Ciekawa byłam tej książki z wielu względów.
Po pierwsze dlatego, że przebywałam w USA przez 6 miesięcy w 1990 roku. Poznałam wtedy wiele osób wykonujących prace takie same lub podobne jak wspomniane w książce. Spotkałam też wielu Polaków, którzy odbiegali znacznie od tych, których znałam wcześniej, zmieniała ich ta Ameryka i nic dziwnego, po odmianę przecież pojechali.
Tylko, że nam (byłam tam z mężem), wyrwanym z komuny, bo ona wtedy dopiero skonała, a w naszej głowie jeszcze żywa była, wydawali się Ci ludzie dziwni. Z jednych względów słusznie, z innych nie, po prostu ich nie rozumieliśmy.
Bardzo prawdziwa ta książka. Realiów samego kraju mało, bo też i tytułowa opiekunka mało bywała poza domami swoich podopiecznych. Ale trochę o rodakach było, a najwięcej o starszych ludziach, z którymi te kilka miesięcy spędziła. Starość jest wszędzie taka sama, trochę bogatsza tam, biedniejsza gdzie indziej, ale koniec końców - bezradna, samotna i do niczego.
Dziewczyna z Polski tamtych lat, w trudnej sytuacji finansowej i osobistej, była równie bezradna, samotna i rozedrgana, ale powoli widzimy, jak się zbiera w sobie, jak 'mężnieje' z czasem i wraz z większymi umiejętnościami językowymi, staje się świetnym partnerem dla swoich pracodawców, wręcz darem bożym. Imponowała mi ta Lucyna, że nie została, jak wielu Polaków, na etapie ani be, ani me, że jeździła samochodem, chociaż się bała, że jak mogła dostosowała się do życia w Chicago. A Ameryka potrafi człowieka pożreć żywcem, oj potrafi.
Jedni wracają z tarczą, ale wielu na tarczy. Cieszę się, że Lucy zwyciężyła pod każdym względem.
Żal mi, że ta książka taka krótka, chciałabym wiedzieć, co było dalej, po powrocie do Polski. Jak się miały sprawy w kraju, w czasie, kiedy ona była w Stanach. Rozumiem, że taka jest ta relacja, prawdziwe to zdarzenia, autorka wybiera to, co chce powiedzieć, ale za mało mi było, bo niezwykle dobrze mi się to czytało.
Ta książka jest inna od tych na wpół zmyślonych, na wpół nie, od niemieckich łóżek i londyńskich zmywaków. Dzieje się dawniej, czyli załapuje się w barwy niegdysiejszej emigracji, bez skype'a, internetu w ogóle, bez komórek, smsów, szerokiego zasięgu wymiany informacji, tym większa jest samotność tam, obawa o poczucie porzucenia u bliskich w kraju. List szedł wieki, wiadomości dochodziły z opóźnieniem, czasem mleko już się wylało, kiedy odbiorca dopiero otrzymywał list z wołaniem o radę. Pamiętam siebie, jak pisałam kilometrowe listy, czułam się jakbym na inną planetę wyjechała, a że byłam w tym czasie w ciąży, układ nerwowy miałam na wierzchu, wszystko przeżywałam sto razy bardziej. Także rozumiem Lucy i bardzo ją podziwiam.
Ale uwaga - nie spodziewajcie się tu kompleksowego obrazu Polonii Amerykańskiej typu 'Szczuropolacy' Redlińskiego, to jest bardzo prywatny przekaz osoby, która spędziła tam trochę czasu i wszystko opisuje z punktu widzenia osoby 'uwięzionej' ze starszymi podopiecznymi w ich domu. Nie jest to literatura drogi, rozliczenie emigracji lat osiemdziesiątych, analiza tamtych lat, to po prostu wyjątek z życia zwyczajnej kobiety, która podzieliła się z nami opowieścią o tym.
Lucyna Olejniczak gościła w Dzień Dobry TVN, video do obejrzenia TU