A tak naprawdę biję rekord Guinessa na najdłużej pisaną relację na blogach :-)
Obiecuję, jak bum cyk cyk, że to już ostatnia część. Za kilka dni ruszam z kopyta z opisywaniem książek, bo listę mam długą jak rolka papieru toaletowego. Ale jeszcze kilka minut pozostanę w październikowym klimacie.
A dni były piękne tego roku....
Pogoda sprzyjała dobremu nastrojowi, ale jednak mnie trochę stres wziął, kiedy po dyskusjach dopadłam hotelu i zorientowałam się, że czasu niewiele, czeka mnie jeszcze nagranie rozmowy dla radia RDC, gala, ja w proszku, nagrody na górze, głodna, muszę się kawy napić, a winda nie działa. A ja te pęcherze, nowe buty itp, nie wiem czy pamiętacie. Mój pokój na wysokim trzecim piętrze, co oznaczało mniej więcej tyle, że jak już miałam mroczki (i nie mam na myśli braci) przed oczami, oddech skrócony i grzywkę przylepioną do czoła jak Michnikowski, to byłam dopiero na pierwszym piętrze. Na trzecim już miałam takie niedotlenienie, że nie wiedziałam jak rozpoznać numery pokojów. Do tego męczył mnie od kilku dni szczekający kaszel, miałam wrażenie, że koniec końców wyjdę stamtąd nogami do przodu jak nic.
Odrobina przesadyzacji nie zawadzi :-)
Przebrałam się, pozbierałam nagrody, dyplomy, wszystko, co tam będzie mi potrzebne, bo wracać przez mękę nie miałam zamiaru. W planach była przekąska i czarne złoto w filiżance, jednakże adrenalina mi po prostu na to nie pozwoliła. Weszłam do restauracji, zakręciłam się na pięcie i wyszłam. Nie dałam rady ustać na miejscu. Zamiast tego ruszyłam na spacer, żeby te emocje 'wychodzić', nawet mimo pęcherzy.
Na dwie godziny przed galą wręczania nagród miałyśmy z Anią zaplanowaną rozmowę na żywo z Teresą Drozdą w audycji polskiego radia RDC - Strefa Kultury.
Linki do rozmów znajdują się na tej stronie, a nasza rozmowa znajduje się trzecim miejscu od góry.
Bywałam wcześniej gościem w radiu, ale nigdy nie w stanie nieustannego kaszlu, takiego, że aż gały wychodzą na wierzch. Kiedy weszłam do zaimprowizowanego studia, zaczęła się walka z tą przypadłością, jakże mało radiową i audio-przyjazną. Stąd moje wyważone wypowiedzi, które byłyby pełniejsze emocji, ale nie mogły takie być, bo trzymałam gardło na wodzy. Wykaszliwałam się w przerwach na muzykę, wydoiłam cały dzbanek wody, proponując ostatkiem woli ostatnie krople Ani, a o prowadzącą już w ogóle nie dbałam, bo jak profesjonalistka to zawsze da radę, nawet na sucho. A tu panie w gardle gore na zmianę z gilgocze i diabeł piórkiem smyra po migdałach.
Nie dalimy się, zresztą można to ocenić, bo cała rozmowa do odsłuchania. Nie kaszlnęłam ani razu.
Gala to już luzik. Nie wiem, co ja mam, ale im więcej ludzi, tym mniejsze nerwy. Jednego tylko nie wzięłam pod uwagę, bo na scenie nie bywam, że światło będzie walić w oczy i na samej scenie, kiedy już się tam z Anią, w celu wręczenia nagród blogerek zagranicznych znalazłyśmy, nie będę widzieć nic. NIC. Mówiłam do siebie. Mimo tej światłości, mogłabym powiedzieć - ciemność widzę.
Ale ludzie na sali byli, oto dowód
Oczywiście, jak to bywa w takich razach, mimo przygotowywania się do wręczania, segregowania toreb itd, zawsze coś idzie nie tak i pomieszałyśmy co nie co, lekko się miotałyśmy i już nie wiedziałam, gdzie idę, co daję komu, ale w efekcie nie było tragicznie.
Prezentacja naszych nominacji wyglądała tak
Potem były spotkania w foire centrum kultury, oprócz rozmów z pisarkami i uczestnikami, miałam okazję wyściskać znane mi z mojego 'poprzedniego życia' osoby - Krzysztofa sekretarza redakcji Tygodnika Siedleckiego, który zastartował mnie jako felietonistkę, pana Tadeusza, który prowadzi klub teatralny przy uczelni siedleckiej i woził mnie i innych do stolicy na kolejne premiery, nadal zresztą jeżdżą, tylko beze mnie (chlip) i kilka innych osób. Tak się miotałam między ludźmi, tak się zagadałam, że jak dotarłam do restauracji hotelu 'Janusz' na bankiet, prawie nie było już gdzie usiąść. Na szczęście przemili ludzie nas zagarnęli do siebie, siedlczanie wspierający festiwal to byli, i oczywiście po kilku toastach, chluśniem bo uśniem, przepijemy babci domek mały, okazało się, że mamy wspólnych znajomych, że znają nawet mojego męża i w ogóle nasze drogi nie raz się przecięły, jeno zabrakło tego szczegółu, że tak to określę, czół zderzenia. Zaraz się okazało, że jesteśmy jak bracia, jak siostry, ziomale czyli, nawet Ania, Polka z USA, co nigdy na Podlasiu nie była, też ziomal. Kocham to normalnie.
Tylko jeden problem, przyjechałam tam spotkać się z ludźmi piszącymi, a tu - przepijemy domek i fruwa moja marynara, trzeba było jakoś odserfować w innym kierunku. Na horyzoncie widziałam Vincenta Severskiego, 'wstrząśniętego-nie-zmieszanego', wysokiego i niezwykle przystojnego, ale był otoczony takim szczelnym kordonem pań, że zabrakło mi już odwagi, żeby do niego dopaść i w hołdach się zgiąć. Trudno, będzie jeszcze okazja. Za to miałam okazję porozmawiać z innymi, jakaż to wspaniała okazja mieć w zasięgu wzroku i głosu tyle pisarek i pisarzy w jednym miejscu i czasie - podobno ktoś policzył i było ich ponad 30.
Do późnej godziny trwały rozmowy, potem śniadanie i mój wyjazd do przyjaciół na niedzielę.
A na drugi dzień powrót do Warszawy, mimo pewnego oporu Doroty, nie chcem ale muszem, zaciągnęłam ją, ostatnim rzutem na taśmę, do kina na Wałęsę.
Nie wiem, co o tym filmie mówi się w Polsce i prawdę mówiąc nic mnie to nie obchodzi, dla mnie Wałęsa to jest wielka postać i ten film mi się podobał. Więckiewicz w głównej roli jest po prostu świetny, Grochowska ma trochę za dużą klasę, nie do ukrycia pod fartuchem w kropki czy kwiatki, teraz pani Danuta może faktycznie tak wygląda, ale na początku miała jednak sznyt kobiety ze wsi, a Agnieszka Grochowska jakby się nie starała, nie dało się z niej takiej babki zrobić. Oczywiście niemożliwe było w te dwie godziny filmu wszystkiego wsadzić, ale początki Solidarności pokazane były, jak dla mnie świetna muzyka, wplecione zdjęcia archiwalne, nie wiedziałam, kiedy film się skończył. Gdyby nie reisefieber przed wylotem, byłabym w siódmym niebie.
Dotarłyśmy do Doroty, walizka już w korytarzu, kotlety na patelni i nagle... wiadomość o śmierci Joanny Chmielewskiej. Ponad 40 lat razem, ja czytelniczka i ona pisarka, ramię w ramię, a raczej okładką w rękę, a teraz koniec. Gdyby mi nie było głupio, bo u ludzi byłam, to bym się chyba spłakała. Bo już za dużo tego było, dobrego, ale niezwykle emocjonującego, na koniec taka wiadomość. Radość wymieszała się ze smutkiem. Życie.
Ale sie zlatalam, zeby za toba nadazyc... zazdroszcze ci takiego pobytu, bo mimo mroczek przed oczami i pecherzy , bylo jednak super :))
OdpowiedzUsuńNika, a pewnie, mogłabym takie mroczki co miesiąc mieć. Tyle, że nie ma jak
UsuńBardzo lubię odrobinę przesadyzacji w Twoim stylu;)
OdpowiedzUsuńOla :-)
UsuńKażdy Twój wpis czytam z zapartym tchem, a wspomnienie Siedlec jeszcze dodatkowo pobudziło moją tęsknotę do tego, czego mi brakuje na co dzień. Jak chcesz, to wyślij mi na maila ida_61@wp.pl wiadomość, to podeślę Ci fotki, na których jesteś, na jednym obie wyglądamy (a przynajmniej ja) na zdrowo wstawione, ale to była fotka robiona już na "sali kolejnej" po imprezie na dole. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńewafor - już posłałam maila, strasznie jestem ciekawa tych zdjęć. Trzeźwa byłam przecież! haha
UsuńKolejny cudowny wpis!
OdpowiedzUsuńKasiu masz niewątpliwie dar pisania przez duże D.
Sprawiasz,że jestem razem z Tobą w każdym z tych miejsc przez które pędzisz i nawet słyszę ten świszczący kaszel:-)
Czy myślałaś o napisaniu książki?
Gwarantuje Ci,że wydawcę napewno szybko znajdziesz!
Pozdrawiam Jola.
Jolu, dziękuję za miłe słowa. Ten kaszel był tak świszczący, że nic dziwnego, że go słyszałaś :-)
Usuń