Rok temu był wpis i zniknęłam jak sen jaki złoty. Dostawałam od Was maile i wiadomości na fejsie, odpisywałam na wszystkie, ale tu też należy się wyjaśnienie.
Otóż okazało się, że doba zrobiła się za krótka na wszystkie projekty, które sobie założyłam do realizacji. Pisałam powieść, to jest jednak czasochłonne, szczególnie, kiedy równocześnie się pracuje na wielu frontach. Wiem, teraz wielu z Was wsadziło dwa palce i zwymiotowało, kolejna blogerka pisze, czepiło się gówno statku i mówi płyniemy. No cóż, dajcie mi szansę, będziecie mogli mnie zjechać spektakularnie, kiedy książka się już ukaże i zdecydujecie się ją przeczytać. Nie będę strzelać fochów, można walić prawdę między klawisze. Sroce spod ogona nie wypadłam, blogowanie to nie była moja jedyna pisarska działalność, a można powiedzieć, że ostatnia w łańcuchu pokarmowym moich palców na klawiaturze. W każdym razie słowo stało się ciałem, napisałam, będzie wydana w tym roku w kwietniu przez Prószyńskiego i S-kę, tytuł - 'Poza czasem szukaj'. To tyle w tym temacie.
Dodam tylko, że rok przerwy dał mi też czas na przemyślenia o blogowaniu i stwierdziłam, że ten oddech mi był potrzebny. Nie będę już sprawdzać statystyk, nie będę walić głową w mur, że czegoś tam za mało lub za dużo, będę się tym cieszyć, czytać co chcę, pisać, o czym chcę, niezależna, wolna, szczęśliwa jak gwizdek. Lubię to, że pojadę fejsem :-)
A teraz przechodzę do pana Ziomeckiego i jego nowej powieści. Tym razem kryminał.
"Umierasz i cię nie ma". Pierwsza z cyklu czterech. Witaj majowa jutrzenko - zanuciła Kasia z moherowym zacięciem i poleciała po beret do szafy. Przecież wiecie, że mam nabożny stosunek do Herr Ziomeckiego od czasu jego poprzedniej - "Mr Pebble i Gruda". Aż mi głupio, ale co poradzę, że sobie tę powieść zaanektowałam do serca na ament. Wprawdzie ołtarzyka jeszcze nie mam, ale nową książkę zakupiłam ręcami koleżanki, która przebywała akurat w Polsce i na kolanach odebrałam.
Problem w tym, że jak dla mnie Mariusz Ziomecki za wolno pisze. Uparta i oporna bestia, niczym nie zmusisz do zwiększenia tempa - ani groźby, ani błagania, zastraszanie, podkówki, mina spaniela, na Jezusa frasobliwego - NIC. Niepotrzebnie mnie do znajomych na fejsie przyjął, bo teraz się ze mną ma, ciągle pytam, kiedy następna?
Nie będę streszczać. Oł noł, tego ode mnie nie oczekujcie. Jest zbrodnia. Trzeba ją rozwikłać. Padło na Romana Medynę, bo na kogoś musiało.
Roman jest trochę jak jego imię - taki rOOOman - myślę, że gdybym go poznała, to tak właśnie bym wyglądała - z rozdziawioną gębą i oczami wielkim jak spodki. Przystojny, odpowiedzialny, mądry, porządny, trochę szalony, czuły, seksowny, dobry w te klocki, o bogu, aż mi się gorąco zrobiło i musiałam ten beret zdjąć. Każda kobieta by takiego chciała i każdy facet taki chciałby być.
Baśka niestety też fajna, chciałabym powiedzieć, że zdzira i oczywiście ja byłabym bardziej odpowiednia, ale niestety nie, fajna z niej babka i zamiast odbijać jej faceta (mission impossible poza tym) wolałabym mieć taka przyjaciółkę.
Miejsce akcji - Warszawa i okolice, głównie Zalew Zegrzyński. Autor pisze o miejscach, które zna, więc tu żadnej ściemy nie ma, za to jest dużo szczególików smakowitych i niesamowicie akuratne i zmysłowe wpasowanie osób dramatu w scenerię. Okolice Zalewu po sezonie są tak opisane, że czuć ostatnie ciepło powoli odchodzące w niebyt, dające pola chłodnym nocom późnej jesieni i zimy.
Miejsca ludne na wiosnę i w lecie, są całkiem inne potem, jakieś takie biedne i zdekompletowane, tutaj to czuć. Zimna woda jest zimna nie dlatego, że tak nam autor powiedział, ale dlatego, że czujemy to zmysłem wzroku. Jazdy Romana motorem po szosach do stolicy są tak nakreślone słowami, że nie dość, że zagryzałam wargi ze strachu, że nie wyrobi na zakrętach, to czułam wiatr na ciele i dyskomfort długiego rajdu w niesprzyjających warunkach. Mariusz Ziomecki niby jest oszczędny w słowach w tych opisach, ale nie na tyle ascetyczny, żeby to wyglądało na pozę, silenie się na męską surowość. Narracja jest oczywiście męska, ale nie brak tu czułości - zawsze mnie to u Ziomeckiego zachwyca, że potrafi te sprawy połączyć - utrzymać maskulinowy charakter swojej prozy, ale z domieszką miękkości właściwej kobietom, a jednak u niego nigdy nie ma to cech babskiej ckliwości ani tym bardziej podlizywania się czytelniczkom.
Momentami jest groźnie, momentami lekki oddech - śledzimy życie prywatne i problemy z budową pensjonatu, bywa zabawnie, czasem obrzydliwie, jak np sceny w burdelu. Bardzo to wszystko prawdziwe, nawet chwilami reporterskie bardziej niż powieściowe. To zaleta.
Poza tym zawsze zachwycały mnie u niego dialogi, we wcześniejszych powieściach też. Gdzieś czytałam, na blogu którejś z was, że nie za bardzo tu udane, nie zgadzam się z tym - ma autor ucho, zmienia rytm i styl wypowiedzi w zależności od tego, kto mówi. Gdzie trzeba jest poprawny, gdzieś tam się zatnie, tam gdzie prawdziwiej zaklnie. Są nieprzegadane, żywe, wartkie jakby powiedział dziadek mojej przyjaciółki.
Lubię, kiedy pisarz ma rozpoznawalny styl, nie interesują mnie ci, którzy 'z twarzy są podobni zupełnie do nikogo'. Dlatego zawsze będę słaniać się na nogach z radości na widok nowego Pilcha, rozpoznam Mellera, Talkę (Talko? jeśli się nie odmienia to przepraszam), Twardocha i jeszcze kilku innych, jak przychodzi do wymieniania, to zawsze ciemność widzę. Przypomni mi się zaraz po opublikowaniu, jak znam życie :-)
Pewnie, że to nie druga Gruda, i dobrze, nie ma tego nawet co porównywać.
To jest kryminał par excellence, żadnej obsuwy, piękny przykład gatunku. A przecież o to chodzi, czytelnik kupuje i dostaje, co mu obiecano.
Czekam na kolejne tomy serii... i tu następuje seria spanieli, podkówek i 'Jezusów frasobliwych' :-)