No, ale to przeznaczenie, znak jakiś chyba, bo wylosowałam w blogowej zabawie, czy co to było, nawet nie wiem, poszłam głównie spotkać znajomych blogerów. Paczę, słyszę, Kalicińscy od kuchni, kto bierze, i zanim się w ogóle zorientowałam, co ja wyprawiam, rękę podniosłam.
Po czym, zaraz po powrocie z Polski, przeszłam na oczyszczającą dietę wegańską i do tego bezglutenową - don't even ask. Kiedyś to opiszę.
Książka Pani Małgorzaty i jej brata musiała poczekać.
Niedawno wzięłam ją ze sobą do łóżka poczytać, co też tam jest ciekawego. W moim wieku ma się kilka ukochanych dań, kilka takich, co muszą być, kiedy dzieci przyjeżdżają do domu i jakieś tam nowości z internetu albo od znajomych, a najbardziej to po prostu już mi się nie chce wydziwiać i gotować, bo gary przestały mnie najzwyczajniej interesować. Szkoda, że jedzenie jakby nadal bardzo jest w kręgu ścisłego targetu, cieszyłabym się, gdyby też nie.
Poczytałam i oszalałam. Najbardziej podoba mi się gawędzenie w tej książce. To trochę tak, jakby człowiek zawitał do znajomych i z nimi razem gotował, a raczej pomagał w przygotowywaniu tego, co oni tam zaplanowali, żeby nas ugościć. Można wtedy popijać wino albo piwo, wyjadać pokrojone do zapiekanki czy zupy warzywa, oberwać ścierką przez łeb i śmiać się ze wspomnień o soku Dodoni.
Nie bardzo mogę się objadać tym, co oni tam proponują, bo niestety tyję nawet wtedy, kiedy zazdroszczę innym, że jedzą tort. Za nich. A może właśnie dlatego tyję, że zazdroszczę? Nawet nie będę w to dalej brnąć, bo od razu mi się chce tego tortu, o którym myślę i za godzinę będę miała kilogram więcej w pasie. A przyjemności zero, haha. To może już lepiej zjeść? I tak doszłam do wniosku, że może i nie nadają się dla mnie te propozycje na codzienne posiłki, ale od czasu do czasu, po jakimś dłuższym okresie treningów i oszczędzania się kalorycznego, taki szok dla systemu w postaci Chorwackiego ciasta filo z ziemniakami albo Banicy, którą Małgorzata Kalicińska podała za Ałbeną Grabowską, którą znam i uwielbiam (autorkę, nie Banicę), jest wskazany. Podobno. Będę się tego w każdym razie trzymać i proszę mnie nie wyprowadzać z błędu.
Od razu mi się lżej na duszy zrobiło.
Mam teraz taką zabawę albo nawet swego rodzaju nagrodę, że jak się ućwiczę, już po wszelkich ablucjach prysznicowo-suszarkowych, otwieram tę książkę i planuję, co to ja sobie w weekend z niej upichcę. A jest z czego wybierać, bo poza wspomnianymi wyżej potrawami bałkańskimi, są jeszcze i swojskie naleśniki gryczane zapiekane z jajkiem w okienku, albo słodkie placki, albo krem z wędzonego pstrąga, a już rozdział o tempurze mnie po prostu rozłożył na łopatki, bo ta 'dziedzina' czyli ciastowe otoczki z tempury, w kuchni japońskiej zawsze mnie zachwyca (a nie mogę, nie powinnam, a do diabła z tym).
I tak to właśnie wygląda. Żadnej litości dla odchudzających w tej książce, ale czyż nie jest tak, że jak się jedzie do przyjaciół z wizytą, to wszelkie diety ma się w głębokim zapomnieniu, bo najważniejsze jest wspólne biesiadowanie zakrapiane uważnymi, życzliwymi rozmowami.
A Pani Małgorzata i Pan Mirosław wyglądają na takich, z którymi wieczór właśnie tak się spędza.
Polecam tę książkę, zawiera mnóstwo wspaniałych przepisów, jest pięknie wydana i ciekawa w warstwie tekstowej, a to nie jest wcale takie częste. I ma w sobie fantazję ludzi z wyobraźnią, ale nie przekombinowaną. Przejrzyjcie ją, na pewno Was zainteresuje.