czwartek, 29 listopada 2012

Irish Book Awards 2012

W sobotę odbyła się gala wręczenie nagród, ale ja nie dałam rady obejrzeć, nagrałam i zrobiłam to dopiero wczoraj. Nie o nagrodzonych tu chciałam, nie o sukniach pań i wysokości nagród, a o samym pomyśle i o tym, jak się pisarzy tu traktuje.
Człowiek pióra w tym kraju jest niezwykle ceniony, popularny, celebryta po prostu. Nie żeby oni tego chcieli, ale siłą rzeczy tak jest. Tu się czyta, niezależnie od wykształcenia, zawodu, zajęcia i dioptrii w oprawkach. Kocha się tych, których książki leżą na nocnych stolikach. Księgarnie z dumą prezentują półki pełne nowości irlandzkich autorów, od wejścia od razu je widać. Pisarze są zwolnieni od podatków.Marketing jest nastawiony na promowanie swoich najpierw, a dopiero w dalszej kolejności zagranicznych autorów.

Nagrody firmowane przez Bord Gas Energy, wręczane są raz do roku. Nagradzani są pisarze z wyższej półki, ale też i literatura popularna, faktu, książki kucharskie. Nie jest to wielki kraj, więc wielu setek autorów nie ma, ale wystarczająco dużo, jest z czego wybierać. Najważniejsze jest to, że każdy ma tu swojego faworyta i może się ucieszyć z jego wygranej. Wiele tygodni poprzedzających wręczanie nagród, w TV i radio, także w prasie odbywa się wiele plebiscytów mających na celu nominowanie tytułów do nagrody, emocje są wielkie.


Jeśli ktoś zainteresowany, pełną relację można obejrzeć na YT. Wiem, że to nie Booker, nie Nobel, ani inna wielka nagroda, ale dla nas tutaj ważna i cieszymy się co roku na obejrzenie gali i zobaczenie naszych ulubionych autorów w wieczorowych kreacjach, a przede wszystkim na okazję ich zobaczenia, dołączenia twarzy do nazwiska, jak tu się mówi.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Był taki dom, była taka wieś

Nie wiem, od czego zacząć? Od realizacji nagrania, czy od samej książki?
Od Adama może, przecież od niego wszystko... :-)

Adam Ferency czyta tę powieść. On nigdy niczego nie schrzanił - uwielbiam w języku polskim dopuszczalność wielokrotnego zaprzeczenia, jak to brzmi! I jako aktor, i jako lektor jest fenomenalny. Szczególnie do takiej powieści trzeba było kogoś z głosem pasującym do ostoi spokoju w czasie, kiedy najmniej spokojnie było.
Po wojnie Józef Bronowicz wraca do domu, ale nie odnajduje się w nowej rzeczywistości. Życie w niewoli, chociaż przez niektórych uważane za dużo lepsze od życia w obozie koncentracyjnym, i racja, dla więzionych lepsze nie było, bo zabranie wolności jest zawsze jednakowo trudne, a i o okropnościach w obozach wielu z nich nie wiedziało jeszcze. Zostawia żonę i emigruje na Mazury. Jak to emigruje?  - spytacie i będziecie mieli rację, przecież to nadal Polska. Ano wewnętrznie izoluje się od powojennej rzeczywistości dekując się na wsi i udaje, że tego wszystkiego nie ma. Trochę mi to przypomina chowanie głowy w piasek, ale ja to rozumiem, bo wydaje mi się, że i ja jestem teraz zadekowana w dalekiej prowincji Europy, izolując się od współczesności, która mnie trochę przeraża.
Czego nie rozumiem, to faktu, że oficer, ułan jazłowiecki, człowiek dumny i honorowy, podąża za tym swoim chceniem i pozostawia żonę z córką same w Warszawie. W tamtych czasach mężczyźni bardzo poważnie rozumieli swój obowiązek i wcale nie było to takie powszechne i pochwalane. No, ale z drugiej strony wojna różnie ludzi zmieniała.
Jeśli myślicie, że za dużo Wam zdradziłam, nie obawiajcie się, to wszystko jest w tle, bo akcja powieści toczy się wyłącznie na mazurskiej wsi, pokazuje życie niespieszne, wręcz idylliczne, przeplatane jedynie zdarzeniami bardziej dramatycznymi, jak spotkaniem ludzi z lasu albo konfliktem z kłusownikami, którzy z racji funkcji, są nietykalni. Na wieś przyjeżdża Tomek, wnuk Bronowicza, matka chce go tam ukryć, gdyż jej mąż został aresztowany przez bezpiekę i nie wiadomo, czy nie odbije się to na rodzinie, a gdyby zabrali także i ją, synowi groziłby dom dziecka. Dorastanie w tym spokojnym zakątku Polski, wyspie szczęśliwości zdawałoby się, bo przecież te powojenne czasy gdzie indziej, wszyscy wiemy, dalekie od idylli były, dojrzewanie wnuka, nawiązywanie się więzi między nim a dziadkiem, dziecięce dobrotki dnia codziennego - jazda konno, łowienie raków, gra w szachy, zabawa żołnierzykami, szkoła, zabawa z córką gospodyni - to wszystko składa się na opowieść, która plastrem miodu kładzie się na sercu i przypomina swoje dzieciństwo - prawdziwe lub takie, które chciałoby się mieć, o którym czytało się w książkach, Trochę przypominało mi to Dzieci z Bullerbyn, gdyby nie to, że i dziadek jest głównym bohaterem, jego życie, romans z gospodynią Urszulą, wizyty u współmieszkańców wsi i okolic, nowy potomek wreszcie, relacje z córką i na odległość z żoną.
Książka nie pozbawiona jest elementów społeczno-politycznych - mieszanie się z Ukraińcami, stosunek do Niemców i Mazurów, rozmowy z nauczycielką - można by się tego uczepić, ale ja nie mam w sobie nienawiści, żalu ani niechęci i nie będę tego w sobie teraz na siłę i sztucznie wzniecać. Moi rodzice, mama szczególnie, wyrażała się kiedyś bardzo niepochlebnie o naszej sąsiadce Ukraince, nie lubiła jej i robiły sobie na złość, a mnie to pamiętam męczyło i brzydziło. Kiedy już byłam dorosła, z dzieckiem w wózku na podwórku, zatrzymałam się przy płocie, porozmawiałam, wielokrotnie potem to robiłyśmy i bardzo sobie ceniłam jej życzliwość, empatię, łagodność, ludową mądrość i zachodziłam w głowę - po co matce była ta wieloletnia sąsiedzka wojna?
Wszystko we mnie zawsze się buntuje przeciw temu, dlatego powieść, gdzie pokazany jest świat, w którym ludzie współżyją w symbiozie, pomagają kiedy trzeba, nie wchodzą z butami w czyjeś życie, kiedy nie należy, bardzo mi pasuje i polecam.
Ostatni rozdział audiobooka odsłuchałam w nocy w łóżku, czego nigdy nie robię. Słucham wszędzie, poza fotelem i pozycją leżącą, bo usypiam, ale tym razem bardzo byłam ciekawa końca, poza tym mąż się wścieka, kiedy czytam przy zapalonym świetle, kiedy on chcę już spać, a ja tak chciałam coś jeszcze, zanim przyjdzie sen. Ciemno, że oko wykol, w uszach głos Ferencego, malujący obraz pożegnania, odjeżdżającej furmanki, psa jeszcze biegnącego chwilę za nią, mijanych ludzi i żalu po utracie - bardzo sugestywny język - nie lubię eksperymentów, wolę taki - piękny, magia, emocje, oczywiście spłakałam się jak bóbr. Jest to powieść bardzo intymna, pewnie wiele w niej wątków biograficznych, wydaje mi się, że z założenia miała być pochwałą prostego życia i tego, że nie należy go zbyt komplikować, bo to ludziom po prostu nie wychodzi.

Za możliwość odsłuchania dziękuję 



sobota, 17 listopada 2012

Maeve Binchy - Heart and Soul - czy polskie żelazko ma duszę?


Bardzo byłam jej ciekawa, bo po pierwsze była wydana po długiej przerwie, która okazało się była spowodowana chorobą serca autorki, po drugie jedną z bohaterek Maeve uczyniła Anię, dziewczynę z Polski, a po trzecie - kocham tę pisarkę i czekam na każdy jej nowy tytuł. Wprawdzie zmarła, ale zanim - oddała do druku ostatnią swą powieść i w te święta ostatni raz będę trzymać w rękach coś nowego od niej.W tym całym zdaniu 'ostatni' jest najsmutniejszym słowem.

Nie wiem, czy to stan autorki tak wpłynął na książkę, ale akurat ta była trochę ckliwa, a najgorsze, że miało się wrażenie, że ona tą książką żegna się z czytelnikami. To wszystko nie znaczy, że ta powieść jest zła, ale lekko inna, zupełnie jak nie jej. Binchy zawsze pełna uśmiechu, teraz wydawało się, że pisze z łezką w oku. Przedwcześnie się martwiła, bo jeszcze kilka lat po jej wydaniu przeżyła, a i dwie powieści zdążyła napisać.

Akcja kręci się wokół nowo powstałego oddziału opieki nad pacjentami po zawałach i z innymi przypadłościami związanymi z sercem, jak to się tu nazywa out-patient, czyli wychodzisz ze szpitala, ale jesteś monitorowany przez jednostkę, która cały czas dba o to, żeby drugiego zawału nie było. Porady dietetyka, ćwiczenia kardio, regularne kontrole - to główne zadania. Szefową kliniki zostaje Clara, która jest w trakcie rozwodu. Dołączają do niej pielęgniarki, lekarz Declan i Ania, którą spotyka przypadkiem i okazuje się, że jest miejsce dla młodej Polki, która przyjechała do Irlandii w wyniku okoliczności natury osobistej, przykrych - dodawać chyba nie trzeba.

Jak to u Maeve Binchy, dowiadujemy się, co u jednych, co u drugich, u ich rodzin, losy różnych ludzi się przeplatają i tu najbardziej widać to żegnanie się autorki z czytelnikami, bo wprowadza nam bohaterów z innych powieści, a to właściciele restauracji Quentins z 'Jej największa miłość' (durne tłumaczenie tytułu, który stanowi po prostu nazwę restauracji), a to ksiądz z 'Głogowego gaju', a to pielęgniarka Fiona z 'Nocy deszczu i gwiazd', para prowadząca firmę kateringową z 'Miłość i kłamstwa' (kolejne nietrafione tłumaczenie). No, czyż to nie jest przegląd książki adresowej w celu powiedzenia 'żegnam'?

Ania jest jedną z kluczowych postaci, ale niestety jej losy, a raczej opis jej sytuacji i życia rodzinnego jest bardziej irlandzki niż polski, czego nie dało się pewnie uniknąć. Jak to mówiła Jane Austen do swojej bratanicy - nie pisz o Irlanczykach, bo nie masz o nich pojęcia. To samo powinien ktoś powiedzieć Maeve - nie zagłębiaj się w Polskie obrazki, bo polegniesz. Nie było tak źle, ale trąciło prowincją irlandzką raczej, a na dodatek autorka zrobiła jednego babola - napisała, że Ania kiedyś prasowała uszyte przez mamę ubrania żelazkiem, które stawiało się na kuchni, żeby je zagrzać. A Ania jest młoda i przebywa w Irlandii teraz, więc to niemożliwe, żeby nawet 10 lat wcześniej prasowała żelazkiem z duszą. Autorka chciała wykazać, jak im było ciężko, ale posunęła się o jeden most za daleko. Podobno miała polską konsultantkę, no cóż, nie wykonała ona swojej roboty jak należy.

Reasumując, dla oddechu od czegoś poważniejszego, idealna, ale niestety nie najlepsza w dorobku pisarki. 


środa, 14 listopada 2012

Zakładam garnitur, druga seria nadchodzi

Jutro zaczyna się drugi sezon 'W garniturach'. Do obejrzenia wieczorem na Canal+ i Canal+Film. Ale się cieszę. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego, wyznaczyć jednego szczegółu albo powodu, po prostu tak ogólnie niezmiernie poprawia mi  humor. Nie chcę za wiele opowiadać, bo może ktoś nie widział pierwszego i będzie chciał nadrobić, powiem tylko tyle, że ten młodszy nie ma dyplomu, ale za to naturalny talent i fotograficzną pamięć, co pozwalało mu zdawać końcowe egzaminy adwokackie za innych. Trafia do kancelarii przypadkiem, traktuje to trochę jak okazję do zarobienia pieniędzy, trochę jak wyzwanie, a trochę jest tam dla draki. Lekki dowcip, wartka akcja, wiele tam fajnych sytuacji, śmiesznych, ale i poważnych, a obaj panowie, główne postacie, to niezła 'szajka'. Nawet mój mąż, za każdym razem, kiedy kończył się odcinek, pytał - będzie dzisiaj kolejny? Raz puścili dwa i co tydzień o to pytał, chociaż przeważnie czyta książki w czasie, kiedy ja oglądam jakieś seriale.
Nie mogę się doczekać.


sobota, 10 listopada 2012

Samotność szpiega, podobno całkiem prawdziwego

Nie da się ukryć, szpieg byłby ze mnie jak z koziego zadu trąba. Jestem za szczera, uczucia mam wypisane od razu na twarzy, nie umiem kłamać, a jak próbuję coś ukryć, natychmiast wszyscy to widzą.
Tym bardziej podziwiam takich, którzy potrafią wszystko to, co szpieg umieć musi, a jak jeszcze wprowadzają to w życie, w sensie w praktyce sprawdzają i na zawał nie zeszli (o zagrożeniach realnych, jak kula w łeb nie wspominam), to już w ogóle jest to poza granicami mojego pojmowania.
Vincent V. Severski podobno w branży robił ponad 20 lat, więc musiał być dobry, że go nie złapali, nie zdemaskowali, nie zabili, nie ośmieszyli, że chodzi teraz wolno i nam opowiada o tym, co w szpiegowskiej trawie piszczy.
Trochę mi się to we łbie nie mieściło, że były oficer operacyjny ujawnia swoją twarz (nazwisko na pewno nie jego prawdziwe), pisze książkę, mówi w wywiadach o tym, co robił (w zarysie, przecież nie szczegóły) i to wszystko jest w porządku, wolno mu. Zawsze wydawało mi się, że szpieg, nawet były, już zawsze pozostaje w cieniu, chyba, że zaczyna pracować w rządzie i zamienia się w gadającą głowę.
Inna rzecz, że mnie, kobiecie, ten przystojny mężczyzna z przeszłością Jamesa Bonda imponuje, że kupuję jego historię, niezależnie ile w niej prawdy, bo zawsze gdzieś w głębi duszy pozostanie we mnie marzenie o romansie z Winetou, Jankiem Kosem i właśnie kimś takim wstrząśniętym, niezmieszanym jak rasowy szpieg.

Ale wszystkie te informację o autorze dotarły do mnie dopiero pod koniec słuchania książki, wcześniej nie czułam potrzeby dowiadywania się czegoś o pisarzu, aż przeczytałam notkę u Agnieszki na blogu i mnie zdziwko chapło.
Kiedy sklep Audeo.pl zgłosił się do mnie z propozycją wypróbowania zakupów u nich, szalałam na ich stronach  jak dzieciak w cukierkach. Podobało mi się, że można odsłuchać fragmentu książki, zobaczyć, czy pasuje lektor, 'pomacać' przed zakupem. Do tej pory kupowałam w normalnych księgarniach, gdzie audiobooki są między książkami papierowymi, trudno się połapać, co wydano w wersji audio, a co nie. Tutaj zaskoczyło mnie, ile książek jest nagranych, ta różnorodność powoduje, że chyba zupełnie przestanę słuchać muzyki na mp3, szkoda czasu, to można robić podczas czytania papierowej książki w domu, a poza - w samochodzie, przy sprzątaniu, gotowaniu -  postanowiłam już tylko czytać uszami. Do tej pory myślałam, że to jest niszowa część wydawnictw, że niewiele, szczególnie nowości, jest w wersji audio, wydawało mi się, że to jest forma, z której możemy korzystać przy okazji, a głównie dotyczy pomocy dla niewidomych i niedowidzących, a tu taka niespodzianka i radość - mnogość tytułów i wspaniali lektorzy przyprawiają o zawrót głowy. Bardzo się cieszę.

Wracając do książki, pierwsze wrażenie - uffff. Ponad 30 godzin słuchania,  musi być niezłą cegłą - pomyślałam. Aż sprawdziłam ile ma stron - 812.


Teraz widzę ten tytuł, jak również kontynuację pt. Niewierni, wszędzie, ale kiedy wybierałam z listy po prostu spodobała mi się intryga i fakt, że czyta Krzysztof Gosztyła. Nic o niej nie wiedziałam, mało tego, myślałam, że może odkryłam coś wyjątkowego i się z Wami tym podzielę :-)

Jak to na byłego wywiadowcę przystało, książka jest o wywiadzie, szpiegostwie, podwójnych tożsamościach, głównie o 'nielegałach' czyli szpiegach przebywających na terenie danego kraju jakby 'poza rejestrem'. Poza tym o odnalezionym przedwojennym archiwum, które trzeba wydobyć z ruin twierdzy brzeskiej i to zanim inni zainteresowani je dorwą. Poznajemy polskiego oficera Konrada Wolskiego, jego współpracowników, poza tym wiele innych postaci z międzynarodowej sieci wywiadów, gdzie jest wielu wrogów, ale też i przyjaciół, o ile można powiedzieć, że w tym zawodzie ludzie się przyjaźnią. Powiem szczerze, boję się Wam przybliżać treść, bo nie wiem, czy nie odwalę spoilera, a poza tym, czy czegoś nie pokiełbaszę. Tam jest tyle szczegółów, ludzi, latania od współczesności do historii, w te i we wte, od Berii do czasów obecnych, że mi czacha dymi, kiedy to próbuję ogarnąć.

Przyznam szczerze, nie jestem fanką powieści szpiegowskich w tym sensie, że ich nie tropię na półkach księgarskich. Może właśnie z tego względu postanowiłam spróbować czegoś nowego. I nie zawiodłam się, z jednym zastrzeżeniem - lekkie dłużyzny. Myślę, że można było spokojnie coś tam urwać. Dużo jest monologów wewnętrznych szpiegów, o ich życiu, dosyć daleko w tył, o tym, co myślą. Ciekawe. Potem opisy akcji, spotkań, retrospekcje, też ciekawe. Ale dużo. Jest w każdym razie wrażenie, że za.
Z drugiej strony po przeczytaniu nie ma się poczucia straconego czasu, a nawet się ucieszyłam na wieść, że jest już druga część, a będzie i trzecia.

Jedno jest pewne, autor wie, o czym mówi i to się czuje. Miejsca, sposoby, metody - ja mu wierzę. Poza tym językowo w porządku, nic nie zgrzyta. Czegóż chcieć więcej?
Polecam tę trylogię, bo w planach jest i trzecia. Mamy wreszcie swojego Ludluma czy Folleta. Zresztą z 'Igłą' tego drugiego trochę mi się fragmentami ta powieść kojarzyła. To komplement.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Trzy książki w koszyku, nie licząc wywiadów

Wczoraj obejrzałam na stronie Xięgarnia.pl nowy odcinek, tym razem z Markiem Bieńczykiem, którego Książka Twarzy, ze względu na  autora, na to, co mówi i jak, nie tylko tutaj, ale wcześniej w Hali Odlotów, a nie ze względu na NIKE, jawi mi się jako jedną z 'most wanted' pozycji obecnie na rynku. Do koszyka.

 
Z tą stroną Xięgarni jest tak, że jak człowiek zacznie oglądać i czytać, końca nie ma. Przeszłam więc do wywiadu z Miłoszewskim, jakoś mi umknął wcześniej, potem z Mikulskim, bo mnie jego książka też ciągnie do siebie, a na koniec, na deser, noc mnie zastała z Janem Jakubem Kolskim .
Wywiad niesamowity. Nie widać zadającego pytania, jedynie twarz Kolskiego. Wszystko na niej wypisane, chociaż pewnie by nie chciał. Szczerość jego wypowiedzi, mądrość, wyważenie, ale też i pewna zadziorność, momentami ból, wszystko tam widziałam. Oczy! Zwierciadło.  Jako widz poczułam się niezwykle uprzywilejowana, że mogłam tego posłuchać. 
Tym bardziej jestem ciekawa jego powieści 'Egzamin z oddychania'. Druga do koszyka


Z tego linku możecie przejść na stronę Xięgarnia.pl i obejrzeć oba odcinki wywiadu. Uprzedzam łatwo nie będzie, żadnego pitu pitu, ale czy kiedykolwiek ten twórca nam pitu pitu proponował? NIGDY.
Kocham jego filmy za to, że 'pasie' moją wrażliwość mądrymi treściami i nigdy się na nim nie zawiodłam. Gdybym miała wymieniać ulubione jego obrazy, nie umiałabym jednoznacznie wskazać. Na pewno Historia kina w Popielawach, ale zaraz mi Jasminum przychodzi na myśl, a potem myślę, gdzie tam, Pornografia, to było coś, eeeee, Afonia i Pszczoły mi się podobała, a potem sięgam po jego najstarsze filmy i też wszystkie na swój sposób mnie urzekły. Wobec Kolskiego nie umiem być rzeczowa, wytrąca ze mnie rozum, natomiast uwydatnia rolę serca i intuicji. Przy jego filmach mogę być znowu widzem-dzieckiem, które nie pyta tak naprawdę dlaczego, po prostu przyjmuje film takim, jaki jest i wzrusza się, cieszy, klaszcze w dłonie, tupie nogami, jak w teatrze na Śpiącej Królewnie. Chociaż bajki to już nie są, łatwo nie jest.
W wywiadzie słucham i martwieję - Kolski mówi, że wierność swojemu stylowi mało go nie rozsypała, że teraz trzeba inaczej. Jak to, zakrzyknęłam, to już nie będzie tego Kolskiego, którego znam, na którego się szło w ciemno, constans, a jednak zawsze coś innego tam można było znaleźć? To co ja biedna pocznę, jak ja się w tym odnajdę, czy wszystko musi być nowoczesne???
Wspomina też Krzysztofa Majchrzaka, za którym strasznie tęsknię, najukochańszy mój aktor, a zniknął zupełnie, od dekady odrzuca propozycje, szkoda. 
Tak się przejęłam, ze mi się to jeszcze w nocy śniło.
Książki jestem ciekawa, inny środek wyrazu, ale Kolski ten sam, chociaż wiele doświadczył, przecież nie wszystek się zmienił. Mam nadzieję. Niezależnie od skórki, ogryzek zawsze jest taki sam.

A na koniec, ale nie najmniej ważna, pozycja rozrywkowa, bo nie samymi bólami egzystencjalnymi człowiek żyje, nawet się tak nie da, nowa powieść Hagena, czyli wydało się już, że Leszka Talki tak naprawdę - Dzień zwycięstwa. Trzeci tom, po Granatowej krwi i Długim weekendzie, z komisarzem Nemhauserem w roli główniej. Do koszyka.


Na razie to tylko wirtualne zakupy, bo moniaków ni ma, ale ja zawsze mam w pogotowiu taką listę, bo jakby jaki cud, natychmiast rzucam się do zamawiania. Tylko nie wiem, czy nie oleju do grzania domu. Zima dla mnie nie jest łaskawa jeśli chodzi o wydatki książkowe.
A na razie trzy filmy Kolskiego już leżą na stoliku obok telewizora, pooglądam, pomyślę o nim ciepło.

sobota, 3 listopada 2012

Rozmyślania o e-czytaniu, Meller mnie 'nakręcił'. A poza tym Annica się zbliża

Właśnie skończyło się Drugie Śniadanie Mistrzów, mój ukochany program sobotni, który z namaszczeniem oglądam, niespiesznie popijając kawę, a w nim na samym końcu rozmowa o e-czytnikach, w ogóle o gadżetach współczesnych.
I tak mi się po głowie tłucze, co z tym e-czytaniem, całkiem nowym obliczu czytelnictwa i molowania.
Od razu powiem, że jestem fanką czytników, ale jednocześnie absolutnie nie rezygnuję, nie mam zamiaru, z książek papierowych. A to dlaczego?
Ano bierze się to stąd, że są takie powieści, że one po prostu muszą po przeczytaniu stanąć na półce. Ma to wiele zastosowań. Przywołuje wspomnienia - przechodzisz obok regału z książkami, zatrzymujesz się obok znajomej okładki i jak na zawołanie, kiedy bierzesz książkę do ręki, wraca tamten czas, zapach, smak zajadanych 'amarettek', paluszków lub mandarynek, czas świąteczny lub letni, można tam znaleźć ziarenka piasku między stronicami, stare bilety wejścia na sztukę teatralną, albo kolejowe z sypialnego Koszalin-Warszawa. Emocje, wspomnienia, uczucia do książki pojawiają się wraz z jej obecnością namacalną, a nie wirtualnym tytułem na ekranie komputera. Niestety.
Druga rzecz - lubię swój dom i cudze, gdzie jest wiele książek. Lubię na nie zerkać, kiedy siedzę w fotelu, u znajomych przeglądać co tam mają, nie zawsze macać, bo czasem sobie ludzie tego nie życzą, ale patrzenie przecież nikogo nie boli. Dom bez książek jest dla mnie pusty. Czytnik tego nie załatwia. Natomiast załatwia brak miejsca na półkach i w tym jest nie do przebicia, ile by tych książek nie było, nie można powiedzieć, że się nie mieszczą. Gorzej, jeśli szlag trafi nasz dysk twardy, toż to jak pożar w domu, wszystkie książki zakupione jako e-booki idą w siną dal i tyle je widzieli. Nawet dysk zewnętrzny nie gwarantuje trwałości. Zastanawiam się nad tym, czy je na płyty wrzucić? Sama nie wiem, a Wy co robicie?

Książka na czytniku, kiedy w czytaniu, nie budzi dodatkowych emocji związanych z okładką i papierem, co ma dobre i złe strony. 'Cegły', albo wydane tak, że nie daję rady czytać, bo oczy, bo ręce, bo coś tam, wolę czytać na czytniku. Ale są takie książki, jak opisana dopiero co przeze mnie 'Książka' Łozińskiego, że gdybym nie miała ich w ręku, jedna trzecia przyjemności by odpadła. Nie najważniejsza, ale ważna bardzo. Nie nauczyłam się jeszcze cieszyć na moment otwarcia czytnika, a często mi się to zdarza, kiedy zbliżam się do książki leżącej na stoliku. Stare powieści, które mam wydane marnie, rozsypujące się, śmierdzące kwasem (papier książek wydawanych w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tak jakoś dziwnie daje po nozdrzach, do tego mnie uczula i mi oczy łzawią) - te chciałabym mieć w formie e-booka. Chociaż Wszystko dla Pań Zoli wolałabym piękne płócienne wydanie, które widziałam na jednym z blogów.

Czy tylko mnie się wydaje, że grube tomiska szybciej czytają się na czytniku? Czasem książka jakoś tak myk-myk i już koniec. 

Zdaję sobie sprawę, że do e-czytania po prostu trzeba się przyzwyczaić. Uważam, że kryminały, do których nigdy nie wracam, świetnie nadają się do tego, żeby je tak czytać. Tylko jak nauczyć się emocjonować 'spisem treści' czytnika?
No i kupowanie straciło na emocjach też. Papierowe - wygląda się paczki, listonosza, koperty, a ebooki masz  w mig. Oczywiście jest to plus, kiedy nam na czasie zależy.
O takich sprawach jak wożenie książek na wakacje w jednym małym 'plastikowym listku', czyli nic nie ważą, a są, wspominać nawet nie będę. Ale co z tym ziarenkiem piasku między stronicami?
Jak widać nowe walczy u mnie ze starym, lubię oba sposoby, ale jeśli idzie o nowoczesność mam problem z odarciem jej z tej magii, jaka niesie książka, na rzecz technicznego podejścia do przyjęcia tekstu do głowy.



A poza tym przyznam się, tym szczególnie, którzy mnie zachęcali, że oszalałam na punkcie nowego serialu brytyjskiego Sherlock. Całe szczęście, że Ale Kino+ zapodał(o), bo inaczej na dvd czy jakoś inaczej, bym się nie postarała. A tak czekamy na kolejny odcinek. Pasuje mi muzyka, aktorzy (chociaż twarz Benedicta Cumberbatch'a mnie doprowadza do rozpaczy (grymasy, niesymetryczności odwracają moją uwagę, ale i tak mniej niż w Parade's End), wszystko mnie zachwyca.


Równie niezmiernie cieszę się na nowy serial skandynawski oparty na powieściach Lizy Marklund (sześć z dziewięciu sfilmowano), już w niedzielę na tym samym kanale.




czwartek, 1 listopada 2012

Książka - czyli jak nie oceniać treści po rozmiarze.

Jakbym nie powiększała, zdjęcie nie odda urody okładki. I znowu Wydawnictwo Literackie, przypadkiem, goniłam za tytułem, nie za wydawcą, ale fakty są jakie są. I znowu wydanie wyjątkowe. Okładka mnie wciągnęła w wir historii, uwiodła jak Tulipan kobiety w latach siedemdziesiątych, dałam się wziąć w jasyr. Ale krótka by to była fascynacja, gdyby tylko o nią chodziło, na szczęście treść była równie fascynująca, jedno dopełniło drugie, tandem znakomity.
Tutaj tego nie widać, ale gładź okładki jest pokryta błyszczącymi kręgami (obok tych białych, które widać doskonale). Pierwsze skojarzenie - płyta winylowa. Potem, już w trakcie czytania, słoje całkiem jak na ściętym drzewie, świadczące o upływie lat, skrywające różne historie, jak te szuflady, które widać na zdjęciu. Poza tym układ słoneczny, w środku, to co najważniejsze, a potem satelity, drobne i większe momenty, opowieści, odczucia. A te krążki są wypukłe, naklejeczki takie, ale przez to jakby bardziej rzeczywiste, odczuwalne - Mikołaj, imię, to co człowieka dziwnie, bo przypadkowo określa na całe życie, potem nazwisko, już mniejszy, ale jednak, naturalny, przypadek. A może nie? Tajemnica przydziału dzieci do rodzin. A w samym środku, największy - tytuł Książka - w tym mieści się cała, ale nie cała, historia rodziny. Czy kiedykolwiek możliwe by było, żeby ona była skończona i całkowita? Nie, bo po pierwsze z punktu widzenia jednego człowieka napisana, a po drugie ona ciągle trwa, nadal ewoluuje, zmienia się, nawet to, co przeszłe, znaczenie tego, wraz z upływem lat i nabieraniem doświadczenia, zmianą perspektywy, poszerzaniem wiedzy i horyzontów, też nie pozostaje takie samo.
Wzięłam ją do ręki i przemknęła mi przez głowę myśl, jak ptak ulotna, taka była i jej nie ma - jak w takiej małej książczynie można zmieścić historię rodziny?  Po skończeniu wróciła do mnie już bardziej uchwytna, jak niedźwiedź w jaskini na zimowym legowisku - MOŻNA!

Na skrzydełku z tyłu zdjęcie autora. Mądre, 'widzące' oczy, okulary intelektualisty, takie Allenowskie, piękna twarz. Kiedy kobieta patrzy na takiego mężczyznę, wie, że mogłaby mieć z nim dzieci. Bezpieczny.
Pewnie dlatego, co by nie napisał w książce o swojej rodzinie, bezpiecznie trafia do czytelnika i jest całkowicie bezpieczne jeśli idzie o informację zwrotną. Patrzymy jego oczami na dzieje rodziców i dziadków, oraz pra- i nie mamy wcale ochoty oceniać ich surowiej niż sam autor, usprawiedliwiać ich bardziej niż on to robi, rozumieć ich inaczej niż sam zainteresowany, a jednocześnie angażujemy się w tę opowieść, odnosimy do własnych doświadczeń i historii.
Ja dodatkowo byłam bardzo zazdrosna, że Mikołaj Łoziński tak dużo wie o nich. Ja nie wiem o mojej prawie nic, a to co wiem, czasem, bo nie ma do tego odpowiedniego podkładu poznawczego, przeraża mnie i niepokoi. Takie trudne sprawy, trudna historia (bo i czasy niezwykle nieludzkie), ciężko czasem się w tym wszystkim połapać. I zrozumieć.
Młodsze pokolenia nie powinny jednoznacznie, radykalnie oceniać swoich bliskich, ale mają prawo to wszystko przetrawić, próbować pojąć motywy i nie powielać błędów, natomiast naśladować rzeczy dobre.

To jest mądra, piękna, przejmująca książka. Czasem, kiedy myślę o niej, aż mi się płakać ze szczęścia chce, że mogłam ją przeczytać. A to dzięki Lirael, która mi ją z rubieży Polski do tego mojego Donegalu wysłała. Czyż może być coś piękniejszego niż posłanie takiej historii człowiekowi na drugi koniec Europy? Takiej!!! Jolu, dziękuję z całego serca, Książka wkrótce wyruszy w podróż powrotną do Ciebie.