Marek Niedźwiecki nie wierzy w życie pozaradiowe - po przeczytaniu książki wierzę, że nie ściemnia.
Czuję jednak niedosyt, przeleciałam przez nią jak przeciąg przez halę dworca, równie wiele tam się działo, ludzi też masa, ale jakoś tak po łebkach. Jakby zrobił listę tego, czego nie chce powiedzieć i wyszło mu dużo więcej niż tego, co ewentualnie nadawało się do podzielenia. Nie ma w tym nic złego, przecież znamy go z tego, że jest powściągliwy i tajemniczy, że mówi do nas muzyką i piosenkami, a nie wystawia się na pierwszy plan, ale kiedy dostajesz do ręki książkę o człowieku, napisaną przez tego człowieka, a do tego nadal żyjącego, to masz nadzieję, że będzie tego więcej. Nie chciałam, żeby mi zdradzał swoje tajemnice, żeby zrobił z tego Super Expres i grzebał w swoich śmieciach, ucieszyłam się z kartek z pamiętnika, ale więcej anegdot bym chciała. Przecież on znał i zna tyle ludzi!!!
Fajnie wspomina dzieciństwo i młodość, swój rodzinny Szadek i Zduńską Wolę, ale potem to już tak na chybcika, lista miejsc, lista osób, lista list - nie powinnam się dziwić, w końcu lista jest tym, co Niedźwiedź lubi najbardziej.
Nie muszę chyba dodawać, że kocham jego głos i listę, że jest symbolem mojej młodości, dorastania, słuchając listy marzyłam o podróżach, o chłopaku z sąsiedztwa, uczyłam się do klasówek, grałam w karty, piłam pierwszy alkohol (Ratafia w Zieleńcu), potem karmiłam dzieci, przygotowywałam dania na święta, towarzyszył nam co tydzień, niezmiennie, gwarant bezpieczeństwa, jest lista, jest dobrze. Bardzo przeżyłam, kiedy odszedł z Trójki, ale na szczęście wrócił. Marek Niedźwiecki to cichy idol setek tysięcy ludzi.
poniedziałek, 30 lipca 2012
piątek, 27 lipca 2012
Perpetuum czytaabile
Mr. Pebble i Gruda - Mariusza Ziomeckiego - na tę właśnie powieść ukułam sobie taki termin. Czytałabym to, czytała i czytała do końca świata. Powieść ma 900 stron, mogłaby mieć kilka tomów, kilka lat byśmy sobie razem wespół zespół żyły. A tak, kiszka, skończyło się. Miłość od pierwszego zdania, już zawsze będzie to jedna z najulubieńszych dla mnie książek.
Zacznę może od okładki.
Grzbiet już zapowiada powieść nietuzinkową, nie dość, że tytuł pisany z ukosa, zawadiacko, to jeszcze w tle rysunek PKiN, symbolu lat, o których tu będzie mowa
Strasznie mi się podoba pomysł na tę okładkę. Cała w szarościach, włącznie ze zdjęciem kobiety, które tylko w kilku miejscach jest na różowo podkolorowane, trochę jak retusz w starym zakładzie fotograficznym. W dwóch miejscach niby dziury po kulach, ma to swoje wyjaśnienie w powieści.
Dziewczyna jako romantyczna męczennica, ma intrygujący wyraz twarzy, często sobie na nią wieczorem przed zaśnięciem patrzyłam. Dla mnie tak właśnie wyglądała Marietta.
Projekt okładki zrobiła Magda Kuc, ale zdjęcie na okładkę już kto inny (odsyłam do książki, bo tam kilka nazw i nazwisk i nie wiem już kto zacz), gratuluję pomysłu, bardzo mi się podoba jej styl.
Żona Jana Kamyka, Marietta właśnie, ginie w pierwszych zdaniach książki, rzucając się z dachu wieżowca. Można by się spodziewać, że tyle ją widzieli, ale nie, jej samobójcza śmierć kładzie się cieniem na życiu jej męża, synka, którego pozostawia, ojca, jak również jej przyjaciół.
Zgrana paczka, której dzieciństwo przypadło na Gomułkowskie czasy, młodzieńcze lata na epokę Gierkowską, w dorosłość wchodzili wraz z narodzeniem Solidarności, wtedy zdawali swoje najtrudniejsze egzaminy, w latach dziewięćdziesiątych jedni się dorabiali, inni szukali głębi ducha, jeszcze inni, jak Jan Kamyk, po prostu spokoju. Marietta porzuca go, bo tak przecież też można nazwać jej 'wy-skok', to boli, tym bardziej, że szybko okazuje się, że jego syn jest dzieckiem wyjątkowym, po dokładniejszej diagnozie, potwierdzającej w latach późniejszych sawantyzm, nawet bardzo wyjątkowym. Kamyk ma dosyć walki, zresztą nigdy nie konspirował, raczej się przyglądał, przypadkiem wkręcił w machinę, pisząc tekst pieśni walczących i stając się idolem tamtych czasów, nie żal mu było to wszystko zostawić i wyemigrować do USA. Tam robi karierę jako poeta w języku angielskim i już ma nadzieję, że udało mu się ostatecznie odciąć od przeszłości, kiedy go ona dopada w postaci taśmy z nagranym głosem żony i propozycją przyjazdu do kraju. Zaraz potem rodzina domaga się jego odwiedzin ze względu na ojca. Już nic więcej nie powiem o treści, zarys potrzebny, ale dalej to już bym zdradziła za wiele.
Byłam tak rozemocjonowana, kiedy skończyłam tę powieść, że potrzebowałam czasu, żeby o niej jakoś składnie opowiedzieć, a i tak widzę, że mi to średnio wychodzi. Zawsze tak mam, jak chcę za bardzo, dreszczy dostaję, mam słowotok, wszystko bym na raz chciała.
Powiem tak- są powieści, które nam się podobają, ale mamy kryzysy podczas ich czytania, szczególnie, kiedy takie długie. Są też takie, które dobrze się zapowiadają, a potem akcja siada, jak mamy szczęście to się okazjonalnie podnosi. Są też takie, które czytamy niecierpliwie przewracając strony, ale za dwa tygodnie nie pamiętamy już, o czym to było? Oczywiście zdarzają się też strasznie gnioty, ale o takich nawet nie warto wspominać. Czasem, najrzadziej, zdarza się taka opowieść, która zostaje z nami na zawsze, zawładnie na stałe jedną szarą komórką (dlatego dobrze mieć przynajmniej dwie), umości się i już nigdy jej nie opuszcza.
Mariusz Ziomecki napisał książkę pięknym językiem, bez dłużyzn, z opisami przyrody, które w ogóle się nie nudzą, z retrospekcją, której nie chcemy opuszczać, książkę dającą nieprawdopodobny komfort czytania czytającemu. Tak jakby tę swoją fabułę wymościł on aksamitem, pozwolił nam wejść tam z ulubionym zwierzakiem i powiedział - zostań tu jak długo zechcesz. Ale po 900 stronach ukłonił się ładnie i z ujmującym uśmiechem powiedział - tu się musimy rozstać, pożegnajmy się bez żalu.
O nie Panie Ziomecki, żal jest, tego się nie robi molowi, najpierw futerko, a potem psssss, naftaliną po oczach.
A na pocieszenie, na ostatniej stronie wiersz. Ja nie jestem człowiek rozmiłowany w poezji. Nic na to nie poradzę, nie mam do tego cierpliwości. Jedyną poetką, którą od dziecka ukochałam była Wisława Szymborska, bo ona do mnie po ludzku poezją mówiła. To jest drugi przypadek, kiedy wiersz mnie 'przytrzymał' do końca i zachwycił. Jak cała ta powieść.
***
Godziny
Zawsze sadziłem, że najważniejsze są dwie nieparzyste:
jedenasta i piąta. Zwłaszcza piąta -
odbija światło popołudnia, lśni od ukrytych znaczeń,
odkąd byłem dzieckiem.
Poważałem też siódmą - za zapowiedź wieczoru. Lubię podział doby na funkcjonalne części.
Spośród reszty najbardziej obła wydawała mi się czwarta.
Choć i wcześniejsze, trzecia, też jest pozbawiona
ciężaru gatunkowego, istny parias cyferblatu.
Tak uważałem do czasu, aż minęła nieśmiertelność
i dotarło do mnie, że kiedyś nad ranem
najpewniej jedna z tych dwóch właśnie
otworzy przejście, którym podpłynie ciemność
Jan Kamyk Kurków, marzec 2011
Zacznę może od okładki.
Grzbiet już zapowiada powieść nietuzinkową, nie dość, że tytuł pisany z ukosa, zawadiacko, to jeszcze w tle rysunek PKiN, symbolu lat, o których tu będzie mowa
Strasznie mi się podoba pomysł na tę okładkę. Cała w szarościach, włącznie ze zdjęciem kobiety, które tylko w kilku miejscach jest na różowo podkolorowane, trochę jak retusz w starym zakładzie fotograficznym. W dwóch miejscach niby dziury po kulach, ma to swoje wyjaśnienie w powieści.
Dziewczyna jako romantyczna męczennica, ma intrygujący wyraz twarzy, często sobie na nią wieczorem przed zaśnięciem patrzyłam. Dla mnie tak właśnie wyglądała Marietta.
Projekt okładki zrobiła Magda Kuc, ale zdjęcie na okładkę już kto inny (odsyłam do książki, bo tam kilka nazw i nazwisk i nie wiem już kto zacz), gratuluję pomysłu, bardzo mi się podoba jej styl.
Żona Jana Kamyka, Marietta właśnie, ginie w pierwszych zdaniach książki, rzucając się z dachu wieżowca. Można by się spodziewać, że tyle ją widzieli, ale nie, jej samobójcza śmierć kładzie się cieniem na życiu jej męża, synka, którego pozostawia, ojca, jak również jej przyjaciół.
Zgrana paczka, której dzieciństwo przypadło na Gomułkowskie czasy, młodzieńcze lata na epokę Gierkowską, w dorosłość wchodzili wraz z narodzeniem Solidarności, wtedy zdawali swoje najtrudniejsze egzaminy, w latach dziewięćdziesiątych jedni się dorabiali, inni szukali głębi ducha, jeszcze inni, jak Jan Kamyk, po prostu spokoju. Marietta porzuca go, bo tak przecież też można nazwać jej 'wy-skok', to boli, tym bardziej, że szybko okazuje się, że jego syn jest dzieckiem wyjątkowym, po dokładniejszej diagnozie, potwierdzającej w latach późniejszych sawantyzm, nawet bardzo wyjątkowym. Kamyk ma dosyć walki, zresztą nigdy nie konspirował, raczej się przyglądał, przypadkiem wkręcił w machinę, pisząc tekst pieśni walczących i stając się idolem tamtych czasów, nie żal mu było to wszystko zostawić i wyemigrować do USA. Tam robi karierę jako poeta w języku angielskim i już ma nadzieję, że udało mu się ostatecznie odciąć od przeszłości, kiedy go ona dopada w postaci taśmy z nagranym głosem żony i propozycją przyjazdu do kraju. Zaraz potem rodzina domaga się jego odwiedzin ze względu na ojca. Już nic więcej nie powiem o treści, zarys potrzebny, ale dalej to już bym zdradziła za wiele.
Byłam tak rozemocjonowana, kiedy skończyłam tę powieść, że potrzebowałam czasu, żeby o niej jakoś składnie opowiedzieć, a i tak widzę, że mi to średnio wychodzi. Zawsze tak mam, jak chcę za bardzo, dreszczy dostaję, mam słowotok, wszystko bym na raz chciała.
Powiem tak- są powieści, które nam się podobają, ale mamy kryzysy podczas ich czytania, szczególnie, kiedy takie długie. Są też takie, które dobrze się zapowiadają, a potem akcja siada, jak mamy szczęście to się okazjonalnie podnosi. Są też takie, które czytamy niecierpliwie przewracając strony, ale za dwa tygodnie nie pamiętamy już, o czym to było? Oczywiście zdarzają się też strasznie gnioty, ale o takich nawet nie warto wspominać. Czasem, najrzadziej, zdarza się taka opowieść, która zostaje z nami na zawsze, zawładnie na stałe jedną szarą komórką (dlatego dobrze mieć przynajmniej dwie), umości się i już nigdy jej nie opuszcza.
Mariusz Ziomecki napisał książkę pięknym językiem, bez dłużyzn, z opisami przyrody, które w ogóle się nie nudzą, z retrospekcją, której nie chcemy opuszczać, książkę dającą nieprawdopodobny komfort czytania czytającemu. Tak jakby tę swoją fabułę wymościł on aksamitem, pozwolił nam wejść tam z ulubionym zwierzakiem i powiedział - zostań tu jak długo zechcesz. Ale po 900 stronach ukłonił się ładnie i z ujmującym uśmiechem powiedział - tu się musimy rozstać, pożegnajmy się bez żalu.
O nie Panie Ziomecki, żal jest, tego się nie robi molowi, najpierw futerko, a potem psssss, naftaliną po oczach.
A na pocieszenie, na ostatniej stronie wiersz. Ja nie jestem człowiek rozmiłowany w poezji. Nic na to nie poradzę, nie mam do tego cierpliwości. Jedyną poetką, którą od dziecka ukochałam była Wisława Szymborska, bo ona do mnie po ludzku poezją mówiła. To jest drugi przypadek, kiedy wiersz mnie 'przytrzymał' do końca i zachwycił. Jak cała ta powieść.
***
Godziny
Zawsze sadziłem, że najważniejsze są dwie nieparzyste:
jedenasta i piąta. Zwłaszcza piąta -
odbija światło popołudnia, lśni od ukrytych znaczeń,
odkąd byłem dzieckiem.
Poważałem też siódmą - za zapowiedź wieczoru. Lubię podział doby na funkcjonalne części.
Spośród reszty najbardziej obła wydawała mi się czwarta.
Choć i wcześniejsze, trzecia, też jest pozbawiona
ciężaru gatunkowego, istny parias cyferblatu.
Tak uważałem do czasu, aż minęła nieśmiertelność
i dotarło do mnie, że kiedyś nad ranem
najpewniej jedna z tych dwóch właśnie
otworzy przejście, którym podpłynie ciemność
Jan Kamyk Kurków, marzec 2011
poniedziałek, 23 lipca 2012
Dziesiątka na maksa - układamy listę czytadeł
Agnesto zaprosiła mnie do ułożenia listy dobrych czytadeł, ją z kolei poprosiła o to jej blogowa koleżanka Klaudia, tutaj są szczegóły i ten post. Nie ma sprawy, mogę podać kilka tytułów, fajnie, że mnie zaprosiłyście, lato sprzyja takim zabawom. Oczywiście nie ma takiej możliwości, żebym w dziesięciu punktach zmieściła wszystkie tytuły, które uwielbiam i warto przeczytać, podaję więc te, które mi do głowy przyszły pierwsze. Uwaga, nie wszystkie będą nowościami, specjalnie starałam się wynaleźć takie, o których mogłyście nie słyszeć, ale coś tam kiedyś, ale nie pamiętacie już o nich. Dziwna to będzie lista, ostrzegam, od sasa do lasa, kilka książek, które mnie urzekły na różnych etapach mojego czytelniczego życia i z jakichś powodów zostały w pamięci. Kolejność przypadkowa.
1. Fred Mustard Steward - Tytan. Napisał też świetną Wyspę Ellis, ale chyba w Polsce była jako serial, a jako książka dostępna jest tylko po angielsku.
2. Maeve Haran - Mieć wszystko! Czytałam ją w wieku dwudziestu kilku lat, chyba ze trzy razy (ale nie jest ona skierowana do młodego czytelnika), uwielbiałam tę powieść. Mam ją na półce, ale boję się do niej wrócić, nie wiem, jakbym odebrała teraz. Na Allegro jest za grosze.
3. Anatolij Rybakow - Dzieci Arbatu 4 tomy. Lubię rosyjskie klimaty, tutaj będzie jeszcze wiecej
4. Krystyna Nepomucka - jej seria Doskonałe /Niedoskonałe. Lubię stare polskie klimaty, powojenne osiedlanie się na Ziemiach Odzyskanych, praca, życie, powrót do normalności.
5. Stanisława Fleszarowa-Muskat Pasje i Uspokojenia. Wybrana na chybił trafił, bo ja lubię jej wszystkie powieści
6. Maeve Binchy - Droga do Tary. Też wybrałam losowo, bo i jej W kręgu przyjaciół, i Noce deszczu i gwiazd, wszsytkie po prostu są świetne
7. Aksionow - Moskiewska Saga. Kultowa trzytomowa saga o rodzienie radzieckiego lekarza. Też świetny serial
8. Moja ukochana - Pokonani - Irina Gołowkina. Co się dzieje po wybuchu rewolucji październikowej z arystokracją
9. Jacqueline Susanne - Dolina lalek, Bez zobowiązań i Raz to za mało. Przedwcześnie zmarła pisarka amerykańska, trzy dobre czytadła, pierwsza powieść absolutnie kultowa.
10. Anne Rivers Siddons - Uciekłam na wyspę. Ale i tu mogę polecić wszystkie tej autorki
Udaję, że mi się numerki nie skończyły i podaję jeszcze kilka
- Mr. Pebble i Gruda - Ziomeckiego (!!!)
- Bikini - Wiśniewski
- Medicus i Szaman - Noah Gordon (wszystko zresztą)
- Hanna Cygler, co Wam nie wpadnie w ręce
- Zofia Stulgińska - Gruszki na wierzbie, Mąż z ogłoszenia, Czeki bez pokrycia
- Rodzina Muskatów i druga - Cienie nad rzeką Houston - Singera
- Bracia Dalcz i S-ka - Dołęgi Mostowicza
- Buddenbrookowie - Thomasa Manna
Ja bym tak mogła bez końca, lepiej zakończę tę nierówną walkę :-)
To jest strasznie frustrujące, kiedy się człowiek orientuje, że i tak wszystkiego innym nie przekaże, kiedy go o coś takiego pytają. Idę sobie kawę zrobić.
Poproszę o dopisanie swoich tytułów:
Bookfę
Papryczkę
Książkowca
Dabarai
Padmę
Joannę - Kalio
1. Fred Mustard Steward - Tytan. Napisał też świetną Wyspę Ellis, ale chyba w Polsce była jako serial, a jako książka dostępna jest tylko po angielsku.
2. Maeve Haran - Mieć wszystko! Czytałam ją w wieku dwudziestu kilku lat, chyba ze trzy razy (ale nie jest ona skierowana do młodego czytelnika), uwielbiałam tę powieść. Mam ją na półce, ale boję się do niej wrócić, nie wiem, jakbym odebrała teraz. Na Allegro jest za grosze.
3. Anatolij Rybakow - Dzieci Arbatu 4 tomy. Lubię rosyjskie klimaty, tutaj będzie jeszcze wiecej
4. Krystyna Nepomucka - jej seria Doskonałe /Niedoskonałe. Lubię stare polskie klimaty, powojenne osiedlanie się na Ziemiach Odzyskanych, praca, życie, powrót do normalności.
5. Stanisława Fleszarowa-Muskat Pasje i Uspokojenia. Wybrana na chybił trafił, bo ja lubię jej wszystkie powieści
6. Maeve Binchy - Droga do Tary. Też wybrałam losowo, bo i jej W kręgu przyjaciół, i Noce deszczu i gwiazd, wszsytkie po prostu są świetne
7. Aksionow - Moskiewska Saga. Kultowa trzytomowa saga o rodzienie radzieckiego lekarza. Też świetny serial
8. Moja ukochana - Pokonani - Irina Gołowkina. Co się dzieje po wybuchu rewolucji październikowej z arystokracją
9. Jacqueline Susanne - Dolina lalek, Bez zobowiązań i Raz to za mało. Przedwcześnie zmarła pisarka amerykańska, trzy dobre czytadła, pierwsza powieść absolutnie kultowa.
10. Anne Rivers Siddons - Uciekłam na wyspę. Ale i tu mogę polecić wszystkie tej autorki
Udaję, że mi się numerki nie skończyły i podaję jeszcze kilka
- Mr. Pebble i Gruda - Ziomeckiego (!!!)
- Bikini - Wiśniewski
- Medicus i Szaman - Noah Gordon (wszystko zresztą)
- Hanna Cygler, co Wam nie wpadnie w ręce
- Zofia Stulgińska - Gruszki na wierzbie, Mąż z ogłoszenia, Czeki bez pokrycia
- Rodzina Muskatów i druga - Cienie nad rzeką Houston - Singera
- Bracia Dalcz i S-ka - Dołęgi Mostowicza
- Buddenbrookowie - Thomasa Manna
Ja bym tak mogła bez końca, lepiej zakończę tę nierówną walkę :-)
To jest strasznie frustrujące, kiedy się człowiek orientuje, że i tak wszystkiego innym nie przekaże, kiedy go o coś takiego pytają. Idę sobie kawę zrobić.
Poproszę o dopisanie swoich tytułów:
Bookfę
Papryczkę
Książkowca
Dabarai
Padmę
Joannę - Kalio
piątek, 20 lipca 2012
Wielka niespodziewanka - Pan Aleksander Minkowski do nas napisał
Chciałabym móc powiedzieć, że do mnie i tylko do mnie, ale niestety muszę się wykazać uczciwością i przyznać, że do nas - czyli tych, którzy czytali i komentowali mój wpis na tym blogu poczyniony przy okazji odsłuchania Krzysztofa, jego autorstwa.
Kilka dni wcześniej na moim Co-Dzienniku pisałam o serialach polskich, które akurat oglądam i w komentarzach wywiązała się dyskusja na temat Układu krążenia, który powstał na podstawie scenariusza pana Aleksandra Minkowskiego, a wraz z nim ukazała się książka
Przypomniało mi się zaraz, że przecież kiedyś wszyscy sobie wyrywaliśmy jego książki z rąk, a jego 'Grażyna' była u mnie zaczytana na śmierć. Miałam zwyczaj jako nastolatka, ale jeszcze i w latach późniejszych, czytać książki uwielbione szczególnie, po kilka razy, nie inaczej było z Układem krążenia. Zresztą to jest kolejny z tych seriali, które doskonale znam, a oglądam za każdym razem, kiedy są powtarzane.
Młodzieżowe książki Minkowskiego były dla nas czymś wyjątkowym, aż trudno mi o tym pisać spokojnie, tak jak w przypadku powieści Siesickiej, mogliśmy się identyfikować z bohaterami, przeżywać ich przygody, marzyć o wielkiej miłości, oceniać ich postawy i uczyć się życia. Kiedyś nie rozmawiało się dużo z rodzicami, przynajmniej nie ja z moimi. Z książek człowiek się wszystkiego uczył.
Kiedy w TV nadali 'Zieloną miłość' serial na podstawie 'Grażyny' z młodym Fryczem i Pacułą w rolach głównych, nie było chyba takiej nastolatki, która by go nie widziała.
Możecie się ze mnie śmiać, ale jak usłyszałam muzykę z czołówki filmu, to się popłakałam. Jezu, jak ja się kochałam we Fryczu, oczywiście chciałam być Pacułą (a tak ją obsmarowałam w notce o Elżbiecie Czyżewskiej, haha, wyszło szydło z worka, z zazdrości).
Taka jestem rozczulona i ucieszona, a najbardziej to zaszczycona, że się Pan Minkowski na moim blogu odezwał. Muszę się przyznać, że nigdy nie próbowałam sprawdzać, czy coś napisał nowego, założyłam, ze nie. Kiedy zobaczyłam wpis, moja pierwsza reakcja była - Boże, on żyje.
Przepraszam, jeśli pan Minkowski to czyta, ale tak było. Jakoś mi do łba nie przyszło śledzić swoich idoli pisarzy, jak się mają, czy coś nowego wydają, założyłam, że skoro mi się w oczy nie rzuca, to nie ma.
W każdym razie chciałam tu teraz obwieścić, że Aleksander Minkowski jest mi strasznie ukochanym pisarzem i mam zamiar sobie kupić wszystko, co się da, czy to na Allegro, czy na Merlinie, bo tam też o dziwo jakieś są. Hawk.
Przepraszam za tak nieskładny wpis, ale emocje wzięły górę i nie mogę się po prostu opanować.
Kilka dni wcześniej na moim Co-Dzienniku pisałam o serialach polskich, które akurat oglądam i w komentarzach wywiązała się dyskusja na temat Układu krążenia, który powstał na podstawie scenariusza pana Aleksandra Minkowskiego, a wraz z nim ukazała się książka
Przypomniało mi się zaraz, że przecież kiedyś wszyscy sobie wyrywaliśmy jego książki z rąk, a jego 'Grażyna' była u mnie zaczytana na śmierć. Miałam zwyczaj jako nastolatka, ale jeszcze i w latach późniejszych, czytać książki uwielbione szczególnie, po kilka razy, nie inaczej było z Układem krążenia. Zresztą to jest kolejny z tych seriali, które doskonale znam, a oglądam za każdym razem, kiedy są powtarzane.
Młodzieżowe książki Minkowskiego były dla nas czymś wyjątkowym, aż trudno mi o tym pisać spokojnie, tak jak w przypadku powieści Siesickiej, mogliśmy się identyfikować z bohaterami, przeżywać ich przygody, marzyć o wielkiej miłości, oceniać ich postawy i uczyć się życia. Kiedyś nie rozmawiało się dużo z rodzicami, przynajmniej nie ja z moimi. Z książek człowiek się wszystkiego uczył.
Kiedy w TV nadali 'Zieloną miłość' serial na podstawie 'Grażyny' z młodym Fryczem i Pacułą w rolach głównych, nie było chyba takiej nastolatki, która by go nie widziała.
Możecie się ze mnie śmiać, ale jak usłyszałam muzykę z czołówki filmu, to się popłakałam. Jezu, jak ja się kochałam we Fryczu, oczywiście chciałam być Pacułą (a tak ją obsmarowałam w notce o Elżbiecie Czyżewskiej, haha, wyszło szydło z worka, z zazdrości).
Taka jestem rozczulona i ucieszona, a najbardziej to zaszczycona, że się Pan Minkowski na moim blogu odezwał. Muszę się przyznać, że nigdy nie próbowałam sprawdzać, czy coś napisał nowego, założyłam, ze nie. Kiedy zobaczyłam wpis, moja pierwsza reakcja była - Boże, on żyje.
Przepraszam, jeśli pan Minkowski to czyta, ale tak było. Jakoś mi do łba nie przyszło śledzić swoich idoli pisarzy, jak się mają, czy coś nowego wydają, założyłam, że skoro mi się w oczy nie rzuca, to nie ma.
W każdym razie chciałam tu teraz obwieścić, że Aleksander Minkowski jest mi strasznie ukochanym pisarzem i mam zamiar sobie kupić wszystko, co się da, czy to na Allegro, czy na Merlinie, bo tam też o dziwo jakieś są. Hawk.
Przepraszam za tak nieskładny wpis, ale emocje wzięły górę i nie mogę się po prostu opanować.
Etykiety:
Aleksander Minkowski,
czytelnia,
dobre,
ekranizacja,
filmowo,
Kino domowe,
kino polskie,
literatura polska,
o pisarzach,
seriale polskie,
stare ale jare
niedziela, 15 lipca 2012
Elka, Elka, cóżeś ty za Pani.
Miałam tę książkę w przechowalni w księgarni internetowej, jak to zwykle, ciągle coś mi wypadało innego do kupienia, aż pewnego dnia okazało się, że jest na półce u koleżanki, która mieszka niedaleko. Polka, w Irlandii, niedaleko, akurat z tą książką, a więc "Elka" dosięgła mnie sama. Nie przyszedł Mahomet do góry, góra musiała do
Mahometa. Izy Komendołowicz
Rzuciłam okiem na okładkę i już mnie miała w posiadaniu.
Bardzo podoba mi się to, w jakiej konwencji Iza Komendołowicz zdecydowała się ją utrzymać, a mianowicie konstrukcja przypominała mi ‘Wszystko na sprzedaż’ Wajdy, film, w którym zresztą Czyżewska grała i pamiętam go doskonale, również dlatego, że Czyżewska była w nim bardzo dobra, niezwykle poruszająca, stanowiąca świetny kontrapunkt do Beaty Tyszkiewcz, równie dobrej, ale chłodnej w wyrazie. Podobno film miał tylko zarys scenariusza i aktorzy w dużej mierze grali samych siebie, a dotyczył, nie wiem, czy pamiętacie, okoliczności śmierci Cybulskiego. On zginął, ale znajomi jeszcze tego nie wiedzą i mówią o nim tak, jakby się gdzieś zapodział, zapił, albo gdzieś ze znajomymi zabradziażył, spóźnia się łobuz, a jego przyjaciele i kochanki o nim mówią. I jak to w życiu bywa, mówią o kimś, a przy okazji dużo o sobie. I tu tak właśnie jest, przy okazji opowieści o Elżbiecie aktorce i człowieku, widać ludzi w opowiadających, ukazują się również wyrywki ich historii. Niby o jednej osobie, a o wielu, taki bonus.
Rzuciłam okiem na okładkę i już mnie miała w posiadaniu.
Bardzo podoba mi się to, w jakiej konwencji Iza Komendołowicz zdecydowała się ją utrzymać, a mianowicie konstrukcja przypominała mi ‘Wszystko na sprzedaż’ Wajdy, film, w którym zresztą Czyżewska grała i pamiętam go doskonale, również dlatego, że Czyżewska była w nim bardzo dobra, niezwykle poruszająca, stanowiąca świetny kontrapunkt do Beaty Tyszkiewcz, równie dobrej, ale chłodnej w wyrazie. Podobno film miał tylko zarys scenariusza i aktorzy w dużej mierze grali samych siebie, a dotyczył, nie wiem, czy pamiętacie, okoliczności śmierci Cybulskiego. On zginął, ale znajomi jeszcze tego nie wiedzą i mówią o nim tak, jakby się gdzieś zapodział, zapił, albo gdzieś ze znajomymi zabradziażył, spóźnia się łobuz, a jego przyjaciele i kochanki o nim mówią. I jak to w życiu bywa, mówią o kimś, a przy okazji dużo o sobie. I tu tak właśnie jest, przy okazji opowieści o Elżbiecie aktorce i człowieku, widać ludzi w opowiadających, ukazują się również wyrywki ich historii. Niby o jednej osobie, a o wielu, taki bonus.
Jak już paralele filmowe tu uprawiam, to jeszcze jeden tytuł
mi się ciągle na oczy cisnął, kiedy ‘Elkę’ czytałam – ‘Przypadek’
Kieślowskiego. Co by było, gdyby Czyżewska nie wyjechała, a co gdyby nie miała
problemu z akcentem, miała więcej szczęścia, nie rozwiodła się z Halberstamem,
nie wyszła za Halberstama, została ze Skolimowskim, a może … Tego nie dowiemy się nigdy, bo tylko
w filmie mogliśmy zobaczyć, co się stało kiedy Linda zdążył na pociąg, a co,
kiedy nie dobiegł.
Dużo jest w tej książce żalu, za jej talentem, za tym, że
się zmarnowała, ale przede wszystkim smutku samej Czyżewskiej, który wyziera z
każdej fotografii. Pięknie mówi o niej Omar Sangare, który poznał ją już w
czasach późniejszych, jego obraz Elki nie był ‘skażony’ jej gwiazdorstwem,
widział w niej przede wszystkim człowieka, smutnego, zawiedzionego ludźmi i
tym, jak jej się odpłacali za dobroć i szczodrość, nie tylko finansową, ale i
emocjonalną, pod względem udzielania swoich umiejętności i talentu. No właśnie,
czy ona przypadkiem nie za dużo z siebie dawała, nie za bardzo wkładała siebie
w ręce innych? Może trzeba być tajemnicą, bronić do siebie dostępu, żeby być
szanowanym? Myślę o tym często.
Zabawne jest też, jak pamięć jest zawodna i jedni ludzie
widzą tę samą sytuację inaczej niż drudzy. Na przykład Barbara Sass, reżyserka,
opowiadała, że ściągnęli Czyżewską do Polski do zagrania w 'Debiutantce' (kolejny
świetny film, gdzie ta aktorka mnie urzekła), że było z tym trochę zachodu, ale
się udało i nawet przy okazji zagrała w dwóch innych produkcjach. A dziesięć stron później, w wypowiedzi reżysera ‘Odwetu' Tomasza Zygadły czytam - "Przy okazji, jak się parę osób dowiedziało, to od razu dostała następne propozycje. Z Barbarą Sass-Zdort zrobiła Debiutantkę, u Filipa Bajona zagrała coś niewielkiego. (...) O czym to świadczy? Uchyliłem drzwi i nagle się okazało, jak ona jest tu potrzebna, jak wszyscy ją chcą".
Najtrudniejsze są fragmenty, gdzie jest mowa o tym, że ktoś
ją wycyckał, że wykorzystał jej znajomości, talent, a potem zdradził, porzucił.
Mowa między innymi o aktorce Joannie Pacule, że zrobiła karierę w USA
nieporównywalnie większą od Czyżewskiej, podobno ‘na jej plecach’ i w niecny
sposób. Ja tam nie wiem, jaka była prawda, ale nie rozumiem też tego
podkreślania urody i talentu u niej, bo Pacuła dla mnie nigdy nie była ani
piękna, ani dobrą aktorką, a już na pewno Czyżewskiej do pięt nie dorasta. Jedno jest pewne, kiedy umrze, nie będzie się
o niej mówić z taką pasją, zainteresowaniem, troską, jak o Elżbiecie
Czyżewskiej.
Najbardziej ostrą częścią była może ta Ewy Morelle, żony Frykowskiego,
która w tym samym czasie brylowała w środowisku warszawskim, a napisała dosyć
demaskującą powieść z kluczem - ‘Słodkie życie’. Ewa Morelle
powiedziała ostro, ze może i Czyżewska była mądra i bardzo inteligentna, ale
nie życiowo, bo w tej kwestii wykazała się wyjątkową głupotą. Nie mogę się w
jakimś stopniu nie zgodzić. Z tej książki, ale i z wcześniejszych ‘spotkań’ z
tą aktorką, miałam takie wrażenie, że ona sobie życiowo rażąco nie radzi, a nie
daje się też nikomu pokierować, bo jest dumna, uparta? Element autodestrukcji
jest u niej bardzo widoczny. Znam ja takich ludzi, a jedną nawet bardzo, też
Elżbieta. No i to nieprzystosowanie, nieumiejętność odnalezienia się w świecie,
który zmienia się szybciej niż ta osoba, niż jej marzenia, oczekiwania. Zresztą
sama Czyżewska mówi o tym w filmie dokumentalnym o niej, który po przeczytaniu
książki jest odbierany stokrotnie mocniej, przez to też, że jest wstrząsającym
świadectwem pogubienia i utraty przyczepności do rzeczywistości.
Postać
Czyżewskiej mnie fascynuje, jednocześnie wiele uczy i daje odpowiedź na
pytanie, czy trzeba za wszelką cenę być wiernym swojej drodze, czy za dosyć
wysoką cenę trzeba uparcie trwać przy swojej legendzie. A może trzeba poszukać
innej, bardziej przystającej do okoliczności? Czyżewska za wszelką cenę chciała
grać, nie mogła dostawać ciekawych propozycji za Oceanem, a nie chciała
przyznać sama przed sobą, ze trzeba sobie życie inaczej ułożyć. Mogła pisać,
mogła studiować i robić co innego, miała pieniądze. Skończyłam książkę,
westchnęłam z żalem, jeszcze przejrzałam zdjęcia – na wszystkich widać
uchachanych ludzi i Elkę, smutną tak do trzewi, nie li tylko powierzchownie.
Nie przystawała do swojego życia, jak piękna nalepka w pamiętniku, gdzieś tam
zaczęła odstawać, podsychać, aż ostatecznie odpadła. Żal - człowieka nie
aktorki.
niedziela, 8 lipca 2012
Dziędziel razy trzy, a na koniec wpierdol
W lecie prawie w ogóle nie oglądamy telewizji, ale robimy wyjątek dla dobrych filmów, które to albo są na kanałach filmowych, albo mamy je na dvd, bo trochę tego nawiozłam z Polski.
Głównie lubię polskie, bo wiadomo, stęskniona, ale nie tylko.
Wiem, że wielu z Was już to widziało, ale my dopiero teraz, po premierze dvd mogliśmy wreszcie obejrzeć 'Różę' Wojciecha Smarzowskiego.
Ja pierdziu, co to za film! Jakie emocje. Siedziałam na nim jak trusia, bałam się poruszyć, jakbym podglądała coś strasznego, ludzkiego i nieludzkiego jednocześnie, jakbym bała się, że jak mnie zauważą, to się to na mnie przeniesie, będę w środku tej historii i po mnie.
I ci ludzie tam, waleczni, ale jednocześnie pogodzeni z tym, czego zmienić nie mogą. On niezwykły, wielki, prawy i dobry, ona jakby już wiedziała, że nie da rady, ale dzięki niemu jeszcze zawalczyła, jeszcze się zerwała do lotu. Tylko, że rany na skrzydłach były za dotkliwe. Przecież jest jeszcze córka, jej nie można zostawić, trzeba coś zrobić... I te czasy straszne. I ci Mazurzy, tak skrzywdzeni. Szczerze powiem, nic o historii rdzennych mieszkańców w tamtych czasach nie wiedziałam. Ale zamierzam to zmienić.
Szukałam 'Dzieci Jerominów', podobno jednej z najlepszych książek o Mazurach, ale na Allegro jest za droga, nie stać mnie, będę musiała poczekać cierpliwie, jeszcze poszukać.
A jak już się przełamałam, chociaż strasznie tego filmu bałam, sięgnęłam po Dom zły, który jest równie przejmujący i równie bardzo mnie przyciągał i odpychał jednocześnie, tego samego reżysera, czyli Wojciecha Smarzowskiego. Dostałam go od przyjaciółki na dvd i tak stał na oczach i mnie straszył. Nie czułam się na siłach go włączyć. 'Róża' mnie odblokowała, pomyślałam - jak ten przeszłam, to i tamten dam radę.
No nie wiem, który straszniejszy. Tematyka oczywiście inna, bo tutaj mamy wręcz kameralną historię kilku głównych postaci dramatu, i kilku postaci próbujących ten dramat ogarnąć czyli policjantów, ale sami są też wielkim dramatem, więc cuzamen do kupy mamy do czynienia z jednym wielkim złem, dziadostwem, oszustwem, hucpą, złodziejstwem i wszystkim robactwem jakie może z człowieka wyjść, jeśli tylko się otworzy chociażby malutki lufcik. Do tego lata osiemdziesiąte oddane z wielką pieczołowitością, skąd oni wzięli niektóre rzeczy?
Smarzowski chwyta widza za gardło i trzyma, nie ma tam żadnego pitu, pitu, że niby jest źle, ale dobro zwycięża. Nic z tego. Wszyscy, z jednym wyjątkiem (policjant, gra go Bartłomiej Topa), ale on tam jest chyba dla kontrastu, są odrażający, brudni i źli. Najgorsze jest to, że nie wojna jest tym zapalnikiem, oczywiście możemy mówić, ze komunizm i to, co się tam działo, ale ja bym tak daleko nie szła, po prostu okazuje się, że w niesprzyjających okolicznościach człowiek staje się zwierzęciem, któremu instynkt mówi - zabijaj, żeby przeżyć, zabijaj, żeby zdobyć, nie daj się. Jak się to wszystko zacznie nakręcać, to poszłooooo.
Film z gatunku - must see - musisz zobaczyć. A jak już once seen, never forgotten - raz obejrzany, nigdy nie zapomnisz.
Aktorzy świetni, wszyscy bez wyjątku, no może poza kobietą w ciąży, którą gra młoda aktorka, w jakim filmie by nie występowała, jej środki wyrazu są takie same, przeważnie rozbiegane oczy i zaciskanie szczęk. Byle powód i ona od razu zaczyna oczami wodzić, wkurza mnie to.
W obu przypadkach, po obejrzeniu, nosiłam w sobie te historie, czułam 'na języku' brud i łzy, i cieszyłam się, że żadna z tych sytuacji nie przydarzyła się mnie. Doprawdy nie wiem, co bym zrobiła.
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na Canal+ na kolejny film z Marianem Dziędzielem - 'Kret'. Gra tam w parze z Borysem Szycem. Obaj stworzyli tam świetne kreacje. Jeśli ktoś myśli, że Borys Sz jest marnym aktorem, powinien zobaczyć ten film właśnie. I znowu emocje, niedowierzanie, gorące dyskusje, co byśmy zrobili, gdyby nam przyszło być w takiej sytuacji? I bardzo mocny koniec. A wszystko to o synu i ojcu, nieżyjącej matce i żonie syna. Przeszłości, bolesnej i bohaterskiej, która nie jest taka, jakby się wydawało. Nie jest? Syn próbuje się tego dowiedzieć, ojciec mu w tym nie pomaga, chociaż w pewnym momencie myśleliśmy, że tak. I trudne polskie czasy, które to? Czy to ważne, my ciągle jakieś kryzysy przechodzimy. W każdym razie już po upadku komuny. Rozliczenia zawsze są bolesne.
A na koniec kolejny niełatwy film. Nie szukam ich specjalnie, nawet unikam takiego zmasowania, bo bardzo przeżywałam każdy z nich, więc jakaś komedia romantyczna by się przydała, albo co. A ja z każdym kolejnym z deszczu pod rynnę. Tym razem w TVP nadali 'Lincz' Krzysztofa Łukaszewicza. Oparty na prawdziwych wydarzeniach, o linczu mieszkańców małej wioski na mężczyźnie, który lata całe terroryzował wioskę. Recydywista z ciężką ręką i dużą maczetą, robił co chciał, a kiedy mieszkańcy prosili o pomoc policję, okazywało się, że prawo jest, ale nie dla wszystkich, poza tym problemy z ludźmi i wozami patrolowymi, do tego festyn do obstawienia, a na wsi to przecież i tak sami pijacy siebie warci. Film pokazuje narastającą bezsilność i złość i sprawiedliwość wymierzoną własnymi rękami. Czy tak można, czy to dopuszczalne? Dlaczego nie było dla nich wsparcia?
I znowu emocje, łzy, bijące serce, jeszcze mi się w nocy śnił. Tam nie ma kiczowatego graficznego przedstawienia konfliktu, dzieje się wszystko w pięknych okolicznościach przyrody, spokojnie i cicho, żadnych zbędnych gestów i chojrakowania, za to wiele zwyczajnej, ludzkiego strachu i marzenie o zaznaniu spokoju. Ale jakim kosztem?
Na koniec powiem tylko, że ten Dziędziel to jest po prostu fantastyczny aktor.
Głównie lubię polskie, bo wiadomo, stęskniona, ale nie tylko.
Wiem, że wielu z Was już to widziało, ale my dopiero teraz, po premierze dvd mogliśmy wreszcie obejrzeć 'Różę' Wojciecha Smarzowskiego.
Ja pierdziu, co to za film! Jakie emocje. Siedziałam na nim jak trusia, bałam się poruszyć, jakbym podglądała coś strasznego, ludzkiego i nieludzkiego jednocześnie, jakbym bała się, że jak mnie zauważą, to się to na mnie przeniesie, będę w środku tej historii i po mnie.
I ci ludzie tam, waleczni, ale jednocześnie pogodzeni z tym, czego zmienić nie mogą. On niezwykły, wielki, prawy i dobry, ona jakby już wiedziała, że nie da rady, ale dzięki niemu jeszcze zawalczyła, jeszcze się zerwała do lotu. Tylko, że rany na skrzydłach były za dotkliwe. Przecież jest jeszcze córka, jej nie można zostawić, trzeba coś zrobić... I te czasy straszne. I ci Mazurzy, tak skrzywdzeni. Szczerze powiem, nic o historii rdzennych mieszkańców w tamtych czasach nie wiedziałam. Ale zamierzam to zmienić.
Szukałam 'Dzieci Jerominów', podobno jednej z najlepszych książek o Mazurach, ale na Allegro jest za droga, nie stać mnie, będę musiała poczekać cierpliwie, jeszcze poszukać.
A jak już się przełamałam, chociaż strasznie tego filmu bałam, sięgnęłam po Dom zły, który jest równie przejmujący i równie bardzo mnie przyciągał i odpychał jednocześnie, tego samego reżysera, czyli Wojciecha Smarzowskiego. Dostałam go od przyjaciółki na dvd i tak stał na oczach i mnie straszył. Nie czułam się na siłach go włączyć. 'Róża' mnie odblokowała, pomyślałam - jak ten przeszłam, to i tamten dam radę.
No nie wiem, który straszniejszy. Tematyka oczywiście inna, bo tutaj mamy wręcz kameralną historię kilku głównych postaci dramatu, i kilku postaci próbujących ten dramat ogarnąć czyli policjantów, ale sami są też wielkim dramatem, więc cuzamen do kupy mamy do czynienia z jednym wielkim złem, dziadostwem, oszustwem, hucpą, złodziejstwem i wszystkim robactwem jakie może z człowieka wyjść, jeśli tylko się otworzy chociażby malutki lufcik. Do tego lata osiemdziesiąte oddane z wielką pieczołowitością, skąd oni wzięli niektóre rzeczy?
Smarzowski chwyta widza za gardło i trzyma, nie ma tam żadnego pitu, pitu, że niby jest źle, ale dobro zwycięża. Nic z tego. Wszyscy, z jednym wyjątkiem (policjant, gra go Bartłomiej Topa), ale on tam jest chyba dla kontrastu, są odrażający, brudni i źli. Najgorsze jest to, że nie wojna jest tym zapalnikiem, oczywiście możemy mówić, ze komunizm i to, co się tam działo, ale ja bym tak daleko nie szła, po prostu okazuje się, że w niesprzyjających okolicznościach człowiek staje się zwierzęciem, któremu instynkt mówi - zabijaj, żeby przeżyć, zabijaj, żeby zdobyć, nie daj się. Jak się to wszystko zacznie nakręcać, to poszłooooo.
Film z gatunku - must see - musisz zobaczyć. A jak już once seen, never forgotten - raz obejrzany, nigdy nie zapomnisz.
Aktorzy świetni, wszyscy bez wyjątku, no może poza kobietą w ciąży, którą gra młoda aktorka, w jakim filmie by nie występowała, jej środki wyrazu są takie same, przeważnie rozbiegane oczy i zaciskanie szczęk. Byle powód i ona od razu zaczyna oczami wodzić, wkurza mnie to.
W obu przypadkach, po obejrzeniu, nosiłam w sobie te historie, czułam 'na języku' brud i łzy, i cieszyłam się, że żadna z tych sytuacji nie przydarzyła się mnie. Doprawdy nie wiem, co bym zrobiła.
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na Canal+ na kolejny film z Marianem Dziędzielem - 'Kret'. Gra tam w parze z Borysem Szycem. Obaj stworzyli tam świetne kreacje. Jeśli ktoś myśli, że Borys Sz jest marnym aktorem, powinien zobaczyć ten film właśnie. I znowu emocje, niedowierzanie, gorące dyskusje, co byśmy zrobili, gdyby nam przyszło być w takiej sytuacji? I bardzo mocny koniec. A wszystko to o synu i ojcu, nieżyjącej matce i żonie syna. Przeszłości, bolesnej i bohaterskiej, która nie jest taka, jakby się wydawało. Nie jest? Syn próbuje się tego dowiedzieć, ojciec mu w tym nie pomaga, chociaż w pewnym momencie myśleliśmy, że tak. I trudne polskie czasy, które to? Czy to ważne, my ciągle jakieś kryzysy przechodzimy. W każdym razie już po upadku komuny. Rozliczenia zawsze są bolesne.
A na koniec kolejny niełatwy film. Nie szukam ich specjalnie, nawet unikam takiego zmasowania, bo bardzo przeżywałam każdy z nich, więc jakaś komedia romantyczna by się przydała, albo co. A ja z każdym kolejnym z deszczu pod rynnę. Tym razem w TVP nadali 'Lincz' Krzysztofa Łukaszewicza. Oparty na prawdziwych wydarzeniach, o linczu mieszkańców małej wioski na mężczyźnie, który lata całe terroryzował wioskę. Recydywista z ciężką ręką i dużą maczetą, robił co chciał, a kiedy mieszkańcy prosili o pomoc policję, okazywało się, że prawo jest, ale nie dla wszystkich, poza tym problemy z ludźmi i wozami patrolowymi, do tego festyn do obstawienia, a na wsi to przecież i tak sami pijacy siebie warci. Film pokazuje narastającą bezsilność i złość i sprawiedliwość wymierzoną własnymi rękami. Czy tak można, czy to dopuszczalne? Dlaczego nie było dla nich wsparcia?
I znowu emocje, łzy, bijące serce, jeszcze mi się w nocy śnił. Tam nie ma kiczowatego graficznego przedstawienia konfliktu, dzieje się wszystko w pięknych okolicznościach przyrody, spokojnie i cicho, żadnych zbędnych gestów i chojrakowania, za to wiele zwyczajnej, ludzkiego strachu i marzenie o zaznaniu spokoju. Ale jakim kosztem?
Na koniec powiem tylko, że ten Dziędziel to jest po prostu fantastyczny aktor.
czwartek, 5 lipca 2012
Caro, Elka, Wiśka i Mildred - cóż za doborowe towarzystwo
Trzyma się mnie ta piosenka od kilku dni i nie puszcza. Śpiewam pod prysznicem, kiedy się ubieram, kiedy robię makijaż - a to trudno, bo ze względu na rytm i podrygiwanie dupskiem, można sobie oko wydłubać. Nauczona doświadczeniem pilnuję się, żeby nie śpiewać w sklepach na głos, ale w samochodzie, kto mi zabroni?
Ale nie o tym miałam pisać.
Nie wiem, czy czasem bywacie na profilu Notatek na Facebook, tam pisałam, więc może dla niektórych się powtarzam, że mam wielką ochotę na czytanie, ale wszystko bym chciała na raz, więc rozedrganie we mnie wielkie i to mnie męczy. Książek do czytania bez liku. Pojechałam odwiedzić Monikę z Niebieskiej Biblioteczki, całą drogę z twardym postanowieniem, że żeby nie wiem co tam było, nie będę pożyczać, bo przecież dużo czeka. I co zrobiłam? Jak jakaś durna, jak tylko zobaczyłam te książki, poprosiłam o użyczenie na kilka tygodni. To jest nienormalne.
A tutaj książki przywiezione przez córkę. Nie miała miejsca w bagażu, jak wracają z Markiem z Krakowa, ile by mnie miała wykupione, będzie za mało, ale dla mamy zawsze na książki znajdzie miejsce i dzięki temu mam biografię naszej Noblistki, a obok biedniutko, w porównaniu z tym tomiszczem w twardej oprawie, wyglądająca Zofia Woźnickiej książka Było takie lato, którą tak przewodnikpokrakowie polecała, że nie mogłam jej nie zdobyć. Na szczęście była do kupienia za grosze na Allegro. Jaka to dziwna historia z tymi starymi książkami, dziewczyna ją sprzedająca, nie jakiś antykwariat czy księgarnia, chciała się jej pozbyć i nie mogła, a ja tak bardzo chciałam kupić. Był problem z odebraniem w Polsce, nawet mówiła, że do Irlandii za nic pośle. No, ale się znalazł kanał przerzutowy i jest u mnie, nikt na tym nie stracił, a ja zyskałam takie malutkie czytadełko.
No dobra, to się pochwaliłam, a teraz o serialu, który właśnie z mężem obejrzeliśmy, a zasługuje on na większą uwagę - produkcja HBO 'Mildred Pierce'.
Kiedy był nadawany pierwszy raz na kanale HBO, przegapiłam pierwszy odcinek i jakoś mi się nie chciało nadrabiać. Dzięki powtórkom letnim wróciłam do niego teraz i ręce ku niebu wnoszę w okrzyku WHY? Dlaczego tak długo czekałam z obejrzeniem tak fantastycznego serialu? A przecież wiedziałam, że dostał on wszystkie możliwe nagrody.
Nie będę wklejać tu trailera, bo dużo w nim widać, a jak chciłabym, żebyście go obejrzeli nie spodziewając się niczego, jak mnie się to zdarzyło. Ależ to było rollercoaster emocjonalny!
Koniec prohibicji w USA. Mildred zostaje sama z dwójką dzieci, mąż opuszcza ją dla innej kobiety. W tamtych czasach, kiedy praca w usługach była dla wielu ludzi poniżeniem i upadkiem, w dobie czarnego kryzysu, kiedy firmy upadały jedna po drugiej, ona, niepracująca nigdy kobieta, zostaje na lodzie. I tu zaczyna się historia jej życia 'po mężu', pięć odcinków, duży przedział czasowy, dużo się dzieje, prywatnie, zawodowo, wszędzie.
Fantastycznie pokazane uczucia, bez żadnego kiczu, bez cukrzenia, bardzo prawdziwie. Życie Mildred nie oszczędzało, ale ona dzielnie dawała sobie radę. Aż do czasu... O nie, nic więcej nie napiszę.
Powiem tylko, że z mężem jeszcze z pół godziny po zakończeniu ostatniego odcinka siedzieliśmy milcząco w fotelach i przemyśliwaliśmy, co właśnie się tam zdarzyło. Nie wiem, może dlatego, ze mamy dzieci, tak nami to wstrząsnęło? Film po prostu trzeba zobaczyć. Seriale HBO, przynajmniej niektóre, to są istne majstersztyki, a każdy odcinek jest jak film, równie dobry, równie bogaty, równie pieczołowicie zrealizowany.
Spójrzcie jak Kate Winslet cieszyła się po otrzymaniu Emmy za rolę w tym filmie. Jakąż ona ma klasę, jak ona potrafiła to okazać. Kiedyś nie bardzo ją lubiłam, ale teraz uważam, że jest jedną z najlepszych aktorek, nie wyobrażam sobie nikogo innego w Lektorze na przykład.
Ten serial jest nawet dla tych, którzy nie lubią seriali, ma tylko pięć odcinków i zaspokoi nawet najbardziej wybrednych.
niedziela, 1 lipca 2012
Lato nagich dziewcząt - Stanisława Fleszarowa-Muskat (audiobook)
Ach, cóż to była za letnia przygoda. Znowu byłam nad polskim morzem, w sukience w groszki, poznałam rzeźbiarza Grzegorza i jego przezabawnego psa Gwoździa, grupę młodziaków, którzy spotkali się w Sopocie przy okazji pozowania mu do jego ostatniego dzieła, a na dodatek jeszcze kilka innych postaci, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci, kiedy tylko zawieje pierwsza letnia morska bryza, kiedy usłyszę mewy i szczekanie psa biegnącego po plaży za piłką, wrócą do mnie obrazy z tej powieści.
Fleszarowa-Muskat to jedna z moich ulubionych autorek, nad Bałtykiem, w Sopocie mieszkała i tworzyła. Czyż jest lepsza pisarka do stworzenia klimatu letniego miasteczka od niej? Może i jest, ale jak dotąd, nie czytałam fajniejszej letniej powieści. Do tego czytałam głosem jednej z moich ulubionych aktorek, Ewy Kasprzyk. Dwa grzyby w barszczu, ktoś by mógł powiedzieć, dla mnie po prostu przyjemność do kwadratu.
Akcja jest prosta i bezpretensjonalna. Nie ma żadnego nadęcia, rozrywania szat, grzebania w otwartych ranach i sypania po nich soli.
Do Sopotu przyjeżdża rzeźbiarz. Dostaje propozycję wzięcia udziału w konkursie na rzeźbę o młodości, nie chce rezygnować z lata, więc przyjmuje propozycję objęcia pracowni tamże, która jest wolna na czas wyjazdu artystów zagranicę. Zjeżdża do miasteczka z fasonem, zachodnim wozem, którego kupno wiąże się z ciekawą historią, a ta z psem. No właśnie - Gwóźdź. Jak napisała Agnesto u siebie - gwóźdź programu. Żałuję, że nie ja pierwsza wpadłam na to porównanie, bo jest bardzo celne. Czekałam na fragmenty opowieści oczami psa, na teksty jego językiem, spostrzeżenia właściwe zwierzakom.
Często udaję, że mówię to, co myśli mój pies. Na przykład - te człowieki nie mają za grosz rozumu, denerwują się, że po kąpieli w morzu tarzam się w piasku, jakby nie rozumieli, że to moja kąpiel właściwa, hello, nigdy nie myliście garnków piaskiem? - i robię to głosem 'frankowym'.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy autorka oddała głos Gwoździowi. Bardzo dowcipne i nadało niepowtarzalny charakter powieści.
Grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i dwóch chłopców - chociaż akcja to koniec lat pięćdziesiątych, widać w związku z tym różnice, ale problemy takie same jak i dziś, pewne rzeczy nigdy się nie starzeją.
Smaczki nadmorskie, panowie polujący na młode kozy fundując im zagraniczne drinki i z obłędem w oczach próbujący je zaciągnąć do hotelu, żony nie mniej napalone na przygodę, ludzie przechadzający się po Monciaku, kafejki, parujące ciała zaraz po wyjściu z wody, te koce, kosze i parawany - to wszystko i ja pamiętam. Znam albo słyszałam opowieści.
Lata pięćdziesiąte, ciągle widać ślady wojny, jeszcze bieda, ścisk w mieszkaniach komunalnych, łatanie braków w zaopatrzeniu szyciem w domu, ale lato ma swoje prawa, młodość ma swoje prawa, upomina się o swoje.
W lecie nie może być mowy o poważnych sprawach, ale one i tak 'wychodzą na wierzch', bo lato nie trwa wiecznie, a życie nie poczeka.
Dużo jest śmiechu, swobody (również obyczajowej), ciepłych nocy, długich dni i beztroski pomieszanej z dorosłym spojrzeniem na sprawy. Wszystko bardzo gustownie, ze smakiem skonstruowane, żadnego epatowania seksem, a jednak tam jest, tak też można.
Dużo jest w ogóle u niej takich smaczków, a to szczegóły ubioru, a to menu w restauracji, a to wygląd budynków i mieszkań. Najbardziej rozbawił mnie tekst, kiedy narratorka mówi - Grzegorz myślał, że przegiął pałę - biorąc pod uwagę, ze pisane to było w roku 1960, to musiało być oznaka nowoczesności i swobody językowej.
Bardzo polecam tę powieść, szczególnie w ten czas. Najlepiej to czytać w upalne wieczory zajadając lody bambino na patyku. A kiedy się słucha, nie ma nic przyjemniejszego jak spacer nad morzem i słuchanie treści z jego szumem w tle.
Fleszarowa-Muskat to jedna z moich ulubionych autorek, nad Bałtykiem, w Sopocie mieszkała i tworzyła. Czyż jest lepsza pisarka do stworzenia klimatu letniego miasteczka od niej? Może i jest, ale jak dotąd, nie czytałam fajniejszej letniej powieści. Do tego czytałam głosem jednej z moich ulubionych aktorek, Ewy Kasprzyk. Dwa grzyby w barszczu, ktoś by mógł powiedzieć, dla mnie po prostu przyjemność do kwadratu.
Akcja jest prosta i bezpretensjonalna. Nie ma żadnego nadęcia, rozrywania szat, grzebania w otwartych ranach i sypania po nich soli.
Do Sopotu przyjeżdża rzeźbiarz. Dostaje propozycję wzięcia udziału w konkursie na rzeźbę o młodości, nie chce rezygnować z lata, więc przyjmuje propozycję objęcia pracowni tamże, która jest wolna na czas wyjazdu artystów zagranicę. Zjeżdża do miasteczka z fasonem, zachodnim wozem, którego kupno wiąże się z ciekawą historią, a ta z psem. No właśnie - Gwóźdź. Jak napisała Agnesto u siebie - gwóźdź programu. Żałuję, że nie ja pierwsza wpadłam na to porównanie, bo jest bardzo celne. Czekałam na fragmenty opowieści oczami psa, na teksty jego językiem, spostrzeżenia właściwe zwierzakom.
Często udaję, że mówię to, co myśli mój pies. Na przykład - te człowieki nie mają za grosz rozumu, denerwują się, że po kąpieli w morzu tarzam się w piasku, jakby nie rozumieli, że to moja kąpiel właściwa, hello, nigdy nie myliście garnków piaskiem? - i robię to głosem 'frankowym'.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy autorka oddała głos Gwoździowi. Bardzo dowcipne i nadało niepowtarzalny charakter powieści.
Grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i dwóch chłopców - chociaż akcja to koniec lat pięćdziesiątych, widać w związku z tym różnice, ale problemy takie same jak i dziś, pewne rzeczy nigdy się nie starzeją.
Smaczki nadmorskie, panowie polujący na młode kozy fundując im zagraniczne drinki i z obłędem w oczach próbujący je zaciągnąć do hotelu, żony nie mniej napalone na przygodę, ludzie przechadzający się po Monciaku, kafejki, parujące ciała zaraz po wyjściu z wody, te koce, kosze i parawany - to wszystko i ja pamiętam. Znam albo słyszałam opowieści.
Lata pięćdziesiąte, ciągle widać ślady wojny, jeszcze bieda, ścisk w mieszkaniach komunalnych, łatanie braków w zaopatrzeniu szyciem w domu, ale lato ma swoje prawa, młodość ma swoje prawa, upomina się o swoje.
W lecie nie może być mowy o poważnych sprawach, ale one i tak 'wychodzą na wierzch', bo lato nie trwa wiecznie, a życie nie poczeka.
Dużo jest śmiechu, swobody (również obyczajowej), ciepłych nocy, długich dni i beztroski pomieszanej z dorosłym spojrzeniem na sprawy. Wszystko bardzo gustownie, ze smakiem skonstruowane, żadnego epatowania seksem, a jednak tam jest, tak też można.
Dużo jest w ogóle u niej takich smaczków, a to szczegóły ubioru, a to menu w restauracji, a to wygląd budynków i mieszkań. Najbardziej rozbawił mnie tekst, kiedy narratorka mówi - Grzegorz myślał, że przegiął pałę - biorąc pod uwagę, ze pisane to było w roku 1960, to musiało być oznaka nowoczesności i swobody językowej.
Bardzo polecam tę powieść, szczególnie w ten czas. Najlepiej to czytać w upalne wieczory zajadając lody bambino na patyku. A kiedy się słucha, nie ma nic przyjemniejszego jak spacer nad morzem i słuchanie treści z jego szumem w tle.
Subskrybuj:
Posty (Atom)