Konsekwentnie czytam kolejno opowieści kryminale Mankella i za każdym razem jestem zachwycona.
Trzecia część, w sensie chronologicznym, to 'Biała lwica'. Akcja dzieje się w RPA i w Szwecji, dotyczy planowanego zamachu i spisku z tym związanego, a szkolenie przyszłego zamachowca ma się odbyć na terenie Szwecji przez byłego rosyjskiego KGB-owca.
Trudno pisać o takich powieściach, żeby niczego nie zdradzić, a zachęcić.
Ta akurat powieść jest grubaśna, objętościowo większa niż dwie poprzednie, ale czyta się migiem. Jedyny problem, jaki miałam, ale to już ze mną jest coś nie tak, to fakt, że ja nie bardzo gustuję w opowieściach z Afryki i problemach społecznych tamże. Co mam wiedzieć, żeby nie uchodzić za ignoranta, to wiem, ale nie lubię o tym czytać i roztrząsać tematu. Tutaj umęczyłam się tylko umiarkowanie, czyli dla kogoś nielubiącego takich klimatów, Mankell dokonał rzeczy prawie niemożliwej, czyli przekonał mnie do książki, mimo tematu skazanego na klęskę.
Nie jestem taka niereformowalna, jak myślałam.
W 'Białej lwicy' Wallander się normalnie rozszalał. Czego on tam nie wyprawiał, mamy też kolejna odsłonę historii z ojcem, no i o córce dowiadujemy się troszkę więcej.
Pan Mankell mnie nie zawiódł, sięgnę wkrótce po kolejną część, już się na to cieszę, ale jednocześnie smucę, bo to już czwarta, do końca niby daleko, ale już go widać, a ja tak bym nie chciała tracić tego bohatera na zawsze. No cóż, cieszę się tym, co mam jeszcze przed sobą, ciekawa jestem natomiast, co nowego Mankell wymyśli, może nowego policjanta? Czy ktoś coś wie na ten temat?
Jest to czwarta książka przeczytana w ramach wyzwania Z półki (baner w zakładce z lewej)
piątek, 27 stycznia 2012
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Miłoszewski na bis - Ziarno prawdy
Mam nauczkę, powinnam się już znać siebie na tyle, żeby wiedzieć, że o książce muszę pisać zaraz po jej przeczytaniu, bo zdecydowanie wolę, kiedy emocje biorą górę. Teraz, po prawie dwóch tygodniach, kiedy myślę o tym, co napisać, zaczynam kombinować, ą, ę, że styl taki, że tło społeczne, że bohater ...
Ale nie, nie będę się na nic silić, powiem tylko, że druga część jest świetna.
Sandomierz nie powinien się w ogóle boczyć na autora, bo dopiero teraz wydaje mi się wyjątkowo ciekawy do odwiedzenia, wcześniej tylko był dla mnie piękny, taki pocztówkowy.
Po drugie polubiłam bohaterów dodanych do Szackiego. Jak zwykle niejednoznaczni, trudno być ich fanem, ale jak się człowiek przyzwyczai, to jest ok, a nawet tęsknię.
Ale najbardziej podoba mi się sam Miłoszewski, a właściwie to, co znajduję z autora w jego tekście. Powtórzę się, ale ciekawy z niego facet, a ja nade wszystko lubię rzeczy napisane przez ciekawych ludzi.
Monologi wewnętrzne podane tak, jakby tylko facet sam w myśli coś do siebie powiedział, to mnie zafascynowało, bo przecież nie mam zbyt wielu okazji, a raczej powinnam powiedzieć, że nie mam okazji wcale, w męską duszę zajrzeć.
Nic mi nie przeszkadzało, ani jego obcesowość, ani brutalność, ani świntuszenie. Wszystkiego było dla mnie w sam raz, nie przekroczył granicy dobrego smaku, a nadał powieści cech prawdziwych, bez jakichś wydumanych dialogów i walki wewnętrznej bohatera, która to walka nikogo nie obchodzi, bo jest po prostu z czapy wytrzaśnięta.
Ta książka jest jak rzepa - trzyma się kupy i mocno zasadza się w świadomości czytelnika.
Nie wiem, jak Wy, ale ja czekam na kolejną powieść, i kolejną, i kolejną, bo jest to przyjaźń na lata.
Jest to trzecia książka przeczytana w ramach wyzwania Z półki
Ale nie, nie będę się na nic silić, powiem tylko, że druga część jest świetna.
Sandomierz nie powinien się w ogóle boczyć na autora, bo dopiero teraz wydaje mi się wyjątkowo ciekawy do odwiedzenia, wcześniej tylko był dla mnie piękny, taki pocztówkowy.
Po drugie polubiłam bohaterów dodanych do Szackiego. Jak zwykle niejednoznaczni, trudno być ich fanem, ale jak się człowiek przyzwyczai, to jest ok, a nawet tęsknię.
Ale najbardziej podoba mi się sam Miłoszewski, a właściwie to, co znajduję z autora w jego tekście. Powtórzę się, ale ciekawy z niego facet, a ja nade wszystko lubię rzeczy napisane przez ciekawych ludzi.
Monologi wewnętrzne podane tak, jakby tylko facet sam w myśli coś do siebie powiedział, to mnie zafascynowało, bo przecież nie mam zbyt wielu okazji, a raczej powinnam powiedzieć, że nie mam okazji wcale, w męską duszę zajrzeć.
Nic mi nie przeszkadzało, ani jego obcesowość, ani brutalność, ani świntuszenie. Wszystkiego było dla mnie w sam raz, nie przekroczył granicy dobrego smaku, a nadał powieści cech prawdziwych, bez jakichś wydumanych dialogów i walki wewnętrznej bohatera, która to walka nikogo nie obchodzi, bo jest po prostu z czapy wytrzaśnięta.
Ta książka jest jak rzepa - trzyma się kupy i mocno zasadza się w świadomości czytelnika.
Nie wiem, jak Wy, ale ja czekam na kolejną powieść, i kolejną, i kolejną, bo jest to przyjaźń na lata.
Jest to trzecia książka przeczytana w ramach wyzwania Z półki
sobota, 14 stycznia 2012
Jedno życie, a tyle treści
O książce Danuty Wałęsowej napisano już wiele, każdy ma swoje zdanie, mam i ja.
Książkę udało mi się kupić za pośrednictwem mamy żony kierownika naszej szkoły, nóżką dygnęłam, ładnie poprosiłam (oczy spaniela pomagają) i przywiozła.
Wybrałam zakładkę, nie wiem, czy też tak macie, ale dla mnie to ważne. Tym razem padło na moją ukochaną, od czasu, kiedy ją dostałam od córki (z Chin przywiozła), nie dość, ze z kotem, to jeszcze herbatkowa.
A, że zaczęłam czytać w okresie wielkiej zajętości, czyli zaraz przed świętami, to musiałam ją położyć na stole o tak, jak na zdjęciu wyżej, i jak tylko nadarzyła się okazja, przysiadałam i podczytywałam po kawałku.
Po raz pierwszy mam zagwostkę, jak napisać o książce?
Nie, nie będę krytykować treści, każdy ma prawo do swojego życia i do mówienia o nim, tak jak chce. My możemy czytać lub nie, to jest nasze prawo. Ani mi przez myśl przeszło tę książkę odkładać, bo mnie pochłonęła bez reszty.
Pani Danuta tę książkę podyktowała dziennikarzowi, a ten, świadomie czy nie, przelał treść na papier niczego nie upiększając, nie dodając jej literackości, dodatkowego sznytu. Oparł się pokusie wygładzania jej po swojemu, przez to jest wrażenie, że to nie tekst do czytania, a rozmowa z sąsiadką, która podejmuje cię na kawie, ale coś tam musi jeszcze dosmażyć, coś zamieszać w garnku, i tak sobie siedzicie w kuchni, a ona opowiada. A sąsiadka to nie byle jaka, więc treść zajmująca.
Ważne momenty z historii naszego kraju widziane oczami kobiety. Tym razem nie wojującej feministki, nie doktora filozofii, nie kobiety biznesu, a matki, żony, pani domu, kobiety, która jak potrafiła, towarzyszyła zaangażowanemu w wielką politykę mężczyźnie i próbowała znaleźć w tym wszystkim siebie.
Na początku denerwowało mnie trochę, że pani Danuta niczego nie pamięta, ciągle to powtarza. Ale potem pogodziłam się z formułą tej książki, z tym 'potokiem myśli' przegadanym na żywo i już tak nie pomstowałam. Bo i po co? To jest czyjaś historia, jak babo (czyli ja) potrafisz lepiej, to pisz swoją, czyż nie?
Zaimponowała mi Danuta Wałęsowa, tym, że ma takie poczucie godności, w momentach, kiedy łatwo je stracić. Tym, że samoocena rośnie u niej wtedy, kiedy innym mogłaby spadać na łeb na szyję, że w kontaktach z ludźmi bardzo wykształconymi, myślicielami, wielkimi osobowościami, zawsze pozostała sobą, bo ona wiedziała na czym stoi i gdzie stoi. Ona po prostu miała wysoką świadomość swojego miejsca i nigdy nie żałowała, że się tak a nie inaczej jej życie ułożyło. To jest bardzo wielka zaleta.
Nie jest kobietą wykształconą, ale to życie było jej uniwersytetem i doprawdy z tego mogłaby dostać doktorat.
Pewnie, łatwo krytykować, ale jak to mówią tutaj, trzeba by przejść sto mil w czyichś butach, zeby kogoś oceniać, zrozumieć i poznać. Jedno mi tylko nie daje spokoju, pani Danuta pisze o dzieciach, że może mogły dostać więcej uwagi, więcej mogła im tłumaczyć, zamiast tego, zajmowała się nimi, ale nie rozmawiała o tym, co się dzieje, a wiemy, że działo się dużo. I tak sobie wtedy pomyślałam - czy nie lepiej było w takich okolicznościach, kiedy męża nie było w domu i wcale się nie zanosiło, ze kiedyś 'osiądzie na mieliźnie' - mieć ich mniej, żeby się tak nie zaharowywać, nie eksploatować. Przecież piątka czy czwórka to też rodzina wielodzietna, też zaspokaja potrzebę takiego modelu. No, ale nie moje wybory, nie moja to była codzienna ciężka praca, to i nie krytykuję, tylko tak po babsku się zadumałam.
No i samotność - sub-bohater tej książki. Zaznałam podobnej, tylko na mniejszą skalę, kiedy mąż wyjechał do Irlandii, a ja osiem miesięcy byłam z dziećmi sama. Tylko dwójka i tylko tak krótko, ale w kość dostałam, bo i ludzie potrafili dopiec (mąż zagranicą budził wtedy zazdrość i zawiść), i samotność doskwierała i oczywiście wszystko się wtedy lawinowo psuło w domu i w zagrodzie, do tego dzieci przeżywały nieobecność ojca. Kiedy o tym czytałam w książce, rozumiałam aż nadto, o czym pani Wałęsowa mówi i jak to się odbija na kobiecie.
Treść uzupełniają zdjęcia, fajnie, że było ich tak wiele.
Podobają mi się te wspomnienia, szczere, czasem pewnie aż za (chyba mogła sobie już darować ocenę współpracowników męża, co nie wyszło w treści, powinno zostać przemilczane), ale nie 'zalatywały tabloidem' i to mnie najbardziej do nich przekonuje.
Polecam
JEST TO DRUGA KSIĄŻKA PRZECZYTANA W RAMACH WYZWANIA 'Z PÓŁKI' (MOJA CZYLI)
Książkę udało mi się kupić za pośrednictwem mamy żony kierownika naszej szkoły, nóżką dygnęłam, ładnie poprosiłam (oczy spaniela pomagają) i przywiozła.
Wybrałam zakładkę, nie wiem, czy też tak macie, ale dla mnie to ważne. Tym razem padło na moją ukochaną, od czasu, kiedy ją dostałam od córki (z Chin przywiozła), nie dość, ze z kotem, to jeszcze herbatkowa.
A, że zaczęłam czytać w okresie wielkiej zajętości, czyli zaraz przed świętami, to musiałam ją położyć na stole o tak, jak na zdjęciu wyżej, i jak tylko nadarzyła się okazja, przysiadałam i podczytywałam po kawałku.
Po raz pierwszy mam zagwostkę, jak napisać o książce?
Nie, nie będę krytykować treści, każdy ma prawo do swojego życia i do mówienia o nim, tak jak chce. My możemy czytać lub nie, to jest nasze prawo. Ani mi przez myśl przeszło tę książkę odkładać, bo mnie pochłonęła bez reszty.
Pani Danuta tę książkę podyktowała dziennikarzowi, a ten, świadomie czy nie, przelał treść na papier niczego nie upiększając, nie dodając jej literackości, dodatkowego sznytu. Oparł się pokusie wygładzania jej po swojemu, przez to jest wrażenie, że to nie tekst do czytania, a rozmowa z sąsiadką, która podejmuje cię na kawie, ale coś tam musi jeszcze dosmażyć, coś zamieszać w garnku, i tak sobie siedzicie w kuchni, a ona opowiada. A sąsiadka to nie byle jaka, więc treść zajmująca.
Ważne momenty z historii naszego kraju widziane oczami kobiety. Tym razem nie wojującej feministki, nie doktora filozofii, nie kobiety biznesu, a matki, żony, pani domu, kobiety, która jak potrafiła, towarzyszyła zaangażowanemu w wielką politykę mężczyźnie i próbowała znaleźć w tym wszystkim siebie.
Na początku denerwowało mnie trochę, że pani Danuta niczego nie pamięta, ciągle to powtarza. Ale potem pogodziłam się z formułą tej książki, z tym 'potokiem myśli' przegadanym na żywo i już tak nie pomstowałam. Bo i po co? To jest czyjaś historia, jak babo (czyli ja) potrafisz lepiej, to pisz swoją, czyż nie?
Zaimponowała mi Danuta Wałęsowa, tym, że ma takie poczucie godności, w momentach, kiedy łatwo je stracić. Tym, że samoocena rośnie u niej wtedy, kiedy innym mogłaby spadać na łeb na szyję, że w kontaktach z ludźmi bardzo wykształconymi, myślicielami, wielkimi osobowościami, zawsze pozostała sobą, bo ona wiedziała na czym stoi i gdzie stoi. Ona po prostu miała wysoką świadomość swojego miejsca i nigdy nie żałowała, że się tak a nie inaczej jej życie ułożyło. To jest bardzo wielka zaleta.
Nie jest kobietą wykształconą, ale to życie było jej uniwersytetem i doprawdy z tego mogłaby dostać doktorat.
Pewnie, łatwo krytykować, ale jak to mówią tutaj, trzeba by przejść sto mil w czyichś butach, zeby kogoś oceniać, zrozumieć i poznać. Jedno mi tylko nie daje spokoju, pani Danuta pisze o dzieciach, że może mogły dostać więcej uwagi, więcej mogła im tłumaczyć, zamiast tego, zajmowała się nimi, ale nie rozmawiała o tym, co się dzieje, a wiemy, że działo się dużo. I tak sobie wtedy pomyślałam - czy nie lepiej było w takich okolicznościach, kiedy męża nie było w domu i wcale się nie zanosiło, ze kiedyś 'osiądzie na mieliźnie' - mieć ich mniej, żeby się tak nie zaharowywać, nie eksploatować. Przecież piątka czy czwórka to też rodzina wielodzietna, też zaspokaja potrzebę takiego modelu. No, ale nie moje wybory, nie moja to była codzienna ciężka praca, to i nie krytykuję, tylko tak po babsku się zadumałam.
No i samotność - sub-bohater tej książki. Zaznałam podobnej, tylko na mniejszą skalę, kiedy mąż wyjechał do Irlandii, a ja osiem miesięcy byłam z dziećmi sama. Tylko dwójka i tylko tak krótko, ale w kość dostałam, bo i ludzie potrafili dopiec (mąż zagranicą budził wtedy zazdrość i zawiść), i samotność doskwierała i oczywiście wszystko się wtedy lawinowo psuło w domu i w zagrodzie, do tego dzieci przeżywały nieobecność ojca. Kiedy o tym czytałam w książce, rozumiałam aż nadto, o czym pani Wałęsowa mówi i jak to się odbija na kobiecie.
Treść uzupełniają zdjęcia, fajnie, że było ich tak wiele.
Podobają mi się te wspomnienia, szczere, czasem pewnie aż za (chyba mogła sobie już darować ocenę współpracowników męża, co nie wyszło w treści, powinno zostać przemilczane), ale nie 'zalatywały tabloidem' i to mnie najbardziej do nich przekonuje.
Polecam
JEST TO DRUGA KSIĄŻKA PRZECZYTANA W RAMACH WYZWANIA 'Z PÓŁKI' (MOJA CZYLI)
czwartek, 12 stycznia 2012
Kto za?
Kochani, jeśli się Wam blog podoba, zagłosujcie. Podobno dochód idzie na zbożny cel. Wolałabym, żeby to było kliknięcie na znaczek na stronie konkursu, ale zasady nie ja ustalałam i jest głosowanie smsowe.
Zeby to zrobić, wyślijcie sms o treści E00049 na numer 7122, bez spacji, gdzie 000 to trzy cyfry zero. Koszt 1,23 zł brutto.
Dzięki
Zeby to zrobić, wyślijcie sms o treści E00049 na numer 7122, bez spacji, gdzie 000 to trzy cyfry zero. Koszt 1,23 zł brutto.
Dzięki
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Księżyc i Magnolie - reź. Maciej Wojtyszko
To się po prostu w pale nie mieści, jaki można mieć ubaw w teatrze, nie ruszając się z domu. Przepraszam za język, ale tak mam, jak mnie porwie.
Dzięki telewizji, moja emigracja nie tylko z kraju, ale emigracja z samej siebie i swoich uwielbień i radości, a w tym odseparowanie od teatru prawdziwego, ma mniejsze skutki uboczne. Kiedyś chodziłam do teatru regularnie, wbrew modzie na video i wypożyczalnie, wbrew temu, że mnożenie kanałów telewizyjnych odciągało ludzi od takich rozrywek, wbrew temu, że nie zawsze miała pieniądze i musiałam nieźle czasem kombinować - chodziłam. Dopiero wyjazd z kraju na daleką irlandzką północ mnie złamał w tym względzie. Owszem, jeżdżę czasem do Dublina, ale to już nie to.
Ale nie o tym chciałam.
Księżyc i Magnolie kazał na siebie czekać, bo okoliczności zmusiły do przełożenia spektaklu TV2
na inny dzień. Wiedziałam, o czym będzie sztuka, wiedziałam, że zabawna i dynamiczna, ale nic ponadto. Ale nie miałam pojęcia, że będę się zaśmiewać co kilkanaście sekund, że pod koniec będzie mnie bolała przepona i że będzie mi zdecydowanie za krótko, za mało i dlaczego już lecą napisyyyyyyyy!
Sztuka opisuje pięć szalonych dni, w trakcie których ma powstać od nowa scenariusz Przeminęło z wiatrem, scenarzysta nie czytał książki, więc producent i reżyser przyszłego filmu muszą odegrać przed nim powieść, scena po scenie.
Obsada bardzo mi pasowała, może poza sekretarką, której gry nie pojęłam. Może tak było w scenariuszu, nie wiem, ale zupełnie nie zrozumiałam tego, co ona chciała przekazać? Zresztą może nic, może to był tylko przerywnik?
W recenzji w Polityce Aneta Kyzioł pisze na końcu - "Trudno jednak dociec, po co właściwie powstał" (spektakl).
Pewnie dla jednych, żeby się po prostu pośmiać, a dla innych niosąc przesłanie.
Oprócz tego, ze jest to historia śmieszna, pokazuje też, co może uczynić wiara w to, co się robi. Jak wielka pasja zmienia oblicze sztuki i jak ważne jest wierzyć w swoje projekty.
Nie proś ludzi, żeby uwierzyli w Ciebie, najpierw sam musisz to zrobić, a i oni podążą twoim śladem.
F-E-N-O-M-E-N-A-L-N-A !!!
Dzięki telewizji, moja emigracja nie tylko z kraju, ale emigracja z samej siebie i swoich uwielbień i radości, a w tym odseparowanie od teatru prawdziwego, ma mniejsze skutki uboczne. Kiedyś chodziłam do teatru regularnie, wbrew modzie na video i wypożyczalnie, wbrew temu, że mnożenie kanałów telewizyjnych odciągało ludzi od takich rozrywek, wbrew temu, że nie zawsze miała pieniądze i musiałam nieźle czasem kombinować - chodziłam. Dopiero wyjazd z kraju na daleką irlandzką północ mnie złamał w tym względzie. Owszem, jeżdżę czasem do Dublina, ale to już nie to.
Ale nie o tym chciałam.
Księżyc i Magnolie kazał na siebie czekać, bo okoliczności zmusiły do przełożenia spektaklu TV2
na inny dzień. Wiedziałam, o czym będzie sztuka, wiedziałam, że zabawna i dynamiczna, ale nic ponadto. Ale nie miałam pojęcia, że będę się zaśmiewać co kilkanaście sekund, że pod koniec będzie mnie bolała przepona i że będzie mi zdecydowanie za krótko, za mało i dlaczego już lecą napisyyyyyyyy!
Sztuka opisuje pięć szalonych dni, w trakcie których ma powstać od nowa scenariusz Przeminęło z wiatrem, scenarzysta nie czytał książki, więc producent i reżyser przyszłego filmu muszą odegrać przed nim powieść, scena po scenie.
Obsada bardzo mi pasowała, może poza sekretarką, której gry nie pojęłam. Może tak było w scenariuszu, nie wiem, ale zupełnie nie zrozumiałam tego, co ona chciała przekazać? Zresztą może nic, może to był tylko przerywnik?
W recenzji w Polityce Aneta Kyzioł pisze na końcu - "Trudno jednak dociec, po co właściwie powstał" (spektakl).
Pewnie dla jednych, żeby się po prostu pośmiać, a dla innych niosąc przesłanie.
Oprócz tego, ze jest to historia śmieszna, pokazuje też, co może uczynić wiara w to, co się robi. Jak wielka pasja zmienia oblicze sztuki i jak ważne jest wierzyć w swoje projekty.
Nie proś ludzi, żeby uwierzyli w Ciebie, najpierw sam musisz to zrobić, a i oni podążą twoim śladem.
F-E-N-O-M-E-N-A-L-N-A !!!
Obsada:
Marcin Dorociński (David Selznick) producent
Łukasz Simlat (Ben Hecht) scenarzysta
Redbad Klijnstra (Victor Fleming) reżyser
Aleksandra Bożek (Miss Poppenghul) sekretarka
Marcin Dorociński (David Selznick) producent
Łukasz Simlat (Ben Hecht) scenarzysta
Redbad Klijnstra (Victor Fleming) reżyser
Aleksandra Bożek (Miss Poppenghul) sekretarka
niedziela, 8 stycznia 2012
Implant się przyjął
Czekałam na ten film, ale nie wiedziałam właściwie dlaczego? Córka mi przykazała obejrzeć, ale już od dawna wiadomo, że niektórych filmów, które ją zachwyciły, ja najzwyczajniej nie jestem w stanie oglądać, przeważnie z powodu brutalności lub raczej dosłowności zdjęć. Ja naprawdę nie zawsze muszę widzieć jak wygląda oderwana ręka.
Wszyscy na punkcie tego filmu, już kiedy w kinach, oszaleli, ale ja nadal sceptyczna, bo Matrix też wszystkich omamił, a ja usnęłam dwa razy (w rezultacie nigdy nie widziałam ani jednej części). Gwiezdne wojny prawie całe przespałam w kinie, do tego na ramieniu obcego faceta, który do tej pory leczy się pewnie z tej traumy u psychiatry. Drugą część Władcy pierścieni obejrzałam jedną trzecią, drugą trzecią przespałam na popielniczkę i to przy koledze męża, a dopiero pod koniec otrzeźwiałam. Nawiasem chciałam podkreślić, że szalenie rzadko śpię na filmach, prawie nigdy.
Zasiadłam dzisiaj przed telewizorem zdecydowana nie odpaść przed czasem, wiadro kawy sobie nawet zrobiłam.
Na tapecie "Incepcja".
I powiem krótko i na temat - mało się nie zsikałam pod siebie, bo mi było szkoda każdej minuty, a się tej kawy nażłopałam i mi się od połowy oczywiście chciało iść do toalety. Dawno nie przeżyłam takich emocji na tego typu filmie. Nie, że mi serce siada, bo wojna, że płaczę, bo dziecku albo zwierzęciu się krzywda dzieje, tylko sensacja, nierzeczywista, nie ma się czego bać, czysta przyjemność z oglądania.
Od śledzenia kolejnych poziomów snów zwoje w mózgu mi się zaczęły dymić, cały czas węszyłam podstęp, szukałam wskazówek, żeby zauważyć, kiedy oni mnie będą chcieli przechytrzyć?
Tym razem małżon spał i się budził, a za każdym razem, kiedy go upominałam - NIE ŚPIJ! - on odpowiadał - jestem na poziomie piątym. Pies obok usnął snem twardym, już takim nocnym, nie czuwajacym, też się śmialiśmy, że poziom czwarty zalicza. Tylko syn i ja z gałami na wierzchu podążaliśmy za akcją, a ta jak huragan, jak lawina, jak wylew wody po przerwaniu tamy, zagarnęła nas całkowicie.
Polecam wszystkim, i takim, co nie lubią takich filmów, i takim co lubią, bo on jest po prostu dobry i już.
A Leonardo DC i tak nie lubię. Jakiś taki przebrany za dorosłego teraz. Nigdy się do niego nie przekonam.
Wszyscy na punkcie tego filmu, już kiedy w kinach, oszaleli, ale ja nadal sceptyczna, bo Matrix też wszystkich omamił, a ja usnęłam dwa razy (w rezultacie nigdy nie widziałam ani jednej części). Gwiezdne wojny prawie całe przespałam w kinie, do tego na ramieniu obcego faceta, który do tej pory leczy się pewnie z tej traumy u psychiatry. Drugą część Władcy pierścieni obejrzałam jedną trzecią, drugą trzecią przespałam na popielniczkę i to przy koledze męża, a dopiero pod koniec otrzeźwiałam. Nawiasem chciałam podkreślić, że szalenie rzadko śpię na filmach, prawie nigdy.
Zasiadłam dzisiaj przed telewizorem zdecydowana nie odpaść przed czasem, wiadro kawy sobie nawet zrobiłam.
Na tapecie "Incepcja".
I powiem krótko i na temat - mało się nie zsikałam pod siebie, bo mi było szkoda każdej minuty, a się tej kawy nażłopałam i mi się od połowy oczywiście chciało iść do toalety. Dawno nie przeżyłam takich emocji na tego typu filmie. Nie, że mi serce siada, bo wojna, że płaczę, bo dziecku albo zwierzęciu się krzywda dzieje, tylko sensacja, nierzeczywista, nie ma się czego bać, czysta przyjemność z oglądania.
Od śledzenia kolejnych poziomów snów zwoje w mózgu mi się zaczęły dymić, cały czas węszyłam podstęp, szukałam wskazówek, żeby zauważyć, kiedy oni mnie będą chcieli przechytrzyć?
Tym razem małżon spał i się budził, a za każdym razem, kiedy go upominałam - NIE ŚPIJ! - on odpowiadał - jestem na poziomie piątym. Pies obok usnął snem twardym, już takim nocnym, nie czuwajacym, też się śmialiśmy, że poziom czwarty zalicza. Tylko syn i ja z gałami na wierzchu podążaliśmy za akcją, a ta jak huragan, jak lawina, jak wylew wody po przerwaniu tamy, zagarnęła nas całkowicie.
Polecam wszystkim, i takim, co nie lubią takich filmów, i takim co lubią, bo on jest po prostu dobry i już.
A Leonardo DC i tak nie lubię. Jakiś taki przebrany za dorosłego teraz. Nigdy się do niego nie przekonam.
piątek, 6 stycznia 2012
Nadal zaplątana w 'Uwikłanie' - Szacki jest, a jakoby go nie było. Film
Obejrzałam, a jakże.
Niedobrze jest oglądać adaptację książki zaraz po jej przeczytaniu. Szczególnie, że Szackiego mi zamienili na Szacką, a Oleg Kuzniecow to facet o cechach Szackiego książkowego czyli faktycznie go nie ma, natomiast jest Szacki w wersji kobiecej i męskiej, poza tym Warszawa to tak naprawdę Kraków. Kurczę, lubię Kraków, ale komu ta stolica przeszkadzała? I kto wymyślił pozbawić prokuratora jaj?
No nic, ale ciekawa byłam bardzo, poza tym przygotowana na ten cios wcześniej, więc się nie 'prułam' przed telewizorem z nerwów. W ogóle to na luz wzięłam, może i jestem egzaltowana w ocenach, ale też ze spokojem przyjmuję niezgodności adaptacyjne. Tylko mi tych szkoda, co nie czytają wcale i nie mieli okazji zapoznać się z pierwowzorem.
Papryczka w komentarzu do postu o książce napisała, że film kiepski, że az zęby bolą.
Hmm, to ja chyba za grosz gustu nie mam, bo mnie się podobał.
Najbardziej zdjęcia. Fantastyczne - mało kolorowe, momentami prawie czarno białe, czasem sine, jakby prześwietlone. Twarze pół w słońcu, pół w cieniu, niepokojąco, bardzo mrocznie, kamera ostra. Postaci też tak ubrane czarno, biało, sino. Zadnych tam romantycznych miękkości obiektywu. Tak zrobione, że już samo oświetlenie, ustawienie kamery i sposób jej prowadzenia dodaje dreszczyku i jakoś tak niewygodnie na kanapie. No, ale ja się nie znam, piszę jak czuję. Gdybym była specjalistą, pewnie bym umiała to wszystko lepiej nazwać.
Stroiński w roli psa na ubeków bardzo mi się spodobał. Seweryn jak cię mogę, ale Pieczyński coś mi zgrzytał. To jest za dobry aktor na zgrzytanie. Wiecie, niby zjadliwy, ale piasek w zębach, jakby ostatni kęs pysznej kanapki z jajkiem upadł nam na plaży w piach. A ja go tak kocham.
Bukowski - grał policjanta, który z braku Szackiego mężczyzny, przejął jego cechy, przynajmniej część. Ciachowaty, ale w dziwny sposób. Albo ja się starzeję.
Ostaszewska - pięknista bardzo. Lubię ją, nic mi w niej nie przeszkadza. I uważam, że pięknie zagrała strach i to skorumpowanie ze strachu. Nie przesadziła, tak w sam raz.
Danuta Stenka - równie piękna, tak klasycznie, szlachetnie, chciałabym być tak urodziwa jak ona. Ale ostatnio zauważam niepokojącą manierę, wyciąga szyję tak, jakby na skraju wytrzymałości skóry, jednocześnie opuszczając kącik ust w taki sposób, że wydaje się, że naciąganie skóry szyi, ciągnie usta w dół. Nie mogłam się przestać na to gapić. Przeszkadzało mi to w odbiorze roli. Ja bardzo proszę tę utalentowaną aktorkę, niech nie popada w takie pozy i miny, bo za jakiś czas to się stanie nieznośnie. A tak ją kocham.
No i Kraków - zupełnie jak Sandomierz z Ojca Mateusza, a wieczorami jak z Miłoszewskiego. Miasto-pocztówka, miasto - miaścicho gangsterów. Raz miękko kolorowe, raz szaro sine. Tyż piknie pokazane.
Czepiam się szczegółów, jeśli w ogóle, a tak ogólnie - podobał mi się.
Sezon na Miłoszewskiego trwa, czytam Ziarno prawdy. Odzyskałam Szackiego, którego autor podobno nie lubi tak bardzo, jak czytelnicy, ale co on tam wie, haha
wtorek, 3 stycznia 2012
Uwikłana w Miłoszewskiego
To jest moje pierwsze spotkanie z tym pisarzem, akurat ta powieść - Uwikłanie - wyszła już jakiś czas temu, ale ja, z racji przebywania poza krajem, jestem czasem opóźniona w zaliczaniu nowości i stąd te zachwyty, bynajmniej nie odgrzewane, a całkiem świeże.
Zdjęcie autora zapożyczyłam ze strony internetowej wydawnictwa WAB, mam nadzieję, że mnie z tego powodu nie będą ścigać międzynarodowym listem gończym. Lubię wiedzieć, jak wyglądają ludzie, którzy piszą książki, które ja potem zapraszam pod swój dach, do swojej głowy, a na końcu do serca (albo i nie, bo tam trafia tylko jakiś odsetek).
Widuję też czasem pisarza, jako gościa w sobotnim Drugim Śniadaniu Mistrzów u Marcina Mellera, w TVN24, ciekawy facet (oba dwa ciekawi).
No, ale wielu ciekawych już znałam, a pisać nie umieli, więc wcale nie jest to tożsame.
Wzięłam 'Uwikładnie' na tapetę i oszalałam. Wszystko mi pasuje, i prokurator jako główny bohater, i bardzo męski punkt widzenia (bo mój mózg ma płeć damsko-męską), i język, i swoiste poczucie humoru, tempo, i Warszawy tam było w sam raz (nie lubię topograficznego terroryzmu), no i brawo za to, że nie ma tu powielania tego, co już było u setki innych. W kryminałach o to trudno, bo jak czytelnik tłucze polskie, skandynawskie, amerykańskie i rosyjskie, to mimo woli porównuje je do siebie, a ja tutaj nie miałam nawet takiego przebłysku, a jak próbowałam na siłę, to nic nie znalazłam. Nawet sobie myślałam przed czytaniem, że Szacki ma żonę i córkę, gania po Warszawie, napisane to niedawno, to pewnie mi się będzie z Hagenem kojarzyć cały czas. A figa, ani skojarzeń, ani porównań, Szacki mną zakręcił i liczy się tylko on, haha.
Jak to 40+ szczęśliwie mężata, skorzystałam z okazji, żeby się bezkarnie poślinić 'na widok' Szackiego, wiedziałam, że film nakręcono, więc sobie imaginowałam, jak to też on będzie wyglądał i jak ja się w nim będę, całkiem jak w Janku Kosie, kochać. I tu druga figa, cały kosz zaraz, bo w wersji filmowej Szacki to baba. Wypraszam sobie, a gdzie moje fantazje zaplanowane?
Tak czy siak, zanim jeszcze film, z początkiem roku zamknęłam ostatnią stronę książki z poczuciem wielkiego ukontentowania. Smakowało mi jak ulubiona ryba w Wigilię. Zaraz przygarnęłam do siebie 'Ziarno prawdy', kolejną powieść Miłoszewskiego z Szackim, tym razem w Sandomierzu. Mój ci on, zanim mi na ekranie zniewieścieje, 'zaliczę' faceta bez mrugnięcia okiem.
Tak to ja mogę rok zaczynać :-)
P.S. Słów kilka jeszcze o płci mózgu - jest teoria naukowa, że mózg takową posiada. Zrobiłam sobie testy i wyszło, że u mnie mieszana, stąd pewnie, przy całej kobiecości, uwielbienie dla konkretnych, nie ściemniających facetów
Jest to pierwsza książka przeczytana w ramach wyzwania - Z półki (szczegóły w zakładce).
Subskrybuj:
Posty (Atom)