poniedziałek, 4 czerwca 2018



Jedyna historia - Julian Barnes


Dawno się tak nie zaangażowałam emocjonalnie w czytanie powieści. Na koniec zrozumiałam, dlaczego ostatnio wolę non-fiction.
Powstrzymajcie się od błędnej indukcji, od razu wyjaśniam – nie identyfikuję się z bohaterką, chociaż jesteśmy w tym samym wieku, a to z tego prostego względu, że nigdy nie rajcowali mnie młodzi mężczyźni. Nawet, kiedy byłam nastolatką, młodość otaczających mnie chłopaków miałam w pogardzie, teraz tym bardziej mnie nie rajcuje, a jeśli nawet (są dwa takie przypadki, kiedy mi nie przeszkadza), to dlatego, że osobnicy są dojrzalsi niż metryka wskazuje. Oczywiście, rzuca się w oczy wniosek, że w tym wieku trudno mi już znaleźć starszych, którzy by byli nadal interesujący, bez starczego spierdołowacenia, włosów z nosa i nieznośnego monologowania z przeświadczeniem o własnej wyjątkowości, ale to już temat na inne dywagacje. Rzecz w tym, że zupełnie nie interesuje mnie bycie przedmiotem-poligonem dla nieopierzeńca, jeśli wchodzę w relacje (jakiekolwiek by one nie były, przyjacielskie też) - wjeżdżam na poligon, który jest miejscem dla dwóch podmiotów, gdzie oboje mamy szansę na większe i mniejsze starcia – emocjonalne, intelektualne, seksualne relatywnie do relacji, gdzie jest miejsce na zwycięstwa i błędy, na naukę taktyki, na wyciąganie wniosków, na rozwój. Szczerze mówiąc, nie rozumiałam motywów tej kobiety, tym bardziej była dla mnie interesująca ta jedyna historia.
Nie byłam Susan, nie byłam z oczywistych względów dziewiętnastolatkiem, więc kim, skoro mam zwyczaj wchodzenia w role podczas czytania powieści? Otóż niemym narratorem, który dopiero na koniec odzyskuje głos. Zrozumiem, jeśli nie rozumiecie J
Byłam świadkiem nieprawdopodobnej i niewytłumaczalnej indolencji dziewiętnastoletniego chłopaka, którego pierwotne motywy były dla mnie jasne, ciekawa byłam tylko, jak z tego potem wybrnie, czyli jaką drogę ucieczki zastosuje i jaką naukę życiową wyciągnie.
Indolencji, bo okazał się leniwym umysłowo mężczyzną, któremu aż 12 lat zajęło dochodzenie do wniosku, że musi wreszcie załączyć instynkt samozachowawczy. Nie sądziłam, że sub-bohaterem tej opowieści będzie alkoholizm. Tu mnie kopnęli w splot słoneczny, bo mnie dotknęło pijactwo innych w dzieciństwie i do tej pory mam z tym problem.
Skończyło się na tym, że z ostatnią stroną straciłam ostatecznie szacunek dla faceta, który wraca do historii tylko po to, żeby pokazać nam, że zmarnował swoje życie, bo nie wyciągnął należytej nauki z tego, co mu się zdarzyło. I nie, nie dlatego, że pozostał samotny z wyboru, rozumiem bardzo dobrze ludzi, którzy wybierają życie w pojedynkę, chociaż uważam, że to jest jednak jakiś tam objaw „tchórzostwa” (w cudzysłowie, bo to bardziej skomplikowane). Po prostu uważam, że w tym wypadku, jak nie wiadomo, co na starość począć z rozczarowaniem w stosunku do samego siebie, trzeba przeobrazić to w przeintelektualizowany zapis wypadków i zrobić na tym kasę. Zazdroszczę.

4 komentarze:

  1. Ja ostatnio czytam sporo wszystkiego. Ale non - fiction też. Pozdrawiam nocną porą !

    OdpowiedzUsuń
  2. A sie przymierzalam. Barnes to jest bardzo dziwny przypadek, wszyscy chwala a ja jakos nie potrafie sie zaangazowac. Za co The Sense of an Ending dostalo Bookera pozostaje dla mnie zagadka. Wydaje sie ze Jedyna historia to takie same pseudointelektualne rozwazania bez glebi i rzeczywistego samorozwoju bohaterow.

    Juz mi chyba tylko Pedant w kuchni pozostaje moja ostatnia nadzieja :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie męczę Zgiełk czasu. Niby dobre, o Szostakowiczu, ale takie... sama nie wiem, na siłę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jak o Szostakowiczu, to muszę spróbować. Chociaż 'na siłę' to chyba znak firmowy Barnesa

      Usuń

Z powodu zalewu spamu, wyłączyłam możliwość komentowania anonimowego. Przepraszam