla niewidomych? Przecież widzę, że podaje ziemniaki, a jak nie ziemniaki, to w sumie, co to za różnica?
Oczywiście pierwsza połowa książki jest o tym, co ma na sobie autorka i wszyscy inni i informacja, że uszyła sama.

Opowieść o rodzinie, o zwierzętach, o przyjaciołach, wszystko to takie ludzkie, nawet ciekawe, ale jak się to odpowiednio przedstawi. A tu spis obecności przyjaciół i potraw, kto co szykuje na wspólne imprezy. O starych łachach uszytych na maszynie z pedałem stron pińcet, o ważnych ludziach w życiu sześć.
Sprawa bloga Kasi Tusk. Albo nie poruszać wcale, albo trzeba było bardziej przemyśleć, bo najpierw pisze, jak to myślała nad tym całą noc, jak bali się powiedzieć Donkowi, a potem, jak to nigdy w życiu nie mówiliby dzieciom, co mają robić i jak. I taka radość, że ni stąd ni zowąd taka popularność i jak to Kasia ciężko na to zapracowała, bo wstaje o 4 prasować bluzki i spódnice na sesję zdjęciową. Wstaje, bo sobie nie uprasowała wieczorem, a popularna, bo każdy patrzy, jak jej dokopać, a właściwie jak dokopać ojcu poprzez córkę. Albo w ogóle wszystkim, którym się w życiu udaje, taka sytuacja.

Mnie się akurat Kasia Tusk bardzo podoba jako dziewczyna i jej zdjęcia są nawet fajne, chociaż nie rozumiem, dlaczego na stronie bloga jest milion takich samych prawie, ale nie jestem targetem, to ciężko mi oceniać. Natomiast dlaczego taka popularność w ciągu jednego dnia, to chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, chociaż wygląda na to, ze jedyną osobą w Układzie Warszawskim, która tego nie rozumie, jest jej własna matka.

Z tej książki osoba dramatu czyli autorka jawi mi się jako osoba rozchwiana i najpierw niedojrzała, potem neurotyczna, z niepohamowaną sraczką słowną, nie do końca przemyślaną niestety. A jej mąż, o Boże w niebiesiech, nikomu takiego nie życzy. Ale szczęśliwa nawet jest.

Czy tak miało to wypaść, czy tego chciała Małgorzata Tusk? Nie sądzę. Mam nadzieję, że rzeczywistość jest inna, ale wyszło jak wyszło. Nie było dobrego doradcy, może redaktora, może przyjaciela, kogoś, kto by powiedział - Gośka, co ty tu pieprzysz, wyrzuć te kocopły i zacznij od nowa.

Przy tej książce, wcześniejsza pani Wałęsowej to nobel w dziedzinie literatury. I miał rację Lech Wałęsa, chociaż w swoim przypadku przesadza, kiedy powiedział Tuskowi, że jak żona zaczęła pisać, to jesteś chłopie w kłopocie. Czy jakoś tak.

Knykci z irytacji nie obgryzłam tylko dlatego, że prawie zawsze miałam na podorędziu talerz z jabłkami. Ale o tym sza, to tak tylko między nami.



sobota, 8 lutego 2014

Między wariatami - czyli jak zrobić dziecko za pomocą worka z 20 kg truskawek i czy Patentex Oval mógł zmienić bieg historii ?

Z felietonami to jest tak, że czyta się jeden i od razu wiadomo, czy autor(ka) nam pasuje, czy nie. Nie chodzi tu o pióro czyli styl, ale bardziej o to samo, co się czuje, kiedy spotyka się kogoś po raz pierwszy i wiadomo, czy możemy się zaprzyjaźnić, czy nic z tego nie będzie.
Rodzaj chemii jaka ma miejsce między przyjaciółmi na życie.

Inna rzecz, że ja się na felietonach chowałam. Mama miała zbiór Słonimskiego i podczytywałam w ukryciu. Podłoga sypialni zasłana była często płachtami Polityki (kiedyś były wydawane jako wielka gazeta, a nie kolorowy tygodnik), a tam felietony KTT i Passenta, które namiętnie zaliczałam, chociaż teraz nie jestem pewna, co z tego rozumiałam. Zawsze miałam jakiegoś ulubionego felietonistę, a to Pilcha, a to Tyma, żadnego ich tekstu nie ominęłam, nie przegapiłam.
Kiedy przyjechałam na Zieloną Wyspę ulubiłam sobie Roisin Ingle i jej felietony w Magazynie The Irish Times. No i nie bez znaczenia pewnie jest, że sama przez wiele lat pisałam felietony, chociaż nie w tak prestiżowych tytułach, no i nie tak genialne, chociaż gdyby sądzić po ocenie czytelników, również nie bez znaczenia.
Z polskich tygodników czytam najchętniej Newsweeka, a tam od czasu pojawienia się Marcina Mellera, jego felietony. Wcześniej publikował je też gdzie indziej i ja tak za nim podążam, gdziekolwiek nie idzie. Mam nadzieję, że nie przejdzie do Wędkarza polskiego, bo ten chyba nie ma elektronicznej wersji, a papierowej tutaj nie kupię.

Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam, że wydał książkę. Nie stawiałam sobie pytania, czy ją kupić, bo to było jasne, ale problem był w wyborze nośnika - analog czyli papier, ebook czy audiobook? Okazało się, że lektorem wersji audio jest Wojciech Mecwaldowski, a wiadomo wszystkie Wojtki to fajne chłopaki, a Mecwaldowskiego lubię szczególnie, wybór więc padł na uszatą wersję.

Co ja Wam będę mówić, to było jak rozmowa z kumplem, którego dawno nie widziałam. On opowiada, ja piję i rechoczę jak żaba na wiosnę. Aż mi głupio czasem było, bo słuchawka dyskretnie w uchu, gdzieś w autobusie, a ja nagle zanoszę się śmiechem, jakbym rozum postradała. Jazda samochodem, normalnie uwielbiam słuchać książek przy tej okazji, okazała się niebezpieczna w takim towarzystwie. Sprzątanie, no cóż, można sobie narobić jeszcze więcej roboty, zasłuchałam się i wlazłam w wiadro, wylałam i musiałam ratować się przed tego skutkami.

Marcin Meller pisze na różne tematy. Też o trudnych podróżach w rejony ogarnięte wojną albo biedne. O tym wszystkim można pisać na kolanach, można poważnie uczulać czytelników na to, co tam się dzieje, ale można też napisać o tym w sposób lżejszy, jednocześnie nie ujmujący tematowi powagi.
No i bardziej osobisty, co mnie akurat odpowiada szczególnie, bo nie lubię, kiedy w treści nie widzę człowieka.

Poglądy - tak się składa, że mamy z autorem te same, czytam i co chwila mam ochotę 'stuknąć się z nim kielichem' (dziwne, że ja tak ciągle o tym piciu, nie pijąc alkoholu prawie wcale), pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że jesteśmy to samo pokolenie, prawie ten sam rok urodzenia nawet, czyli te same filmy, te same książki na różnych etapach nam towarzyszyły. Podoba mi się to, że jest gdzieś ktoś, kto mówi również w moim imieniu.
Też lubię czytać przy jedzeniu, chociaż tego nie robię, bo musiałam nauczyć dzieci dobrego zachowania przy stole :-), ale w toalecie kto mi zabroni? Cieszę się, że nie ja jedna mam tam podręczną biblioteczkę.
Lubię to, że Marcin Meller nikogo i niczego w tych felietonach nie udaje. Szczerze pisze o tym, co go zachwyca czy wkurza. Czasem dosadnie. Też lubię czasem 'kurwą' zarzucić. Walczę z tym u siebie, ale niestety bezskutecznie, bywa, że inaczej się nie da,  dosadnie trzeba coś wyrazić.
Trochę mnie denerwowało, że  te teksty są zebrane tak chaotycznie, bez ładu bez składu czasem, po wariacku, ale tytuł w końcu zobowiązuje.




wtorek, 4 lutego 2014

Przewrotnie dobra

Zacznę od gawędy przy ognisku (u mnie kominek ogniem bucha, bo znowu wichura).
Na Festiwalu Literatury Kobiecej spotkałam wiele pisarek. Przebywanie wśród nich przypominało bycie wśród kilkudziesięciu matek rozkochanych w swoich dzieciach i bardzo z nich dumnych, a rozmowy o literaturze, czyli tych dzieciach właśnie, czasem było jak chodzenie po potłuczonym szkle, spadek koncentracji i już masz kilka dziur w stopach. I tak być powinno, twórca ma być dumny, a czytelnik uważny w ocenie. Ale szczery. Tak to widzę. Inaczej to wszystko, te całe blogi, nie mają sensu.
Najtrudniejsza sytuacja dla blogera książkowego jest wtedy, kiedy otrzymuje powieść od autora. Szczególnie, kiedy dzieje się to osobiście. Moment, kiedy moja ręka dotyka książki, a ręka autorki jeszcze jej nie puściła, przepływ energii, spojrzenie w oczy, a w tym wszystkim wymieszane uczucia obu osób - 'mam nadzieję, że ona ją doceni' - 'mam nadzieję, że książka będzie dobra, bo co napiszę jeśli nie nie?'
Tak właśnie było w przypadku 'Przewrotności dobra'. Jolanta Kwiatkowska wręczyła mi ją ze słowami - chcę żebyś mi szczerze powiedziała, co o niej myślisz.
Gdyby wzięła nóż w rękę i wbiła mi w czoło, byłoby to tożsame.
Co robić? Co robić? Patrzyłam na książkę z lękiem, bo autorkę zdążyłam już polubić i po prostu nie przeżyłabym zawodu i tego, że trzeba by o tym powiedzieć.
Jeśli nie wiesz, co robić, na razie nie rób nic. Tego uczy pobyt w Irlandii i mentalność wyspiarzy (mam jeszcze kilka innych rad w zanadrzu). Położyłam na oczach i postanowiłam poczekać.
Aż przyszedł dzień, że ta książka mnie zawołała. Poważnie. Leżała sobie w środku stosu i magnetycznie zaczęła na mnie oddziaływać, aż nadszedł taki moment, że nie mogłam się jej oprzeć i zaczęłam czytać, natychmiast. Czas niedobry, koncentracja nie ta, wszystko nie sprzyjało czytaniu, nie mogłam się na niczym skupić, a tu książka woła i nie chce przestać.

Wzięłam do ręki pod wieczór i przepadłam. Wciągnęło mnie, takim wirem jak z Gwiezdnych wrót, w świat Doroty Cichockiej. Rozpęd jest krótki, kilka stron zaledwie, jeszcze człowiek nie wie, czego się spodziewać i nagle wpada w obłędne koło zdarzeń, uczuć, myśli, czytelnik wrażliwy traci tożsamość, staje się Dorotą. Niesamowite, dawno mi się to nie przytrafiło.
Nazajutrz myślałam tylko o tym, żeby znowu zacząć czytać. Do pracy mało się nie spóźniłam, po południu, gdyby nie syn, zawaliłabym wizytę u lekarza, bo o niej zapomniałam. Czekałam niecierpliwie na wieczór, żeby tylko móc wrócić do lektury.
Czytam w każdej wolnej chwili, ale nie po nocach. Pewnie to 'starość', ale przychodzi północ i lektura zaczyna mnie usypiać. Na leżąco to już w ogóle. Wiedziałam o tym, więc usadziłam się w fotelu moim czerwoniastym, przykryłam kocem, zaopatrzyłam w talerz jabłek pokrojonych na cieniutkie plasterki, w kubek herbaty wielkości wiadra i mogłam nie wracać do świata realnego przez kilka godzin. Skończyło się na tym, że grubo po drugiej skończyłam, o trzeciej myłam łeb, żeby być gotową na rano do pracy. Nigdy tej nocy nie zapomnę i tej powieści też.

Już dawno nie miałam do czynienia z tak złożoną bohaterką, treścią, która razi jak piorun, a przy tym czyta się tak lekko, po prostu płynie ta opowieść jak Niagara i jak Niagara nie daje się zatrzymać.
Dorota - czy ona jest dobra, czy wręcz przeciwnie? Czy to ofiara czy jednak bardziej kat? Czy to, co ją spotkało, może tłumaczyć to, co spotykało innych od niej? Pytania się mnożą, ale odpowiedzi daremnie szukać, czytelnik musi je znaleźć w sobie, w swoim sumieniu, w swoim poczuciu moralności. O Dorocie rzecz ta jest, a jednak o każdym z nas też. I o dobru i złu braciach rodzonych. A może syjamskich nawet?
Przeszłość determinuje przyszłość, całe życie, można jednak się z tym zmierzyć, próbować przynajmniej. Można też przejąć kontrolę, stać się Królową Manipulacji, a jednocześnie pozostać małym dzieckiem zamkniętym w sobie jak w ciemnej szafie.
Trudno jest napisać o trudnych sprawach tak, żeby czytanie nie było traumą. Tutaj to się udało.
Co ja mówię udało, Jolanta Kwiatkowska to sprawiła i bardzo jej gratuluję tej książki.
Tak się cieszę, że miałam okazję ją przeczytać. I pomyśleć, że mogłam na tę powieść nigdy nie trafić.

'Przewrotność dobra' jest świetnym przykładem na literaturę środka.
Jest cholernie dobra, pozostawia ślad na zawsze, a jeśli nie, to na pewno na długo po zakończeniu lektury. Jestem przekonana, że gdyby Jolanta Kwiatkowska pisała w języku angielskim, gdyby trafiła na dobrego agenta, tą powieścią podbiłaby rynek i teraz tłumaczono by ją na sto języków, a w Polsce zachwycalibyśmy się złożonością postaci i oryginalnością pomysłu.
A tak kogo nie spytam, to jej nie zna.
Nie szkodzi, będę wszystkim o niej mówić, a jak nie przeczytacie, to nie gadam z wami. O!


sobota, 1 lutego 2014

Słabizna aż piszczy

Jestem chyba najdłużej czekającą osobą na świecie na obejrzenie tego filmu. Aktywnie czekającą, czyli za każdym razem, kiedy widziałam okładkę książki 'Syberiada polska', w duchu zawodziłam jak płaczka grecka, że nie miałam jeszcze okazji zobaczyć ekranizacji.
Książka mi się szalenie podobała, historia kilku rodzin wywiezionych na Syberię z Podola, od pierwszych kart tej opowieści, budziła u mnie takie emocje, że mi kilka razy serce siadało. Płakałam okrutnie, martwiłam się, a jak tylko pomyślałam o tym, co ja bym zrobiła, jak ja bym przetrwała, moje dzieci - miałam ochotę rzucić się krzyżem w kościele w podziękowaniu, że to wszystko nie jest naszym udziałem.
Wiedziałam o ekranizacji, widziałam zajawki w TV, trailer na You Tube - tyle miesięcy musiałam obejść się smakiem. Aż dostałam od znajomego dvd do obejrzenia.
Rodzinnie mam trochę zawirowań, ciężki czas, stresujący, ale nie mogłam się oprzeć i jednak włączyłam wczoraj do obejrzenia. Napisy początkowe lecą, a ja myślę - czy ja dam radę, czy to dobry moment, może powinnam dzisiaj odpuścić? Ciekawość zwyciężyła.
Zaczyna się - wywózka, myślę, jak pokażą scenę z gospodarzem, który się powiesił w stadninie ukochanych koni, bo nie mógł zdzierżyć tego, co się dzieje, że go z nimi rozdzielają, że mu się świat wali, zawału dostanę. Naprawdę nastawiłam się na to, że będę musiała wyłączyć, że nie dam rady.
Co dostałam w filmie? Nic. Żadnych emocji. Przyszli, kazali się zbierać, pojechali, w pociągu sobie usiedli i tyle. Ludzie! Opis wywózki w książce, podróż jest szalenie obrazowa i smutna niemożebnie, a tu nic. Dobra, myślę sobie, film ma swoje prawa, nie może być za dużo o tym, bo na nic innego nie zostanie miejsca. Przyszło mi do głowy, że może serial byłby lepszy?
Oglądam dalej, matka choruje. Ojciec gdzieś poszedł, w powieści ta jego droga po leki jest szalenie emocjonująca, dzieciaki same zostały, głodują, wodę z gałęzi malinowych piją, a tutaj gdzieś się tam ojciec błąka, trochę mu zimno, wrócił, wkurwił się, tyle. A dzieci były dokarmiane i było im całkiem ciepło i przyjemnie. No żesz cholera jasna.
Sorry, za przeklinanie, ale mi po prostu guma w dresach strzela, kiedy o tym filmie myślę.
Piękna, złożona postać kobieca, którą gra Sonia Bohosiewicz w filmie się obroniła. Ale jacy oni wszyscy piękni, jak gustownie ubrani, kożuchy, lica rumiane, chyba śnię.
Praca w tajdze - mordercza w książce, zaledwie ciężka w filmie.
Ale za to romansu dużo. Mąż na moje utyskiwanie powiedział - bo to film o miłości jest, a nie o ciężkim losie wywiezionych ludzi.
W książce to wszystko było przeciwstawione - nowe miejsce a dom na Podolu, ciężka praca w trudnych warunkach, a żyzne ziemie podolskie, okropny los i w tym wszystkim miłość.
A tutaj wszystko takie ładne, głód też ładny, a właściwie nieobecny, wszyscy ludzie dobrzy, Rosjanie też, a komendant troszku tylko srogi. Na to wszystko Polacy i Żydzi ręka w rękę ciężki los dzielą. Brakowało tylko Murzyna co podaje rękę białemu i zbliżenie.
Syberiada polska w reż. Janusza Zaorskiego idzie u mnie pod etykietę 'słabe jak herbata babci klozetowej'. Jedyne dobre dwa elementy filmu to Sonia Bohosiewicz w roli Ireny i Paweł Krucz jako Staszek Dolina. Aktorzy grający Rosjan też dobrzy. Reszta mi po prostu przepadła w odmętach bylejakości.
Nie spodziewałam się tego po takim reżyserze i po tym materiale. Nie ma tam nic, co w książce mnie urzekło, nie ma tych wielkich emocji, wszystko po łebkach, jeśli reżyser się zorientował, ze nie zmieści w dwie godziny, trzeba było nie robić w ogóle albo robić serial. Ten film to obciach i tyle.
Jestem pewna, że jeśli ktoś oglądał najpierw film i ma teraz sięgnąć po książkę, najpewniej tego nie zrobi. A szkoda.