Już wcześniej pisałam o powieściach Anny Fryczkowskiej - jej debiutanckiej "Straszne historie o otyłości i pożądaniu" oraz drugiej Trafiona-Zatopiona. W obu opiniach byłam zgodna, że jest to pisarka świetna, fantastyczna i cieszę się, na kolejne jej powieści. Jakże mi miło, że jej najnowsza produkcja, tym razem kryminał, thriller i obyczaj w jednym - "Kobieta bez twarzy", nie tylko jest równie dobra, ale chyba nawet przebija wszystkie poprzednie. Czyli autorka rozwija się i wciąż zaskakuje.
Przypomina mi ta powieść Kołysankę Machulskiego (film) i powieść Olgi Tokarczuk 'Prowadź pług swój przez kości umarłych". I to jest wielki komplement, bo obie produkcje podobały mi się, każda z innych powodów, wyjątkowo.
Już pierwszy akapit powieści wprowadził mnie w ekstazę:
"Ewa Maliwa od dawna miała ochotę go zabić. Uczucie narastało, kiedy wracał po pracy, wtaczał się, bodąc brzuchem powietrze, brzemienny swoim zmęczeniem, siadał, aż krzesło jęczało, podpierał głowę lewą ręką, prawą chwytał łyżkę i rozpoczynał transport do ust, tak sprawny, że siorbanie nie milkło nawet na chwilę. Dwie minuty i już po ogórkowej, którą szykowała przez trzydzieści minut. Pięć minut i już po drugim, czyli schabowym z pieczarkami, ziemniakami, marchewką z groszkiem, któremu poświęciła półtorej godziny. Pożerał nie tylko to cholerne mięso, ale i dziesiątki godzin jej życia, nawet nie zwracając na to uwagi"Bodąc brzuchem powietrze - jakie to obrazowe, jak oddaje ducha tego, co czuje ta kobieta do jej męża, dalszy opis to tylko potęguje, a przecież nic tam w sumie nie ma, schabowy, pieczarki, strata czasu - ale jaka to strata czasu, jak znienawidzony jest ten schabowy i jego 'pożeracz"! Już te pierwsze słowa wprowadziły mnie w takie drżenie czytelnicze, że do tej pory nie mogę się z tego otrząsnąć. Dozowałam sobie lekturę tej powieści, ostatnio jakoś tak się dzieje, że zwalniam zamiast przyspieszać, że chcę zostać dłużej w świecie powieści, mam więcej szczęścia niż pecha do dobrych książek. Mam więcej szczęścia niż pecha, że się urodziłam w kraju, w języku którego piszą świetni pisarze i ja to mogę czytać.
Nie mam do tej powieści dystansu, do pisarki nie mam dystansu, bo normalnie kocham ją czytelniczą miłością największą jaka w przyrodzie występuje. Toteż nie napiszę wam co autorka miała na myśli, co nam sprawnie przedstawia, jak świetną jest obserwatorką, jak umiejętnie łączy i rozdziela ... Bo nie jestem krytykiem literackim, bo mi nikt nie zlecił rzetelnej recenzji i nic nie muszę. Mogę sobie piać peany, mogę stawiać pomniki, składać kwiaty w dzień urodzin i nic nikomu do tego.
Pewnie jesteście ciekawi o czym jest ten kryminał? Hanna Cudny zostaje nagle i nieodwołalnie wdową z dwójką dzieci. Nie ma planu na to, jak przeżyć tę tragedię, stara się jakoś posklejać życie, chociażby ze względu na dzieci. Chwyta się pomysłu wyjazdu, zmiany otoczenia, rozpoczęcia wszystkiego od początku, a na miejsce tej odmiany wybiera małą wieś podlaską, w której kiedyś nie raz spędzała z ojcem wakacje i gdzie czuła się bezpiecznie i dobrze. Już po niedługim czasie orientuje się, że wszystko można powiedzieć o jej nowym życiu, ale nie to, że jest bezpieczne, spokojne i dobre. Nic nie idzie jak należy, a do tego wokół trup ściele się gęsto, a odkrywany jest w spektakularnych okolicznościach, niestety przez jej dzieci. A wieś - daleko jej do sielskiej, anielskiej, wsi wesołej. Natomiast blisko do koszmaru.
Czytając tę powieść czułam się jak dziecko w sklepie ze słodyczami z otwartym kontem na wydatki. Mlaskałam przy każdym smakowitym zdaniu, przy ciekawych porównaniach, przy interesujących woltach stylistycznych. Podobało mi się rozdzielenie narracji na Hannę-matkę i Michalinę-kilkuletnią córkę. Od razu po stylu poznawałam, ktora to która, w wypadku różnych narratorów taka dyscyplina stylistyczna u pisarza jest nieodzowna i Annie Fryczkowskiej to się udało, nie było żadnej skuchy w tym temacie. Pewnie imię córki, takie jak mojej, spowodowało, że traktowałam jej relację bardzo emocjonalnie, bo to przecież tak, jakby to moje dziecko do mnie mówiło. Chociaż akcja i sposób jej opisywania był taki obrazowy, że gdyby córka miała na imię Beatka tez pewnie bym się przejmowała tak samo.
Kilkakrotnie pisarka zafundowała mi taki zwrot akcji, że sobie mało języka raz nie połknęłam. Ja jestem okropny straszak i mnie nie jest trudno przerazić, ale to raczej na filmach, bo książki mogę czytać najstraszniejsze. Pewnie dlatego, ze film nam podaje na tacy przerażające rzeczy, a wyobraźnia wytwarza je tylko do takiego stopnia, jaki jesteśmy w stanie znieść. Jednakże sposób, w jaki autorka opisuje rzeczy trafiał do mnie jakoś tak cichaczem, zaskakiwały mnie niektóre obrazy i bywało, że się dławiłam własną śliną. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to wcześniej przytrafiło. W każdym razie ciśnienie miałam wysokie i bez kawy.
Gdyby Anna Fryczkowska żyła w Rosji czy w Ameryce byłaby bogata, czczona i wożona limuzynami z truskawkami i szampanem na pokładzie (w Rosji na pewno). Życzę jej tego z całego serca. A jeśli nie limuzyn, chociaż tego, że się będą o nią wydawnictwa bić, że ją agent będzie musiał bronić przed tłumami fanów i nadmiarem wywiadów, że będzie hołubiona i kochana przez swojego wydawcę i na koniec tego, ze będzie wynagrodzona adekwatnie do tego, jak dobrze pisze.
Ja poproszę, żeby autorka była zaopiekowana, zeby mogła pisać jak najwięcej i żebym ja mogła jeszcze wiele języków połknąć i wiele łez wzruszenia czy rozbawienia wylać. Rolnicy do bron, pisarze do laptopów (może powinnam powiedzieć piór?)
A na koniec chciałam dodać, że wydawnictwo Prószyński pięknie wydało tę powieść (zresztą widzę, że to seria, tym większe brawo), książka jest taka mięsista w dotyku, co potęguje dobre wrażenie i przyjemność czytania. Lubię to!
Baza recenzji Syndykatu ZwB