Trzy kryteria przesądziły o wyborze tego tytułu do czytania:
1. Dzieje się w Irlandii, a ja zawsze śledzę, co się wydaje w Polsce o tej tematyce
2. Autorka polska, lubię polskie
3. Miało być lekko i przyjemnie, bo się ostatnio zawaliłam poważnymi tematami do przemyśleń (u Tyrmanda w Dzienniku o komunie, w Korektach o życiu i starości).
Pomyślałam sobie - będzie tego. Rozrywki mi trzeba.
Książka budzi różne emocje w sieci, tym bardziej trzeba sprawdzić.
Najsamprzód, mam nadzieję, że się autorka nie obrazi, powiedziałam sobie, że ta powieść będzie głównie lekka, przyjemna, na zasadzie 'oddech wojownika' - nie oczekiwałam Prousta, chociaż momentami dostałam Ulissesa. Tego mi trzeba było, świadomie ją wzięłam ze stosu, toteż do nikogo nie miałam pretensji, że nie była to rozprawa filozoficzna.
Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, że się tak wyrażę, to podobieństwo do moich wczesnych lektur, takich jak Pan samochodzik, Kapelusz za sto tysięcy, Zaginiony talizman itp. Nie chodzi tu o zniżenie się do poziomu dziesięciolatka, raczej o typ 'afery', że bohaterowie gdzieś jadą na wakacje, czy w innych niewinnych celach, a spotyka ich coś niespodziewanego i się dzieje - policja (wtedy milicja), tropy, gubienie śladów, zagadka, a w tle inne zdarzenia. I tu mamy dorosłą wersję takiej właśnie powieści.
Jest też inna rzecz, która mi młodość przypomina i moje pierwsze zachwyty powieściami Chmielewskiej, gdzie autorka czyniła siebie bohaterką, nawet jeśli nie były one identycznie i nie były to przygody samej autorki, i tak wydaje się czytelnikowi, że dostępuje zaszczytu zajrzenia do wspomnień, do prawdziwego życia, jakby się z nią przyjaźnił. Na własny użytek nazywam to 'zabiegiem chmielewskim'. Podobało mi się to, bo też i podobała mi się Lucyna i jej partner Tadeusz. Fajna para.
Czyli dobra nasza, mamy bohaterów, których lubimy, mamy Irlandię, którą kochamy, aferę, dobrą herbatę, psa w nogach, choinkę w kącie i pierniczki kupne marki Lidl.
Chrzanić, co kto tam gada, czy to wysokich lotów, niskich, krzywych czy wirujących - Lucyna Olejniczak podarowała mi kilka godzin lektury, która mnie zrelaksowała. Czasami tylko o to mi chodzi i pod tym względem nie zawiodłam się.
Jeśli idzie o realia Zielonej Wyspy, wprawdzie wychudzonych krów i koni nigdzie nie widziałam, ale podobno na południu występują, więc czepiać się nie będę. Reszta wiarygodna. Jedynie mnie nazwy zastępcze dla partnera irytowały, bo ja nie lubię, kiedy ludzie mówią o swoim facecie - mój luby, mój miły, kochanie moje lub zdrobniale (to ostatnie tu nie występowało), ale to już moje osobiste dziwactwo, nie ma nic wspólnego z oceną książki. Jedno mnie tylko dziwiło, bardzo zimne lato musiało być, kiedy autorka wizytowała Irlandię, bo tam się wszyscy ogacali jak na zimę. Biorąc pod uwagę, że na południu jest cieplej niż u mnie na północy, dziwiły mnie te wszystkie kurtki, swetry, czapki, wiatry i deszcze doprowadzające do choroby. W czerwcu? No chyba, że...
Fajne są takie relaksujące lektury, które się nam podobają i nie doprowadzają do pasji. Muszę sprawdzić tą autorkę w czasie następnej wizyty w Polsce - chyba wczesny luty niestety ;)
OdpowiedzUsuńU mnie ostatnio "Huston, mamy problem" Grocholi spowodowało taką fajną, bezmyślną relaksację.
"Mr.Pebble i Gruda" nie skończyłam, wysłałam bratu pod choinkę. Kupię sobie drugi egzemplarz już niedługo. W książkę wchodziłam powoli, ale kiedy doszło do opisów wakacji i przygód na wsi - już byłam kupiona. Brat jest sporo starszy, prawdziwe dziecko epoki Gomułki i Gierka - myślę że ta książka da mu sporo radosnej lektury na święta. Dziękuję !
na Houston szykuję się w wersji audio, bo Mecwaldowski czytający ten akurat tekst to wielka gratka
UsuńCiekawa, szczera jak zwykle recenzja :) czasem czytam takie lekkie i łatwe książki choć typowej kobiecej literatury raczej miłośniczka nie jestem.
OdpowiedzUsuńZa to od poniedziałku w głośniki wrzucam Narrenturm Sapkowskiego. Jestem bardzo ciekawa czy dam rade słuchać i robić milion innych rzeczy :)
a co do nazywania swoich partnerów w sposób... hmmm... pretensjonalny chyba, to ja też nie lubię. Jeszcze zdrobnienia i Kotki zniosę ale stwierdzenie "Mój Pan" wywołuje u mnie odruch wymiotny. Mój Małżon powstał na potrzeby pisania normalnie ma swoje imię :):):)
miłego weekendu :)
NARRETURM! Jeśli powiesz, że ci nie szło słuchanie tego, nie gadam z Tobą. Toż to fantastyczna produkcja!
Usuńdlatego tak optymistycznie patrze na to słuchanie :) tylko co dzieci na to nie wiem :)
Usuńniedzielne pozdrowionka :)
No własnie, słuchać audiobooków z dziećmy to trudna sprawa, bo jednak trzeba je mieć 'na uchu' cały czas
UsuńBardzo spodobała mi się Twoja recenzja. Widać, że jest szczera, książka nie jest zachwalana na siłę, po prostu czuje się podczas czytania to, że naprawdę tak myślisz. Tak jak piszesz: "Chrzanić, co kto tam gada, czy to wysokich lotów, niskich, krzywych czy wirujących - Lucyna Olejniczak podarowała mi kilka godzin lektury, która mnie zrelaksowała. Czasami tylko o to mi chodzi i pod tym względem nie zawiodłam się".
OdpowiedzUsuń"Pana Samochodzika" bardzo lubiłam, poza tym czytałam już inną książkę pani Olejniczak ("Dagerotyp. Tajemnica Chopina"), która bardzo mi się podobała.
Dagerotyp i pierwsza powieść pani Olejniczak przede mną.
UsuńW Hiszpanii na przełomie maja i czerwca też swego czasu w kurtce biegać musiałam, więc wszystko jest możliwe ;)
OdpowiedzUsuńFajnie znaleźć cząstkę siebie, swojego świata i swojego dzieciństwa w lekturze. Ja wciąż próbuję odnaleźć takie książki...
Co do zdrobnień i innych takich - miałam na studiach koleżankę, która stale nazywała swojego chłopaka "miśkiem". "Dzwonię do miśka", "idzie misiek" itd. itd. Gdyby nie - uwaga! - fejsbuk, pewnie nikt nigdy nie dowiedziałby się, jak "miśkowi" na imię, bo nigdy nie padło jego imię. Do dziś, zresztą, nie zwracamy się do niego per "Paweł", tylko "misiek" właśnie, bo kto by tam po latach imię spamiętał ;)
Misiek to co innego, bo to jakby ksywa, chociaż jakaś taka ograna, jak Długi, Chudy (na grubego) i Gruby (na chudego).
UsuńZ tą pogodą faktycznie możliwe, ale rzadkie
Podoba mi się Twoje podejście, jeśli książka nas odpręża i miło zajmuje czas, to nieważne są jej "loty", nawet może się "czołgać" ;-)
OdpowiedzUsuńTej akurat nie znam, tylko ze słyszenia.
Zdrobnień czy określeń zastępczych tez nie lubię, w ogóle nie znoszę publicznego 'tiu tiu tiu' misiaczku dzióbku itp
Pozdrawiam
Agnesto - mnie publiczne tiutianie krępuje po prostu
UsuńMając w pamięci czytane opinie o "Jestem blisko", nie opuszczało mnie przekonanie, że to jakiś kolosalny gniot z wyjątkowo nierozgarniętą bohaterką. Pierwsze pozytywne słowa o tym tytule widzę właśnie u Ciebie. Fascynujące, jak ta sama książka może być różnie postrzegana! :)
OdpowiedzUsuńOdkrywcza nie będę: mnie również publiczne mizianie się dwojga i rozśmiesza, i krępuje, i zniesmacza czasami. A już określenie "mój facet" szczególnie: takie to zawłaszczające z jednej strony, a ostrzegawcze z drugiej. Prowokujące, żeby dać prztyczka w nos :)
Jabłuszko, szczerze mówiąc ludzie chwalą straszne gnioty, czytają książki, których za żadne pieniądze bym do ręki nie wzięła, a najechali akurat na tę. Nie zasłużyła sobie. Chociaż trzeba pamiętać, że to rozrywka w pełnym tego słowa znaczeniu
UsuńPamiętam, tyle tylko, że jak widzisz ciągle negatywne opinie, to się zaczynasz zastanawiać, czy może rzeczywiście książka nie jest aby gniotem. Dobrej rozrywce "nie!" nie powiem i jak mi się nawinie, przeczytam. "Korekty" zakupiłam pod Twoim wpływem :)
UsuńZa Korekty to ja bym sobie dała żyły żywcem usunąć.
UsuńZ rozrywką jest gorzej, bo każdego co innego rozrywa
:)
UsuńJak już te "Korekty" kupiłam, to się i za "Wolnością" rozglądać zaczęłam. Tyle tylko, że, jak gdzieś wyczytałam, Pan Tłumacz się nie spisał i do nerwicy swoją sztuką translatorską czytelnika przywodzi. Odradzany jest stanowczo jako mocno psujący przyjemność czytania. To się na razie wstrzymam z nabywaniem i poczekam aż mi ktoś pożyczy :)
Tłumacze Korekt dokonali cudów jeśli idzie o tłumaczenie. Wiem ze spotkania w moim book club, że wersja anglojęyczna była niezwykle trudna dla czytelnika momentami. On tworzy słowa, albo używa najtrudniejszych, jakie sa, bardzo trudno musiało się to tłumaczyć, żeby nie zgubić charakteru książki.
UsuńWolności jeszcze nie zaznałam, haha, ale zamierzam wkrótce
Powodzenia zatem :) Zażywaj do woli!
UsuńMożliwe, że to symptomatyczne jest - ktoś napisał, że Polaka w Irlandii można poznać po tym, że stale mu zimno. Tutaj w Dublinie w październiku/listopadzie zdarza mi sie widzieć dorosłe kobiety (nastolatki to trochę inna para kaloszy) - z gołymi nogami. Na sam widok robi mi się zimno. Może autorka jest typową Polką w Irlandii :)
OdpowiedzUsuńHannah, pewnie masz rację, że tak jest
Usuń