wtorek, 26 lipca 2011

Wiktor Hagen - Długi Weekend. Nemhauser powraca :-)


RECENZJA BIERZE UDZIAŁ W KONKURSIE ZORGANIZOWANYM PRZEZ SERWIS ZBRODNIA W BIBLIOTECE
Gdyby to chodziło o inną książkę, to bym sobie spać już poszła i wcale o niej dzisiejszej nocy nie pisała, ale pomyślałam, że to jednak zbrodnia wielka odłożyć pisanie o niej na kolejny dzień.
Jestem zagoniona jak chart na wyścigach, hmm, nihil novi, ale tym razem jakoś straszno się zrobiło, bo ani nie czytam, ani TV nie oglądam, DVD ani hu hu, magazynów nowych nawet nie dotknęłam, a na nic czasu.
Czytanie 'Długiego weekendu' było jednak taką przyjemnością, że ciemną nocą, kiedy już doczołgiwałam się do łóżka, koniecznie chciałam przeczytać kilka kolejnych rozdziałów, żeby nie wiem co, żeby oczy plastrami przylepiać. Zresztą plastry nie były potrzebne, ciekawa była, męża raczej powinnam jakoś spacyfikować, bo na mnie strasznie krzyczał, że druga w nocy, a ja czytam, a następnego dnia się nie podniosę do pracy.

Czekałam na tę premierę cały długi rok i wcale się nie zawiodłam. Wszystko mi się podobało, Nemhauser jest wdzięcznym bohaterem do lubienia, inteligentny, kochający ojciec, dobry mąż, żadnych wad chyba nie ma. Mario, jego partner policjant, może i przerysowany chwilami, ale czy ja wiem? Jakoś wierzę autorowi, w końcu tacy faceci się zdarzają. Trochę mi mało życia i rozgrywek wewnątrz komendy, ale w końcu to jednotomowe wydawnictwo, więc się czepiać nie będę, bez sensu by było dostać 600 stron do czytania tylko po to, żeby wewnątrz-smaczki były.
Ta powieść przypomina mi trochę skandynawski serial, które leci teraz na Ale Kino! - pt. Komisarz Winter. Tak sobie tam chodzą, pytają ludzi, pogadają tu, pogadają tam, przepytają tego i owego, pogrzebią w papierach, czasem główny bohater w łeb dostanie (Nemhauserowi Hagen tego zaoszczędził, ale mógłby w trzecim tomie wystawić go na jakieś bęcki czy przeczołgać pod kilem, tak dla 'wesołości'), takie normalne śledztwo, bez spektakularnych wyścigów rodem z amerykańskich filmów, a jednak wciąż ciekawe. A przy tym życie prywatne samego Nemhausera, ale i trochę tajemnic Maria i próba uczłowieczenia Potockiego. No właśnie, życie prywatne naszego głównego - bliźniaki, które mnie do rozpaczy doprowadzały. Wiem, że takie dzieci istnieją, mimo spokojnych i próbujących rozsądnie opanować sytuację rodziców, sama byłam świadkiem takich smagań u znajomych, ale wiedzieć, a o tym czytać ze szczegółami to dwie inne rzeczy. Normalnie gdybym była policjantem i miała broń w domu, naboje na wszelki wypadek zostawiałabym w samochodzie zaparkowanym dzielnicę dalej. Do tego stopnia podnosiły mi adrenalinę, że trzeźwiałam mimo zmęczenia. A podczas tytułowego długiego weekendu komisarz zostaje z dziećmi sam, bo jego żona jedzie do Amsterdamu by tam wziąć udział w wyścigu o pracę w Polsce. Naokoło wszyscy dyskutują, gdzie spędzą wolny czas, a Nemhauser zostaje na straży w komendzie i w domu. Jak pech, to pech, zostaje zamordowany ekolog i to dopiero początek. A komisarz jeden, Mario wyjechany, Dunia, zawsze tak pomocna i pod ręką, też już spakowana i jedną nogą poza Warszawą ... tak tu cicho o zmierzchu.
Ach ta Warszawa, u Hagena jak żywa. Mieszkałam tam kilka lat, wiem jak wygląda i jaki ma klimat, kiedy jest wyludniona w długie weekendy lub letnią porą. Zakamarki, uliczki, to wszystko tam jest z dokładnością kartografa, ale nienachalnie nakreślone.
'Rozmowa' o tej książce nie byłaby pełna gdyby nie wspomnieć o Czarnym Tadku i kulinarnych występach Nemhausera tamże. Tym razem nie dość, że musi godzić pracę, opiekę na dziećmi i wieczory w kuchni u Jasia, to jeszcze dostaje cynk, że restaurację odwiedzi znany krytyk kulinarny, który kosi wszystkie miejsca, w których jada, jedno po drugim. Suchej nitki na nich nie zostawia. Nic dalej nie zdradzę.

Trudno mi o tej powieści pisać, bo z każdą kolejną częścią tracę dystans, zaczynam traktować bohatera jak znajomego od którego co jakiś czas dostaję wieści -'jak sprawy, jak zlewy'? - i smutno mi, kiedy musimy znowu, nie wiadomo na jak długo, stracić się z oczu. Normalnie mam nadzieję, że się będę wraz z Nemhauserem starzeć.
Byłam zachwycona pierwszą powieścią Hagena - pt Granatowa Krew (pisałam o niej TU), 'Długi weekend' też pozostawia mnie wielce kontentą. Polecam z całego serca - polskie i dobre. Proszę o więcej :-)

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

sobota, 16 lipca 2011

Zostałam uwiedziona przez kobietę

Katarzyna Enerlich mnie uwiodła, swoją kobiecością i ciepłem, jak człowiek człowieka po prostu. I to na odległość, bo ani się nie znamy, ani jej nie widziałam W takiej styuacji wcale się nie przejmowałam, że na Merlinie zjechali jej książkę debiutancką dokumentnie. Jak tylko się dowiedziałam, że koleżanka-posiadaczka audiobooków ma w swoich zbiorach 'Prowincję pełną marzeń', zapodałam ją sobie w słuchawki i tak uzbrojona poszłam do pracy, gdzie wiedziałam, że będę miała ciężki dzień, ale raczej psychicznie, że nie będę obsługiwać klientów, bo to piątek i pod tym względem będzie spokój, ale jeśli się nie odgrodzę od jednej i drugiej mątwy (które ze mną pracują), to się zastrzelę z korkowca. Na ochotnika poszłam na zewnątrz zająć się kwiatami w gazonach i tam zaczęłam słuchać. 
Mogłabym się czepiać, że momentami naiwna. Mogłabym jęczeć, że odkrywa prawdy oczywiste. Mogłabym się zżymać na to, że podaje nazwy sklepów i miejsc (jak ktoś zarzucił, że kryptoreklama). Ale nie będę. Bo to tak trochę jak z koleżanką, która może i ma czasem obciachowe ciuchy, ale kto by się tym przejmował, fajna jest i kocham ją i tak.

Ludmiła, Ludka, jak ją nazywają przyjaciele, jest dziennikarką w małym mazurskim miasteczku, mieszka w starej kamienicy, która szepcze, ma świetne przyjaciółki i kota Mietka. Wszystko fajnie, ale jest sama. Ale nic na siłę, to nie będzie historia babki polującej na faceta. Raczej za nią nagle zaczynają się uganiać mężczyźni, co nie jest jej tak całkiem niemiłe. Jeden pożądany, drugi mniej, z nim chciałaby żeby zostali przyjaciółmi, tyle, że to najgorsze co można powiedzieć zakochanemu facetowi, nieprawdaż? W pracy się zaczyna kiełbasić, całkiem jak w życiu, kiedy w domu idzie tak, w pracy nie tak. Zakochania, odkochania, nieporozumienia, śmieszne momenty, ujutne prowinjonalne obrazki, małe szczególiki, które mnie uwiodły, składają się na tę powieść. Jeśli ktoś lubi takie klimaty, niech sięgnie, nie zawiedzie się, jeśli nie (Monika, możesz sobie darować), niech idzie na dział pozbawiony takich powieści. 

Podobały mi się momenty w redakcji i co tam się działo, bo to jakiś smaczek. Potem trochę mi się zrobiło nudno przy opisach zakochania, bo ja ostatnio jakaś taka mało 'miłosna' jeśli idzie o książki się zrobiłam, romanse interesują mnie najmniej, ale jak się pokiełbasiło i skomplikowało, oooo to już było ciekawsze i się ożywiłam. Lubię u pani Kasi opisy jej kucharzenia, rozprawianie o ziołach i o tym, jak ważne sa rytuały. Lubię to, że nie wypiera się pierogów, chociaż teraz wszyscy sushi (ja też uwielbiam japońszczyznę, ale pierogi to moja druga miłość :-) dlatego taka kuleczka ze mnie), poza tym jej dokładne opisy jedzonych w knajpach potraw mnie akurat nie denerwowały, bo się lubię dowiadywać czegoś nowego z działu kulinaria. Tym bardziej, że teraz jestem na diecie, to się jedynie mentalnie objadam.
Okej, może trochę słodko było. Ale ja jestem teraz w takim dole, że mnie słodkiego trzeba było i te gadki o marzeniach co się spełniają akurat trafiły na podatny grunt. Poza tym przechodzę syndrom odstawienia od cukru, to wiecie, jakiś erzac by się przydał.
Ale to, co na zawsze zatrzyma tę książkę w mojej pamięci, to fakt, że podczas czytania tej powiesci doznałam iluminacji, a dotyczyła ona zmiany w moim życiu. I nie chodzi tu o nowy związek, przeprowadzkę na Mazury czy zmianę stylu, chodzi o to, że mam zamiar wprowadzić sobie terapię zajęciową w postaci przygody z decoupage'm. Już wcześniej o tym słyszałam, ale jakoś nie zwracałam uwagi, a tu w powieści bohaterka zaczyna się tym zajmować, jeden opis mi starczył, żeby załapała bakcyla i zorientowała się po krótce, o co chodzi. Teraz szukam informacji i mam zamiar się tym zająć w ramach odstresowywania duszy. Oszalałam zupełnie. Będę upiększać dom. Ale najpierw muszę się tego nauczyć.
Tak więc Pani Kasi zawdzięczam nie tylko kilka godzin spędzonych na słuchaniu powieści, która podziałała jak balsam na moją duszę, ale jeszcze zapęd do okrywania czegoś, czego bym się nigdy nie spodziewała zacząć, bo ja raczej nie robię niczego rękami (oprócz walenia w klawiaturę). Jeśli ktoś ma dla mnie jakieś rady, jak zacząć tę przygodę, proszę piszcie.
A jak już się wprawię zrobię sobie podobną szafkę

zdjęcie pochodzi z bloga Nenaghgal 
A w międzyczasie muszę jeszcze koniecznie gdzieś wyszarpać drugą część tej powieści. No i całą resztę

poniedziałek, 11 lipca 2011

Niedzielna Tajemnica

Ale miałam weekend, najpierw przyjechała moja córka, a w niedzielę odwiedziła mnie Tajemnica prowadząca blog Między Książkami. Przyjechali wszyscy, ona, mąż i syn (pies został w Polsce, biedulek, a tyle tu plaż do biegania). Siedzę teraz przy piosenkach i Bajmu i wspominam.
Podział był idealny - my z Tajemnicą pogaduchy o książkach, faceci o rybach i czym tam jeszcze nie wiem, nie podsłuchiwałam, synowie, nota bene w tym samym wieku lat 15, na pokojach gdzieś w czeluściach domu, o grach i muzyce. My na zewnątrz, co skrzętnie wykorzystał mój piesiołek Franciszek, który nas 'zmusił' do aktywności w stylu 'rzuć mi piłkę - nie pożałujesz, zobaczysz jak szybko przyniosę.



Zdjęcie specjalnie takie zawoalowane drzewami, bo jestem w stanie odchudzania i nie będę się ujawniać przed uzyskaniem efektu pokazywalności. Tajemnica przeciwnie nie ma co się chować, ale padła ofiarą mojego chowactwa.
Ale faaaaajnie było. Jakie to dziwne, kiedy 'spotykamy' się tu na łamach blogów, a potem można nagle na żywo. Niby się kogoś zna, a nie zna, bo do tego, co napisane, dodaje się głos i całą resztę - gesty, sposób bycia, no sami wiecie, co ja wam tu będę wykłady robić.
To spotkanie w taki mnie dobry nastrój wprowadziło, dało zapomnienie od codziennych zmagań, że nowy tydzień śpiewająco dzisiaj zaczęłam (dosłownie). Od rana mnie prześladuje ta piosenka, zupełnie nie jak polska, a jednak polska. Ależ się ta Natalia Lesz wyrobiła :-) Idealna na lato.


I ta też jest fajna

środa, 6 lipca 2011

Czasoumilacze, chandro-ratowacze całkiem w czas

Czarne chmury u mnie ostatnio, i to niestety nie serial, a w życiu tak mi się nad głową zebrały. W pracy kicha, siadam psychicznie, w domu automatycznie trochę też, bo mąż się wścieka, że ma żonę mało uśmiechniętą i zestresowaną, babcia zmarła i nawet nie miałam kasy, ani płatnego wolnego, żeby na pogrzeb pojechać, samochód się zepsuł, syna mp3 też, a na dodatek Karcher ogrodowy również też. Na konto nie wpłynęła pensja za ostatni tydzień, kiedy poszłam pytać dlaczego, najpierw się upierali, ze wysłali, więc to z moim kontem coś nie tak, na dowód czego wyciągnęli listę płac... na której okazało się, że mnie nie ma. Myślę, że wystarczy tego narzekania, przechodzę do meritum:
didaskalia - kobieta pracuje w kafejce, czego serdecznie nienawidzi, bo nigdy nie chciała tam być, została podstępnie wrobiona w ten etat niby na chwilę, bo trzeba ratować sytuację (długa historia, kto czyta mój codziennik to wie). Jest coraz gorzej, zostawili ją samą, przy stolikach ludzie, kuchnia jeden wielki chaos, wszystkiego brakuje, bo nic nie było myte w trakcie obsługiwania gości, a  ona przyszła dopiero do pracy. Jest godzina pierwsza, a jej już się nie chce żyć, stres się odzywa skróceniem oddechu i żal strasznie ją dusi, dlaczego ci ludzie tutaj, w tej pracy, są tacy okropni? Kiedy wydaje się, że już po prostu nie wytrzyma tego dlużej, ból w piersi (jak bum cyk cyk) - może to zawał i koniec?
Wchodzi koleżanka z siateczką - a tam koperta od czytelniczki bloga Kasi, która wysłała paczuszkę na wskazany adres koleżanki w Polsce, a ta z kolei przywiozła ją do Irlandii - a w tej kopercie książka, której szukałam od wielu, wielu lat - Zofia Stulgińska Czek bez pokrycia. O Boże, jak ja się ucieszyłam, wyjęłam ją ukradkiem z koperty, pogłaskałam, powąchałam, przeczytałam trzy zdanie w środku i schowałam pieczołowicie do torebki, żeby ją to miejsce wstrętne nie skaziło swoją toksycznością.
Kiedy już kończyłam pracę, dostałam sms z biblioteki, że zamówiona przeze mnie książka właśnie do nich dotarła, a biblioteka w tym samym budynku - za chwilę wychodziłam z pracy dzierżąc w dłoniach nie tylko Czek bez pokrycia (sic!), ale również zbiór opowiadań Colma Tóibina The Empty Family. 
Po pracy rzyszłam do domu, mąż wkurzony, bo coś mu za późno wróciłam, obiad gotowy, a mnie nie ma. Co zrobić skoro z pracy wyszłam później, bo się nie wyrobiłam, a potem odebrałam telefon od koleżanki, która też ma problemy i nie mogłam powiedzieć - nie mogę gadać, idę jeść kotlety. Pokłóciłam się ze ślubnym, bo tego już było za wiele. Leżę na łóżku, zmęczona i zmarnowana psychicznie, a tu wchodzi on i mówi - przesyłka do ciebie i podaje kopertę. A w niej najnowsza powieść Anny Fryczkowskiej, którą uwielbiam z jej dwie poprzednie książki (nota bene Trafioną Zatopioną też czytałam w lecie  zeszłego roku), tym razem nie obyczaj, a kryminał Kobieta bez twarzy. Nie uwierzycie jak mi to humor poprawiło, nie mogłam się nie uśmiechnąć, a naukowo dowiedzione jest, że jak się człowiek szeroko uśmiechnie, niemożliwe jest, żeby pozostawał w złym humorze. A na dodatek Paris zostawiła dla mnie Twój Styl nowy do poczytania, a mój storczyk kwitnie jak szalony.

 a te dwie też niedawno przyszły. Jedna kupiona przez koleżankę córki i teraz dostarczona, a druga w prezencie. Długi weekend w czytaniu, świetna.

I tak to moja chandra została spacyfikowana.
Na chwilę, bo dziś kolejny dzień w pracy. Ratunku, jeszcze pięć tygodni kontraktu, muszę wytrzymać.

niedziela, 3 lipca 2011

Noc Kapłanów - Krzysztof Kotowski (Audiobook)

RECENZJA BIERZE UDZIAŁ W KONKURSIE ZORGANIZOWANYM PRZEZ SERWIS ZBRODNIA W BIBLIOTECE
Krzysztof Kotowski pisze tak, że gdyby żył gdzie indziej, wydawałaby książki na całym świecie i spał na pieniądzach. To nie znaczy, że tak genialnie, chociaż sprawnie. Na tyle, że nie ma się czego przyczepić. W książkach sensacyjnych warsztat najlepiej, kiedy jest niewidoczny, kiedy nas pochłania opowiedziana historia, a język jakim się posługuje autor najlepiej jak jest na tyle dobry, żeby nie przeszkadzał, i na tyle 'prosty', nie wiem, jak to wytłumaczyc - taki zwykły po prostu, żeby się to czytało jak masło. Kryminał, sensacja, thriller - to nie miejsce na zbytnie zabawy słowne, kwiecistość i przesadną erudycję, bo odwraca to uwagę od intrygi. Chociaż Kotowski trochę się w Nocy Kapłanów mądrzy, na temat historii religii chociażby, to akurat świetnie wpisuje się to w opowieść i nie przeszkadza.
Nie myślcie sobie, że gustuję w książkach prostych jak budowa cepa, ale z drugiej strony, gdzie wypada się rozwodzić na temat kroju kaptura głównego kapłana, to wypada, a gdzie nie, to nie. Tu jest tego akurat tyle, żeby nie raziło.
Poza tym autor rzuca czytelnika między starożytnością, Wikingami i polskimi królami, w pierwszym momencie wydaje się, ze to jakaś jazda rollecosterem bez sensu i trochę bez uprzedzenia. Ale wszystko się zaraz wyjaśnia. Najpierw myślałam, ze coś mi się pomerdało i sobie książkę historyczną dla dzieci zapodałam, wpadłam w rozpacz, bo nie byłam w domu, słuchanie miałam zaplanowane na kilka godzin wykonywania pracy nie wymagającej koncentracji, fizycznej czyli, a tu taka wtopa. Ale szybko okazało się, że jestem w 'mylnym błędzie' :-) i spędziłam interesująco ten czas na odsłuchaniu thrillera rodem z nurtu powieści Dana Browna.

I tu właśnie dochodzi do głosu moja teoria - Kotowski nie jest wcale gorszy od Dana Browna, tylko urodził się nad Wisłą zamiast w Stanach i to jedna różnica.
Poznajemy Krzysztofa Lorenta, który jest księdzem, ale ma kłopoty psychiczne i zostaje przyjęty do szpitala w celu zdiagnozowania jego problemu. Psychiatrzy napotykają jednak na problemy diagnostyczne, bo w trakcie badań i obserwacji dochodzą do głosu wciąż to nowe jednostki chorobowe, poza tym jest wiele czynników, które budzą wątpliwości, na przykład skąd pacjent zna tak dobrze tyle języków (kilkadziesiąt) i to w ich odmianach starożytnych, już nie uzywanych. Sam ksiądz mówi, że przeżył całą historię swiata, w sekundę potrafi unicestwić wroga i to tak, że ten nawet tego nie zauważy, posiada wiedzę niedostępną innym ludziom. No, wariat po prostu, ale jak go zakwalifikować? Do rozwikłania tej zagwostki przydzielają młodą, ale bardzo cenioną lekarkę. Krzystofem Lorentem zaczynają się interesować dziwni ludzie z zewnątrz, on sam uważa, że powinni go wypuścić, bo inaczej wszystkim grozi niebezpieczeństwo. Aż dochodzi do starcia przybyszy z księdzem, giną ludzie, a sam Krzysztof musi uciekać i to wraz z lekarką, bo to, co widziała, czyni ją kolejną ofiarą napastników. I zaczyna się.... Nic więcej nie powiem, ale teoria początku chrześcijaństwa, powstania kościoła - jest wcale nie mniej interesująca i sensacyjna od tej Dana Browna. Poważnie.
Kiedy opisywałam Marikę tegoż autora (TU) zakończyłam tak - "Suma sumarrum, jak mawiała moja ukochana profesor Początek, może być. Bez fajerwerków, ale też i bez poczucia straconego czasu." Dokładnie to samo czuję i teraz, może tylko jedno się różni, że tym razem głos lektora (Jacek Kis) mi nie pasował.

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

piątek, 1 lipca 2011

Recepta na to, jak się pozbyć dobrego imienia (paczuszka przyleciała)

Dostałam przesyłkę z wymianki zorganizowanej przez Sabinkę
Najpierw z koperty wydostałam taką oto paczuszkę. Niecierpliwie ją rozerwałam i moim oczom ukazała się zawartość. Magazyn Książki, którego jestem bardzo ciekawa, herbatki mojej ulubionej firmy Dilmah (do tej pory piłam sypane, ale jestem też ciekawa smakowych), czekoladki, kawa i Powroty nad rozlewiskiem. No cóż, nie będę ukrywać, że czytałam tę powieść i mam na półce, nie ma sensu, bo przecież pokazałam Wam moje regały i łgarstwo wyszłoby na jaw, a ja okazałabym się fałszywą babą. Ale z drugiej strony uważam, że takie jest ryzyko mola, kiedy się bierze udział w wymiance, że dostanie się coś, co się ma. Inna rzecz, że lubię tę serię i uważam, że fajnie ją komuś podarować, więc po prostu ktoś kiedyś dostanie ode mnie tę książkę. Za to zakładka jest niepowtarzalna, bo Aneta zrobiła ją sama. I tutaj niechcący trafiła w dziesiątkę, bo zakładka jest duża, a ja właśnie czegoś potrzebowałam do czytania magazynów. Nie lubię ich zawijać, zeby zostawić na stronie właśnie czytanej, a jak sobie wsadziłam ją w Twój Styl, to kiedy do niego wracam, od razu wiem, gdzie skończyłam czytać.

Poza tym poległam na czytaniu The book of tomorrow Cecylii Ahern, ale nie mówię, że do niej nie wrócę, po prostu mam jakiś kryzys. To samo z Dożywociem Marty Kisiel, ta historia jest tak niedorzeczna, że aż mi jakoś nie idzie, chociaż nie mogę się do niczego przyczepić, uśmiałam się kilka razy, ale trzysta stron  'że ma być na zabawnie w każdym zdaniu', to dla mnie za dużo. Moja własna, kupiona głównie dla córki, dam jej szansę, ale za jakiś czas. Książce nie córce :-)
Na troski i zgryzoty postanowiłam w zeszłą niedzielę urządzić seans polskich komedii, co je nabyłam drogą kupna po cenie specjalnej. Och Karol 2 i Jak się pozbyć cellulitu. Pierwsza mnie pozytywnie zaskoczyła, kilka razy uśmiałam się jak norka (blue też, czyli norki z nas dwie), Adamczyk był nawet ok, chociaż bałam się, że się powtarza trochę. Mina Frycza bezcenna, rady Zborowskiego też, Foremniak nawet mnie nie denerwowała, ale dykcję nadal ma żałosną (zęby zmieniła, czy bodoks nie zadziałał tam gdzie trzeba? co jest?), Mucha jest jak Doda, co by nie robiła, na to samo wychodzi. Aktorka z niej żadna, a tak się dobrze zapowiadała. Film o dziwo cuzamen do kupy całykiem przyzwoity.

Natomiast Jak się pozbyć cellulitu- m-a-s-a-k-r-a. Gdyby nie Dominika Kluźniak to bym wyłączyła. Imponująca była tylko czołówka, która mi się kojarzy z dobrymi filmami. Ależ Amerykanie musieli być zawiedzeni, ciekawe ile kasy umoczyli. W życiu bym się takiego gniota nie spodziewała po tym scenarzyście. Przez litość nie wymienię nazwiska, sami sobie poszukajcie, jest szansa, ze wam się nie będzie chciało i ujdzie mu na sucho. Ten film nie powinien nosić tytułu - jak się pozbyć cellulitu, a jak się pozbyć dobrego imienia. Teraz będzie musiał twórca ciężko pracować, żeby widzowie znowu mu uwierzyli. A tak dobrze żarło i zdechło.