Czarne chmury u mnie ostatnio, i to niestety nie serial, a w życiu tak mi się nad głową zebrały. W pracy kicha, siadam psychicznie, w domu automatycznie trochę też, bo mąż się wścieka, że ma żonę mało uśmiechniętą i zestresowaną, babcia zmarła i nawet nie miałam kasy, ani płatnego wolnego, żeby na pogrzeb pojechać, samochód się zepsuł, syna mp3 też, a na dodatek Karcher ogrodowy również też. Na konto nie wpłynęła pensja za ostatni tydzień, kiedy poszłam pytać dlaczego, najpierw się upierali, ze wysłali, więc to z moim kontem coś nie tak, na dowód czego wyciągnęli listę płac... na której okazało się, że mnie nie ma. Myślę, że wystarczy tego narzekania, przechodzę do meritum:
didaskalia - kobieta pracuje w kafejce, czego serdecznie nienawidzi, bo nigdy nie chciała tam być, została podstępnie wrobiona w ten etat niby na chwilę, bo trzeba ratować sytuację (długa historia, kto czyta mój codziennik to wie). Jest coraz gorzej, zostawili ją samą, przy stolikach ludzie, kuchnia jeden wielki chaos, wszystkiego brakuje, bo nic nie było myte w trakcie obsługiwania gości, a ona przyszła dopiero do pracy. Jest godzina pierwsza, a jej już się nie chce żyć, stres się odzywa skróceniem oddechu i żal strasznie ją dusi, dlaczego ci ludzie tutaj, w tej pracy, są tacy okropni? Kiedy wydaje się, że już po prostu nie wytrzyma tego dlużej, ból w piersi (jak bum cyk cyk) - może to zawał i koniec?
Wchodzi koleżanka z siateczką - a tam koperta od czytelniczki bloga Kasi, która wysłała paczuszkę na wskazany adres koleżanki w Polsce, a ta z kolei przywiozła ją do Irlandii - a w tej kopercie książka, której szukałam od wielu, wielu lat - Zofia Stulgińska Czek bez pokrycia. O Boże, jak ja się ucieszyłam, wyjęłam ją ukradkiem z koperty, pogłaskałam, powąchałam, przeczytałam trzy zdanie w środku i schowałam pieczołowicie do torebki, żeby ją to miejsce wstrętne nie skaziło swoją toksycznością.
Kiedy już kończyłam pracę, dostałam sms z biblioteki, że zamówiona przeze mnie książka właśnie do nich dotarła, a biblioteka w tym samym budynku - za chwilę wychodziłam z pracy dzierżąc w dłoniach nie tylko Czek bez pokrycia (sic!), ale również zbiór opowiadań Colma Tóibina The Empty Family.
Po pracy rzyszłam do domu, mąż wkurzony, bo coś mu za późno wróciłam, obiad gotowy, a mnie nie ma. Co zrobić skoro z pracy wyszłam później, bo się nie wyrobiłam, a potem odebrałam telefon od koleżanki, która też ma problemy i nie mogłam powiedzieć - nie mogę gadać, idę jeść kotlety. Pokłóciłam się ze ślubnym, bo tego już było za wiele. Leżę na łóżku, zmęczona i zmarnowana psychicznie, a tu wchodzi on i mówi - przesyłka do ciebie i podaje kopertę. A w niej najnowsza powieść Anny Fryczkowskiej, którą uwielbiam z jej dwie poprzednie książki (nota bene Trafioną Zatopioną też czytałam w lecie zeszłego roku), tym razem nie obyczaj, a kryminał Kobieta bez twarzy. Nie uwierzycie jak mi to humor poprawiło, nie mogłam się nie uśmiechnąć, a naukowo dowiedzione jest, że jak się człowiek szeroko uśmiechnie, niemożliwe jest, żeby pozostawał w złym humorze. A na dodatek Paris zostawiła dla mnie Twój Styl nowy do poczytania, a mój storczyk kwitnie jak szalony.
a te dwie też niedawno przyszły. Jedna kupiona przez koleżankę córki i teraz dostarczona, a druga w prezencie. Długi weekend w czytaniu, świetna.
I tak to moja chandra została spacyfikowana.
Na chwilę, bo dziś kolejny dzień w pracy. Ratunku, jeszcze pięć tygodni kontraktu, muszę wytrzymać.