Dzisiaj mija pięć lat od dnia, kiedy poczyniłam pierwszy wpis na blogu, jeszcze na platformie Blox, na której zresztą nadal piszę (ukazują się tam te same wpisy, co tutaj).
Urodziny bloga świętowałam w teatrze, który gościł dzisiaj trupę z Abbey Theatre w Dublinie. Na afiszu sztuka 'Slive' dwudziestowiecznego dramaturga irlandzkiego Johna B. Keane'a.
Poczytałam trochę o niej i wiedziałam, że to coś dla mnie, bo jestem wielką admiratorką teatru klasycznego, może to i paszteciarstwo, ale co poradzę? Oczywiście oglądam spektakle awangardowe, ale nie wzruszam się na nich tak, jak na Szkole żon, Wiśniowym sadzie czy ostatnio spektaklu Teatru Telewizyjnego TVP pt. Brunch.
Nie udało mi się zrobić zdjęć scenografii, nie chcieli tego, więc światła były cały czas przygaszone, nawet podczas przerwy. Sztuka długa, trzy godziny, przerwa zaledwie 15 minut, więc prawie cały ten czas przeznaczony na spektakl.
Scenografia klasyczna, typowe pomieszczenie w irlandzkim domu początku XX wieku. Wielkie palenisko, wysokie, człowiek mógłby tam wejść bez problemu. Na specjalnym podwieszeniu kociołek na zupę, obok duży żeliwny czajnik i garnek do pieczenia chleba. Stara kobieta siedzi blisko ognia, pali fajkę.
Młoda krząta się po kuchni, mąż zaraz wróci z pracy, szykuje posiłek. Pod stołem kuchennym worki z mąką, ziarnami, woda w wiadrach, mleko w kance. Od razu wiadomo, że to farma, irlandzka wieś.
Synowa i teściowa bardzo się nie lubią.
Najpierw do domu wraca ze szkoły młodziutka, przepiękna dziewczyna. Zaaferowana opowiada, że szkolna furmanka znowu straciła koło, że musiała iść z daleka. Jeszcze dziecko, chociaż wygląda już coraz bardziej jak kobieta.
Babka z dziewczyną znikają w czeluściach domu, a na scenie pojawia się mężczyzna, który szybko okazuje się swatem przychodzącym z misją specjalną. Bogaty farmer, strasznie już leciwy, chce żony i Sive wyjątkowo się nadaje i bardzo mu się widzi. Za to zamążpójście rodzina dziewczyny dostanie 200 funtów, a swat 100. Majątek!
No i zaczyna się - festiwal obłudy, pazerności, ale też i trudnej, drastycznej prawdy, na co mogą sobie pozwolić ludzie biedni. A raczej czego absolutnie nie mogą mieć - marzeń i prawa wyboru.
Dziewczyna ma oczywiście ukochanego, który jest biedny, ale robotny.
Uwaga, dla moich znajomych z Dublina i innych miejscowości, gdzie zawita ta sztuka (między innymi Cork, Limerick), jeśli zamierzacie to obejrzeć, nie czytajcie dalej, będzie spoiler.
Nie chodzi tu o fabułę, bo bardzo łatwo można sobie wyobrazić, że nie kończy się to dobrze, dziewczyna popełnia samobójstwo w przeddzień ślubu.
Głownie fascynujące jest pokazanie, jak dochodzi do całej sytuacji. Rozmowy ciotki i wuja, który na początku jest przeciwny. Kolejne odwiedziny swata i bogatego farmera. Błagania dziewczyny, żeby jej tego nie robili, tłumaczenie ciotki, jakie jest życie i dlaczego kobiety z ich pozycją muszą poddać się losowi. To wszystko przerywane wizytami wędrownych handlowców, którzy przynoszą wiadomości w formie śpiewanej w towarzystwie energicznych uderzeń w irlandzki bęben.
Z takimi sztukami jest jak z oglądaniem po raz setny kolejnej inscenizacji Moliera, Czechowa czy Gogola. Niby wiemy, co się stanie, co musi mieć miejsce, bo takie po prostu było życie i już, ale i tak z zapartym tchem śledzimy akcję z nadzieją, że a nuż widelec tym razem będzie inaczej, może oni jednak nie wezmą tych pieniędzy, może ten stary sam się wycofa, albo młody porwie dziewczynę i uda im się wziąć potajemnie ślub? W życiu takich zakończeń raczej nie bywa, więc i tu nie ma. Żadnego słodzenia i schlebiania publice, to nie komedia.
Bardzo dużo emocji, Irlandczycy są zdystansowani na zewnątrz, ale jak widać w czterech ścianach swojego domu w takich razach iskrzy.
Najbardziej podobała mi się żywiołowa reakcja publiczności. Chwilami zachowywali się jak dzieci. Kiedy swat przechwycił list do Sive z rąk jej wuja i otworzył kopertę, z wielu gardeł wyrwało się 'Oł noł'. Potem pokrzykiwali, kiedy mężczyźni walczyli o ten list, mruczeli z dezaprobatą, kiedy go czytali, wreszcie kiedy zdecydowali się go spalić, słychać było oburzenie. Byłam w euforii, w Polsce to się chyba nie zdarza, przynajmniej nigdy nie byłam tego światkiem. Przypomniały mi się spektakle w moim rodzimy teatrze, kiedy byłam jeszcze dzieckiem i wszyscy krzyczeliśmy, żeby zły czarodziej zostawił królewnę. Aż miałam łzy w oczach.
Spektakl często przerywano oklaskami, z emocji, z uznania dla wyjątkowej sceny. Aktorzy zamierali wtedy na chwilę, wyczekiwali końca, a wyglądało to jak stary obraz. Umieli skubani się ustawić.
Najpiękniej wypadła scena finałowa, kiedy młodzieniec przynosi Sive do domu i kładzie ją na wielkim stole. Mokra, martwa, z włosami spływającymi ku podłodze, ułożona tak, że wyglądała zjawiskowo i malowniczo. Niewinność ujarzmiona, a jednak wolna. Uciekła im. Potem jeszcze była zatrzymana w kadrze poza starej kobiety nad wnuczką, cierpienie, ale i pogodzenie się z tym, że życie po prostu takie jest, ciężkie, raczej przynoszące więcej trosk niż radości.
Przez prawie trzy godziny dużo krzyku, emocji, a na koniec przejmująca cisza i powoli zapadająca ciemność. W tej szarości długo nic.
Piękny wizualnie, przejmujący obrazek.
Bardzo udany wieczór. Tym bardziej, że poprzedzony radosnymi przygotowaniami makijażowo muzycznymi, wizytą w Boots, gdzie odwiedziłam wymarzone perfumy, malutkim, takim tycim zakupkiem :-) urodzinowo blogowym powiedzmy, no i kolacją z dziewczynami, gdzie rozmowom końca nie było (aż dziw, że cokolwiek zdołałyśmy zjeść).
Oby więcej takich chwil.
All photos are from Abbey Theatre Website
http://www.abbeytheatre.ie/whats_on/media/abbey-theatre-on-tour-sive