Lubię powieści Moniki Szwai, za ich dobre fluidy, za pogodę, za lekkie historie, które zawsze się dobrze kończą. Wiem, że to może dla pisarki okropne, ale sięgam po nie zawsze w okresie obniżonego poziomu stresu, kiedy nastrój wisielczy i na nic innego człowiek nie ma ochoty. Nigdy mnie nie zawiodła.
No cóż, ale zawsze jest pierwszy raz, mam nadzieję, że ostatni.
Książka napisana sprawnie, jak to u Pani Moniki, nie ma się czego czepić, tylko temat moim zdaniem potraktowany trochę zbyt lekko, zbyt strawnie, jak na jego wagę.
In vitro budzi u nas wiele emocji. Jestem za, deklaruję krótko i nie wchodzę w szczegóły światopoglądowe, bo nie miejsce po temu. Inaczej sprawa się ma, moim zdaniem, jeśli chodzi o surogatki. Już nie potrafię tak zdecydowanie opowiedzieć się na tak, czy na nie. Niby rozumiem motywy działania i decyzji, po jednej i po drugiej stronie, ale uważam, że tam gdzie dwa istnienia, a nawet więcej, bo dwie matki, dziecko przynajmniej jedno, do tego mąż, czasem dwóch, to już się robi tłok, który jest kłopoto-twórczy. Tu się musi coś schrzanić.
Ciekawa byłam, jak Monika Szwaja podejdzie do tematu, szczerze mówiąc spodziewałam się tym razem poważniejszej lektury. Niby wiem, że o wszystkim można opowiedzieć lekko, ale bez przesady.
Zdaję sobie sprawę, że to masło maślane, bo sięgam po jej książki, żeby się odstresować, a potem zarzucam, że się za mało stresowałam podczas czytania, ale o ile perypetie miłosne kilku kobiet są łatwe do opisania w ten czy inny sposób, to sprawa poglądów na temat życia poczętego, już nie jest taka łatwa i elastyczna do tego, żeby ją w ramy 'skocznej piosenki harcerskiej' ująć.
Bohaterowie powieści są jednowymiarowi, jak fajowski, to po prostu super, od razu ma przyjaciół, nawet jak się nie stara; jak obrzydliwy to do imentu i nawet nie wiemy dlaczego, wychodzi na to, że tak bo tak. Matka poddająca się in vitro, a potem szukająca surogatki, niby ma obiekcje, stąd zarzucenie prób zapłodnienia, ale przychodzą one z czasem, po dość długim okresie bezrefleksyjnym i trochę do mnie metoda uświadomienia sobie problemu, nie trafia.
Powieść ma klimat, ale on się nie klei do tematu, gdyby była o tym, jak młodym ciężko startować w dorosłe życie, nie byłoby się czego czepić, może tylko tego, że wiele sytuacji z tragicznych podejrzanie łatwo przechodzą w szczęśliwe.
Zresztą nie wiem, może to jest po prostu powieść pt. 'życzę wam wszystkiego najlepszego, jakoś to będzie', a nie pt. 'zobaczcie, jak życie potrafi czasem dokopać'. Może moje doświadczenia, obserwacje przeszkadzają w dziewiczym odbiorze książki? Znowu okazałam się za stara? Ale przecież autorka też nie jest dwudziesto-kilkulatką, mogłam się od niej spodziewać optymizmu, ale może też i większej powierzchni stycznej z rzeczywistością. Mogłam czy przesadzam?
Czytałam uszami, dzięki temu nie miałam ochoty odłożyć i nie wracać, ze słuchaniem jest trochę inaczej, nie siedzi człowiek i nie ślepi, tylko robi co innego i mimo chodem dostaje historię zapodaną do ucha. Przeważnie, kiedy słucham innych powieści, ciekawa jestem, co dalej, cieszę się na jazdę samochodem czy szorowanie prysznica w najmniejszych szparach, bo interesuje mnie, co też się wydarzy w kolejnym rozdziale? Poza tym lubię powieści, w których mam przynajmniej jednego bohatera, który mnie do historii przywiązuje emocjonalnie - lubię go lub wręcz przeciwnie, zaskakuje, denerwuje, nie jest mi obojętny. Tutaj nic takiego nie miało miejsca, nie było chemii między powieścią a mną, czyli czytelnikiem. I to jest chyba największy mój zarzut. Ale jak to z chemią bywa, u mnie nie zaiskrzyło, ale u innych może tak, więc nie polecam, nie odradzam, przekonajcie się sami.