Przeczytałam szybciutko tekst poprzedni, co by się nie powtarzać i wiedzieć, cóżem ja wymodziła nocą bladą, i tak sobie myślę, że jeszcze kilka słów o Wrzeniu świata będzie, bo jest duże zainteresowanie tym miejscem.
Nie wiem, jak Wy, ale ja nie lubię, kiedy obsługa, gdziekolwiek by to nie było, jest anonimowa i jak w dawnych czasach było z dziećmi - nie ma jej być widać, a słychać tylko wtedy, kiedy pytają. To się jeszcze spotęgowało odkąd mieszkam na mojej prowincji Europy, czyli w Donegalu. Tutaj wszyscy od razu są bliskimi przyjaciółmi z ekspedientką czy kelnerką, a z barmanem to już mus, żeby to był nawet pierwszy i ostatni pobyt w danej jednostce piwo-dajnej. Kilkanaście lat tu już mieszkam, całkiem naturalne jest dla mnie więc, swobodne rozmawianie z obsługą kawiarni, ale nie tylko, z ludźmi wokół też. Druga natura (nie)stety. Tym razem ofiarą padła Pani za ladą we 'Wrzeniu świata' właśnie, jak również przypadkowy biedak przy stoliku obok (nie Wojciech Tochman, mowa o stoliku po drugiej stronie mojego). Tam wygodnie rozłożył się z gazetą i kawą pewien - zakładam zawsze, że miły - pan.
Pisałam już wcześniej, że byłam w amoku, a wiadomo, że taki stan potęguje wrodzone gadulstwo, u mnie już i tak z cugli spuszczone przez irlandzkie zwyczaje. Kiedy się rozkładałyśmy przy stoliku, a to jednym, a to drugim, bo nie mogłam się zdecydować gdzie nam będzie wygodniej, zakładając, że Ania do nas dojdzie, tokowałam swobodnie do Pani przy ekspresie, do pana przy kawie, do półki z książkami (nie przeszkadzają mi nieożywieni słuchacze), jak również do drugiego pana za ladą. Pani okazała się nie tylko prześliczna, o zniewalającym uśmiechu, ale cierpliwa i jakby to ująć - interaktywna. Odpowiadała czyli na to, co ja tam zagajałam. Pan z kawą za to, nadal zakładam, że miły, był chyba głuchoniemy, bo nie mogłam z niego wymusić żadnej werbalnej interakcji. Nawet był moment, że poczyniłam uwagę, że chyba jednak usadzimy się oddalone nieco od tego pana, bo my będziemy rozmawiać, a on pewnie chce w spokoju gazetę poczytać. To taki można powiedzieć oksymoron życzeniowy, bo przy babie w amoku spokoju już nie ma, to chyba jasne. Już mógł coś powiedzieć wtedy, Irlandczyk dawno odpuścił by sobie tę gazetę, połączył stoliki i gadka byłaby w większym gronie. No, ale w Polsce byłam, nie wymagałam aż takiej odmiany mentalności, ale jakiś uśmiech jednak, mrugnięcie okiem, nóż w plecy, co-kol-wiek, by się przydały. NIC. To mnie trochę wytrąciło z równowagi, ale trzeba być twardym nie miętkim, Pani oraz dziewczyny musiały mi wystarczyć. Drugi Pan za ladą, który przygotowywał wielce intrygujące napoje (niech ktoś się tam uda i mi powie, co to było?), wlewając do szklanki miodu i coś tam jeszcze zielonego pływało, był wzruszająco, po hipstersku nabzdyczony. Taka pani z baru mlecznego z Misia, ale w wydaniu niezwykle przystojnie męskim, do tego świetnie ubranym. Miał mi ściągnąć książkę z wysokiej półki, co się przedtem nawzdychał to jego, niezwykle zajęty był przy tych napojach, poważnie, jak bum cyk cyk, więc mu kością, a raczej upierdliwym gościem w gardle stałam. Potem się z Dorotą bałyśmy tej książki nie kupić, bo wiecie, podał - proszszsz - a jak na darmo ten trud, to opieprz jak nic. Ryzyko było wielkie :-)
Jednak odłożyłam, bo ta 'Czerwona księżniczka' ciężka, a ja jednak tylko podręczny bagaż miałam.
Niech Was ten opis sytuacji nie zmyli (kurczę, słowa są czasem bezsilne, nie chcę, zeby mi ktoś zarzucił, ze krytykuję i odradzam), tam jest świetna atmosfera, a podobno częste wizyty panów właścicieli, to, że się tam kręcą i nadają energii, jest bonusem nie do przecenienia, czego i ja doświadczyłam. Nawet jest takie wrażenie, że jak oni się tam tak swobodnie czują, wchodzą za ladę, do stolika, witają kogoś, żegnają, telefony dzwonią, ktoś w szybę puka, cmok cmok, zajrzyj znowu, to jest wrażenie, jakby się człowiek jakimś cudem, przez przypadek, im do domu zaplątał i na chwilę został. Polecam.
No, ale miało być o dalszych losach Kasi na warszawskich dróżkach, a raczej trotuarach.
Podczas kupowania Gazety Wyborczej z Dużym Formatem, bo to czwartek był i cudem tylko nie zapomniałam o jej kupieniu (kto by myślał o tym, jaki dzień tygodnia, na urlopie), a przypomniało mi się tylko dlatego, że Mariusz Szczygieł wziął od kogoś DF na chwilę i na moich oczach rozłożył do czytania, czyli znowu Wrzenie (dlaczego tam nie można GW ani żadnej innej gazety kupić?), wpadłam na diabelski pomysł, że można by do jakiegoś teatru skoczyć. Diabelski, bo ja niesiona adrenaliną, ale Dorota pewnie była bliska zejścia z powodu moich pomysłów. Rzuciłam torby na jakieś krzesła stojące przed kawiarnią na chodniku i niecierpliwie zaczęłam szukać, co grają na deskach warszawskich. Z GW, a potem okazało się, że z innych też, mogłoby się wydawać, że nic nie grają, że stolica straciła wszystkie teatry, bo nic o nich i spektaklach w gazecie nie było. Pędem z powrotem do Empiku, tam przegląd prasy na stojąco, zmiotłam przy okazji jakieś gumy i inne żujki, nic nie ma, wymiotło, nieczynne? Pytam pani za ladą, ale tam taki mniej więcej poziom interakcji werbalnej jak u tego pana przy stoliku obok wcześniej, czyli zero. Dorota przejęta dzwoni do syna, niech nam w sieci sprawdzi, muzyka w tym Empiku gra, ochroniarz wydziera się do mikrofonu na cyckach, że jakaś czekolada rozdeptana leży na półpiętrze, czy ona kradziona i w części skonsumowana czy kupiona? - a my na środku tego - mnie się wydawało, pandemonium - zapytowywujemy o spektakl. Chciałam do Polonii, ale tam coś grali nie tak, więc jak tylko usłyszałam, że w PKiN grają 'Fredrę dla dorosłych - mężów i żon', zakrzyknęłam, niech się chłop więcej nie męczy (wiadomo, jak matka o coś prosi, to można sobie w łeb strzelić, taki to trud, mam w domu syna, to wiem), BINGO! No, ale my o suchym pysku od kilku godzin jesteśmy, więc kiedy po skomplikowanych obliczeniach, bo mi się pomerdało, czy ja mam czas polski, czy irlandzki i która właściwie jest godzina, wyszło, że możemy tylko gdzieś po drodze zasiąść na jedzenie, na jakieś kluczenie po mieście czasu nie ma. Padło na 'Zapiecek', bo jak zobaczyłam pierogi i barszcz, to się we mnie Polak mały, kto Ty jesteś, obudził.
Tam mi się znowu gaduła włączyła, ale lekko, bo jednak na swoich błędach się uczę. Panie przemiłe, młodziutkie (gdzie się ludzie 40+ w handlu i gastronomii podziali?), jedzenie pyszne (ruskie orkiszowe cudne), książki nam robiły za dekoracje, więc dalej w klimacie, ale miseczka barszczu z czterema uszkami mię trochę zeźliła. Ze 300 ml tam tej czerwonej wody, uszka 4, nie pamiętam ceny, ale bez przesady, za wodę dychę czy nawet więcej to jednak przegięcie. Zapytałam kelnerkę, czy to norma, czy coś uwagę, jakiś przebiegający szczur na przykład, kucharki odwróciło i dała tylko część uszek? Pani powiedziała, ze powinno być 6 i poszła. Oświadczam wcale nie uroczyście, ale stanowczo za to, są mi winni 2 uszka.
Na koniec zgrzyt, bo okazało się, że nie możemy zapłacić oddzielnie. Nie, bo nie. Trzeba by wołać managera, ale jest zbyt wielki ruch i nie. Wydaje mi się, że takie coś w centrum Warszawy, w Alejach Jerozolimskich, gdzie pełno obcokrajowców, nie powinno mieć miejsca. Zagranicą bardzo często chodzi się jadać dużą grupą, a płaci się oddzielnie.
Jak tylko wyszłyśmy, z siatami, z obłędem ponaglenia czasowego w oczach, pognałyśmy w kierunku autobusu w stronę teatru. Trzeba Wam wiedzieć, że moja durnota osiągnęła wyżyny w dzień wyjazdu do Polski, kiedy to z powodu mizerii mojej walizki, postanowiłam jechać w nowych butach i nie brać żadnych innych. Kilkanaście godzin dnia poprzedniego, potem cały kolejny dzień na nogach, zaowocowało pęcherzami, co spowodowało taki oto obrazek, że kiedy rzuciłam hasło - na Kowno! - tułów pognał do przodu, nogi zostały w tyle, bo jednak enough is enough, czyli będzie tego.
Musiałam jakoś dać radę, autobus pomógł, a potem to już zęby zacisnęłam i na to Kowno pognałam. Biletów nie miałyśmy. Wpadam Ci ja krakowianka jedna to kasy i dysząc oraz jęcząc, bo te buty..., proszę o 2 bilety na teraz. Pani w kasie odpowiada - u nas nie ma, ale zapraszamy do teatru. Zdębiałam. Jak to nie ma, o Boże, ja z tak daleka. Pani na to, że nic nie poradzi, nawet nie wie, czy jeszcze czynny, a one tutaj zapraszają do teatru. Po raz drugi zgłupiałam, jak to nie ma, nieczynny, ale zapraszają??? Okazało się, że panie myślały, że proszę o bilety na taras, a nie na teraz. Cud się stał pewnego dnia, dostałyśmy dwa bilety i dotarłyśmy na nasze miejsca na całe 5 minut przed czasem. Po czym czekaliśmy jeszcze na jakąś grupę ludzi, którzy się spóźniali.
Ku mojemu zaskoczeniu sala pełna. Tyle to już grają, czwartek, no no.
Sztuka świetna, zasłużenie tak chwalona i z dobrymi recenzjami. Zaskoczenie, bo tekst fredrowski, ale scenografia, kostiumy, zachowanie na wskroś współczesne. A tekst nadal aktualny, niebywałe.
Fraszyńska, Żebrowski, Darocha i Książkiewicz grali, dobrze, że zamiast tej ostatniej nie było Liszowskiej (grała chyba wcześniej ona), bo bym nie zdzierżyła, a tak nic mi nie przeszkadzało, a pan Darocha, którego w ogóle nie znam, miło zaskoczył.
Sztuka jest o związkach, tutaj oczywiście dużo zamieszania, mąż ma kochankę, żona ma kochanka, kochanek jest też kochankiem kochanki, wyszedł oknem, wrócił drzwiami, jak to w teatrze. Męża żona mierzi i w ogóle nie pociąga, nudzi poza tym, służka to co innego. Żona znajduje sobie inny obiekt westchnień, mąż jej do niczego niepotrzebny. Nic nie jest takie, jakim się zdaje, oczywiście w którymś momencie musi się wydać. Dużo śmiechu, farsa to przecież. I tak się wszyscy zaśmiewaliśmy, aż przychodzi ostatnia scena, mąż z żoną zostają sami, wszelkie gierki i mistyfikacje zakończone, on ogląda telewizję, ona coś tam w sieci szuka, on przełącza kanały, nie to, nie to, wyłącza odbiornik i zapodaje muzykę, a tam jak na złość Celine Dion o miłości śpiewa, jak tylko ona potrafi. Mąż podejmuje decyzję, podchodzi do żony i jakoś tak niezdarnie ją do tańca prosi. Potem jeszcze bardziej niezdarnie próbuje z nią tańczyć, nie potrafią być blisko. Śmieszne te ich próby, ale ja już się nie śmieję, bo widzę, jak im ciężko idzie to zbliżenie, muszą się siebie uczyć, bo człowiek przecież bez miłości żyć nie umie, a mają tylko siebie. Powoli, powoli udaje im się jakoś chwilę objąć, potem mocniej i ... koniec spektaklu. Wszyscy wokół się śmieją, a ja płaczę. Tak się wzruszyłam, bo to takie prawdziwe było. Ileż jest takich małżeństw dookoła. Na szczęście nie moje, pomyślałam w duchu. Zanim światło zapalili musiałam jakoś łzy z powrotem do oczu wcisnąć, bo głupio tak.
Ukłony, kosze kwiatów, okazało się, że to był 300. spektakl. Dodatkowo zapisze się w moje pamięci.
Co za noc, co za wspaniały dzień :-)
O Bogu, jaki długi wpis, ktoś tu dotarł?