O trzech kobietach książka ta była. Jedna starsza, właśnie straciła męża, druga młodsza, ale w tym układzie średnia, trzecia najmłodsza, córka drugiej, cioteczna wnuczka pierwszej. Rodzina jakich wiele, historie jakie mogą się zdarzyć każdemu.
Znamy z tego Małgorzatę Kalicińską, ale jej córka wraz z nią w tej powieści debiutuje. Ciężko mi ocenić, czy dobrze, czy źle, bo wciąż zapominałam, że to tandem.
Książki słuchałam, nie wiem, czy to był dobry pomysł. Niestety w przypadku tej powieści obie lektorki mnie drażniły, a młodsza to już wybitnie. Irytujący sposób czytania, nadinterpretacja tekstu, cwaniactwo w głosie córki, czyżby nie było nikogo, jakiegoś kierownika nagrania, żeby to zauważyć? A może jednak tak, bo od połowy jest jakby lepiej, ale i tak złe wrażenie pozostało, więc trudno mi było się skupić na treści.
I teraz nie wiem, czy to z powodu tego nieudanego, moim zdaniem, lektorowania, czy z winy samej powieści, pierwsza 1/3 książki szła mi topornie, aż mi głupio było, bo się strasznie na nią napaliłam. Już wydawało mi się, że się tekst nie podźwignie (w moich oczach, a raczej uszach, oczywiście), kiedy zatrybiło i od pewnego momentu słuchało mi się już bardzo dobrze.
Najbardziej podobało mi się w tej powieści to, że była wiarygodna. Nie mam takich problemów komunikacyjnych z córką (jeszcze, mam nadzieję, że nigdy), ale znam takie sytuacje i nic tam nie jest przesadzone. Nawet rola Ireny, która może się wydawać wyidealizowana i przesadnie słodka, że tak niby wszystko rozumie i potrafi pomóc jednym słowem, jednym zdaniem, też jest wiarygodna, bo ja taką kobietę znałam, szkoda, ze nie moja ciotką była.
Ta powieść jest bardzo życiowa, może dzięki temu, że pisana na cztery ręce, role córki i matki zdecydowanie zarysowane, widać różnicę w narracji, chociaż jak mówię, nie pamiętałam, że to dwie autorki, a nie jedna, gdyż Małgorzata Kalicińska moim zdaniem umiałaby pociągnąć obie postaci, a właściwie obie-trzy.
Polecam szczególnie matkom córek i córkom matek, fajnie jest wiedzieć, co każda ze stron myśli o tej samej sytuacji, jakie są dwie strony medalu.
Podobał mi się też wątek małżeństwa i bardzo identyfikowałam się z tym o utracie dziecka. Uwierzyłam autorce, bo podobne doświadczenia były tez moim udziałem. Może nie tak dramatyczne, bo nie śmierć łóżeczkowa, ale taka czy inna, co to za różnica - było dziecko, nie ma, wyć się chce tak samo.
I nic tu nie zdradzam, nie bójcie się, bo nie o samą stratę tu idzie, ale o to, jak sobie Dorota z nią radziła życie całe, a o tym dowiecie się dopiero z książki.
Ta powieść już zawsze będzie mi się kojarzyć z gołąbkami, zresztą przygotowywanymi dla córki, która wkrótce miała wrócić po świętach do siebie. Po pierwsze dlatego, że autorka wspomina o nich w książce, a po drugie - kiedy zwijałam i układałam moje gołąbki w garnku, słuchałam tej powieści.
Podobno dzieci, które mają problem z uczeniem się, otrzymują pomoc w postaci słuchania treści podczas malowania i innych prac ręcznych. Kiedy mają problem z przypomnieniem sobie tego, co wysłuchały, wystarczy przywołać czynność i wraca wiadomość, która była przekazana w czasie jej wykonywania. Za każdym razem, kiedy pomyślę o czymś z kapusty, o gołąbkach albo sosie pomidorowym - od razu przychodzi mi do głowy 'Irena' - powieść Małgorzaty Kalicińskiej i Basi Grabowskiej.
środa, 30 stycznia 2013
czwartek, 24 stycznia 2013
Stara kamienica, mieszkanki stare, tajemnice też, ale powieść całkiem nowa. I dobra.
Wciąż mi się wydaje, że zaskoczyć mnie trudno, przynajmniej w kwestii czytania.
Okazuje się, że nie tak znowu. Wzięłam do ręki książkę Andrzeja Gumulaka 'Drugie piętro' i wsiąkłam.
Lubię starszych ludzi. Zawsze tak było. Przyjaźniłam się, oczywiście na odpowiednim poziomie, z rodzicami niektórych moich przyjaciółek, zawsze lgnęłam do towarzystwa bardziej doświadczonych, a ich opowieści zawsze mnie interesowały.
Nic więc dziwnego, że jak tylko zorientowałam się, że głównymi bohaterkami są dwie kobiety w wieku mocno balzakowskim - Lidia i Helena, pozostało mi tylko umościć się wygodnie, bo zapowiadała się uczta.
Lidia to emerytowana baletnica i nauczycielka baletu. Helena niegdysiejsza diva operowa. Obie zetknął los jeszcze na początku wojny, razem przyjechały do Warszawy i zaczęły pracę w tym samym teatrze. Prawie siostry. Co więc się stało, ze teraz jedna mieszka na drugim piętrze, druga na trzecim, nie rozmawiają ze sobą od wielu lat i działają sobie na nerwy? U Lidii mieszka młody dziennikarz, zaczynający dopiero karierę w stolicy, ale już o dosyć ugruntowanej pozycji, do tego w dziele kulturalnym, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Lidia traktuje go nie tylko jak lokatora, ale prawie jak rodzinę. Zresztą swojej nie ma. Pewne upalne wczesne popołudnie zmieni bieg wydarzeń i będzie przyczynkiem do wzmożonych działań, a te znowu przywiodą wspomnienia i dowiemy się czegoś więcej o tym, co działo się w czasie wojny, wczesnych latach PRL, a także skąd ta niechęć obu pań.
Powieść ma atmosferę gawędy starszej ciotki albo sąsiadki. Nie jest jednak płaczliwa, ani pełna jęczącego rozpamiętywania, jesli tego się obawiacie. Lidia, chociaż ledwo człapie, wciąż przekrzywia jej się peruka (zawsze miała słabe włosy), ma pełno energii i pomysłów na życie. Nie biadoli, tylko działa. Najpierw jesteśmy przekonani o jej dobrych intencjach, potem tracimy to przekonanie, a jak się ostatecznie okazuje, musicie doczytać sami (całkiem jak w tej reklamie cyfryzacji - a mordercą jest...)
Powieść jest po prostu dobra. Czyta się gładko, wprawdzie zastanawiało mnie, czy trzeba tak ciągle trzymać nas w 'niepewności' skoro i tak podejrzewamy, o co chodzi, ale potem sobie odpuściłam - taka wola autora, niech mu. Zresztą nie to mnie najbardziej frapowało, co ukryte, tylko co dalej ze starszymi paniami. Do tego wspominki PRL-owskie - uwielbiam, wojenne - nie wiem, czy nie bardziej.
Polecam z czystym sumieniem i będę wyczekiwać kolejnych powieści tego autora.
Na koniec spytam - czy możecie mi wyjaśnić, co jest na okładce. Co ona ma na ramieniu?
Okazuje się, że nie tak znowu. Wzięłam do ręki książkę Andrzeja Gumulaka 'Drugie piętro' i wsiąkłam.
Lubię starszych ludzi. Zawsze tak było. Przyjaźniłam się, oczywiście na odpowiednim poziomie, z rodzicami niektórych moich przyjaciółek, zawsze lgnęłam do towarzystwa bardziej doświadczonych, a ich opowieści zawsze mnie interesowały.
Nic więc dziwnego, że jak tylko zorientowałam się, że głównymi bohaterkami są dwie kobiety w wieku mocno balzakowskim - Lidia i Helena, pozostało mi tylko umościć się wygodnie, bo zapowiadała się uczta.
Lidia to emerytowana baletnica i nauczycielka baletu. Helena niegdysiejsza diva operowa. Obie zetknął los jeszcze na początku wojny, razem przyjechały do Warszawy i zaczęły pracę w tym samym teatrze. Prawie siostry. Co więc się stało, ze teraz jedna mieszka na drugim piętrze, druga na trzecim, nie rozmawiają ze sobą od wielu lat i działają sobie na nerwy? U Lidii mieszka młody dziennikarz, zaczynający dopiero karierę w stolicy, ale już o dosyć ugruntowanej pozycji, do tego w dziele kulturalnym, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Lidia traktuje go nie tylko jak lokatora, ale prawie jak rodzinę. Zresztą swojej nie ma. Pewne upalne wczesne popołudnie zmieni bieg wydarzeń i będzie przyczynkiem do wzmożonych działań, a te znowu przywiodą wspomnienia i dowiemy się czegoś więcej o tym, co działo się w czasie wojny, wczesnych latach PRL, a także skąd ta niechęć obu pań.
Powieść ma atmosferę gawędy starszej ciotki albo sąsiadki. Nie jest jednak płaczliwa, ani pełna jęczącego rozpamiętywania, jesli tego się obawiacie. Lidia, chociaż ledwo człapie, wciąż przekrzywia jej się peruka (zawsze miała słabe włosy), ma pełno energii i pomysłów na życie. Nie biadoli, tylko działa. Najpierw jesteśmy przekonani o jej dobrych intencjach, potem tracimy to przekonanie, a jak się ostatecznie okazuje, musicie doczytać sami (całkiem jak w tej reklamie cyfryzacji - a mordercą jest...)
Powieść jest po prostu dobra. Czyta się gładko, wprawdzie zastanawiało mnie, czy trzeba tak ciągle trzymać nas w 'niepewności' skoro i tak podejrzewamy, o co chodzi, ale potem sobie odpuściłam - taka wola autora, niech mu. Zresztą nie to mnie najbardziej frapowało, co ukryte, tylko co dalej ze starszymi paniami. Do tego wspominki PRL-owskie - uwielbiam, wojenne - nie wiem, czy nie bardziej.
Polecam z czystym sumieniem i będę wyczekiwać kolejnych powieści tego autora.
Na koniec spytam - czy możecie mi wyjaśnić, co jest na okładce. Co ona ma na ramieniu?
piątek, 18 stycznia 2013
Kochanie, Masłowska mnie dobiła
Nie wiem, jak zacząć. Pewnego ranka, wcześnie obudzona, cały post sobie w głowie ułożyłam, ale zimno było i nie chciało mi się wstać i go od razu zapisać. Uleciał.
Tak się wtedy z myśli wystrzelałam, że teraz mam pustkę. Szczerze mówiąc pewnie dlatego, że mam stracha - teraz się ukaże moje prawdziwe oblicze głupka i nic już nie będzie takie samo. Nic na to nie poradzę, że mimo Pilcha, którego kocham miłością prawdziwą, a on znowu kocha JĄ, nie udało mi się tej miłości metodą kropelkową, ani żadną inną, zaabsorbować Nie pomogło też, ze peany pieją na temat autorki i jej talentu. Chwytałam się wrażeń ze 'spotkania' z samą Masłowską w wywiadach i programach telewizyjnych. Nic. A nawet jeszcze gorzej.
Nie dla mnie Masłowska, koniec i basta.
Płakać mi się chce, że ja jej geniuszu nie widzę.
Oglądam 'Halę Odlotów', widzę jak Janowska (którą bardzo cenię), prawie w kucki (z wrażenia) z nią rozmawia i też bym tak chciała, na kolanach czytać i ręce do nieba wznosić, jaki to ja mam przed sobą dar twórczy i szczęście, że ten dar mogę oczami, w formie liter wchłaniać.
Zamiast tego słuchałam 'Kochanie, zabiłam nasze koty' i jedna tylko myśl mi w głowie buzowała, rosła i bąblowała jak woda w jacuzzi - co za porąbana powieść!
Tylko dlatego, że interpretacja Katarzyny Dąbrowskiej była tak udana, nie rzuciłam tego w połowie. Gdybym czytała książkę, na pewno tak właśnie by się stało.
I pomyśleć, że wpadłam w rozpacz w Empiku, że moja walizka podręczna okazała się za mała, zeby kupić książkę (duży format i twarda oprawa) i ją do siebie przez pół Europy zawieźć. Młoda pisarka świadkiem, może pamięta, jak jej w 'rękaw płakałam', że musiałam odłożyć.
Piszę to wszystko, żeby wykazać, że się bardzo starałam, zaczynałam pełna entuzjazmu i wiary, graniczącej z pewnością, że oto nadszedł czas, kiedy się zakocham w tej pisarce. Tyle milczała, urodziła dziecko, dojrzała, zmieniła się zapewne, teraz się dogadamy!
Pani Dorota płakać zapewne nie będzie, że we mnie czytelniczkę straciła, ale mnie jest przykro, że się z nią nie zestarzeję, że nie będę czekać na kolejne jej powieści, bo mnie po prostu jakieś deliryczne, namolnie nawracające, pełne słowotwórstwa historie nie chwytają za serce i nie rajcują.
Działa to na mnie depresyjnie. Słuchając tego czułam się tak, jakbym w mokrych majtkach z basenu wyszła, ubrała spodnie i nie mogła usiąść, bo będzie plama na tyłku. Jak ogórek kiszony, ciepło, mokro, buzuje i wyjścia nie widać. Samotność, jakieś poplątane osoby, senne wizje, może i fenomenalne quoty, ale nie tego szukam w powieści par excellence.
Ratowałam się jeszcze odsłuchaniem kilku wywiadów, ale osobowość Doroty Masłowskiej jest taka jak jej powieści i tak samo dokładnie na mnie działa - autorka nie patrzy rozmówcy w oczy, kiedy odpowiada na pytania. Zacina się, co u mnie od razu powoduje przebieranie nogami, jakbym chciała jej pomóc, nie dość, że nie ma kontaktu wzrokowego, to jakoś tak łypie na boki, jakby te jej odpowiedzi nie były szczere, ale wydumane, wymyślone, jak te jej opowieści i nowe słowa.
Jestem bardzo wyczulona na mowę ciała i znowu mam to uczucie mokrych gaci na środku miasta, dyskomfort okropny, wręcz wpadam w dół wielkości Kanionu Kolorado.
Do niczego mi to nie potrzebne.
Pilch nie Pilch, sto Nike i milion paszportów mogłaby dostać, nie przekonam się i więcej próbować nie będę.
Siedzę teraz z buzią w podkówkę, ale nic na to nie poradzę, najbardziej lubiana koleżanka w klasie do gustu mi nie przypadła.
Idę sobie, co będę tu tak sama siedziała.
P.S. Celowo nie piszę tu, o czym ta powieść jest. Nie potrafię. Poza tym nie mam zamiaru znowu majtek w basenie moczyć.
Tak się wtedy z myśli wystrzelałam, że teraz mam pustkę. Szczerze mówiąc pewnie dlatego, że mam stracha - teraz się ukaże moje prawdziwe oblicze głupka i nic już nie będzie takie samo. Nic na to nie poradzę, że mimo Pilcha, którego kocham miłością prawdziwą, a on znowu kocha JĄ, nie udało mi się tej miłości metodą kropelkową, ani żadną inną, zaabsorbować Nie pomogło też, ze peany pieją na temat autorki i jej talentu. Chwytałam się wrażeń ze 'spotkania' z samą Masłowską w wywiadach i programach telewizyjnych. Nic. A nawet jeszcze gorzej.
Nie dla mnie Masłowska, koniec i basta.
Płakać mi się chce, że ja jej geniuszu nie widzę.
Oglądam 'Halę Odlotów', widzę jak Janowska (którą bardzo cenię), prawie w kucki (z wrażenia) z nią rozmawia i też bym tak chciała, na kolanach czytać i ręce do nieba wznosić, jaki to ja mam przed sobą dar twórczy i szczęście, że ten dar mogę oczami, w formie liter wchłaniać.
Zamiast tego słuchałam 'Kochanie, zabiłam nasze koty' i jedna tylko myśl mi w głowie buzowała, rosła i bąblowała jak woda w jacuzzi - co za porąbana powieść!
Tylko dlatego, że interpretacja Katarzyny Dąbrowskiej była tak udana, nie rzuciłam tego w połowie. Gdybym czytała książkę, na pewno tak właśnie by się stało.
I pomyśleć, że wpadłam w rozpacz w Empiku, że moja walizka podręczna okazała się za mała, zeby kupić książkę (duży format i twarda oprawa) i ją do siebie przez pół Europy zawieźć. Młoda pisarka świadkiem, może pamięta, jak jej w 'rękaw płakałam', że musiałam odłożyć.
Piszę to wszystko, żeby wykazać, że się bardzo starałam, zaczynałam pełna entuzjazmu i wiary, graniczącej z pewnością, że oto nadszedł czas, kiedy się zakocham w tej pisarce. Tyle milczała, urodziła dziecko, dojrzała, zmieniła się zapewne, teraz się dogadamy!
Pani Dorota płakać zapewne nie będzie, że we mnie czytelniczkę straciła, ale mnie jest przykro, że się z nią nie zestarzeję, że nie będę czekać na kolejne jej powieści, bo mnie po prostu jakieś deliryczne, namolnie nawracające, pełne słowotwórstwa historie nie chwytają za serce i nie rajcują.
Działa to na mnie depresyjnie. Słuchając tego czułam się tak, jakbym w mokrych majtkach z basenu wyszła, ubrała spodnie i nie mogła usiąść, bo będzie plama na tyłku. Jak ogórek kiszony, ciepło, mokro, buzuje i wyjścia nie widać. Samotność, jakieś poplątane osoby, senne wizje, może i fenomenalne quoty, ale nie tego szukam w powieści par excellence.
Ratowałam się jeszcze odsłuchaniem kilku wywiadów, ale osobowość Doroty Masłowskiej jest taka jak jej powieści i tak samo dokładnie na mnie działa - autorka nie patrzy rozmówcy w oczy, kiedy odpowiada na pytania. Zacina się, co u mnie od razu powoduje przebieranie nogami, jakbym chciała jej pomóc, nie dość, że nie ma kontaktu wzrokowego, to jakoś tak łypie na boki, jakby te jej odpowiedzi nie były szczere, ale wydumane, wymyślone, jak te jej opowieści i nowe słowa.
Jestem bardzo wyczulona na mowę ciała i znowu mam to uczucie mokrych gaci na środku miasta, dyskomfort okropny, wręcz wpadam w dół wielkości Kanionu Kolorado.
Do niczego mi to nie potrzebne.
Pilch nie Pilch, sto Nike i milion paszportów mogłaby dostać, nie przekonam się i więcej próbować nie będę.
Siedzę teraz z buzią w podkówkę, ale nic na to nie poradzę, najbardziej lubiana koleżanka w klasie do gustu mi nie przypadła.
Idę sobie, co będę tu tak sama siedziała.
P.S. Celowo nie piszę tu, o czym ta powieść jest. Nie potrafię. Poza tym nie mam zamiaru znowu majtek w basenie moczyć.
wtorek, 15 stycznia 2013
Nędzna ze mnie oglądaczka musicali
Weekend spędziłam w Dublinie u córki. Miałam tam być tylko przez sobotę i niedzielę, ale mnie córka namówiła na przyjazd dzień wcześniej, bo zamarzył jej się wieczór babski i wspólne wyjście do kina. Myślałam, że mowa o jakimś dobrym filmie psychologicznym, o mądrej komedii może, w ostateczności może być i romantycznie (najlepiej kostiumowo), ale że to będzie musical? Córka zdziwiona, że nie lubię. Jak to? Kto nie lubi? Moja matka nie lubi! Wjechała mi na ambit, poza tym wszyscy pieją na temat tych nowych Nędzników, to pomyślałam - raz Kaśce śmierć.
Powiem tak, jak trochę gadają, trochę śpiewają, to jeszcze mogę znieść, ale jak facet wychodzi z domu i śpiewa - gdzieeeee jest mój kaaaapeluuuszzzz, a gospodyni od-śpiewuje - zaaaraaaz poszuuuukam, to ja odpadam.
Pierwsza scena imponująca, śpiew galerników robi wrażenie, zdjęcia, wszystko. Pomyślałam - dam radę. Nie wiedziałam jednak, że to takie długie cholerstwo.
No dobra, nie będę już tak marudzić, momenty były, dobre znaczy. Cała sprawa upadku matki Cosette, jak próbowała za wszelką cenę utrzymać dziecko, prostytucja, brud, rozpacz, beznadzieja i wreszcie koniec - (nie) szczęśliwy. Dobrze pokazane i zaimponowało mi, że Anne nie była w ogóle upiększona, ukazała się na ekranie wręcz brzydka, z plamami na twarzy, brudnymi zębami i obciachanymi byle jak włosami. Szacun dla realiów.
Potem generalnie nuda z dobrymi momentami, najbardziej podobał mi się Borat (nie mam pojęcia jak ten facet się nazywa), Helena, która jak zwykle gra samą siebie, ale jest nie do podrobienia, cudna po prostu. A scena w karczmie, kiedy wszystkich okradają i druga - przekazania dziecka - były wszystkiego warte.
Podobały mi się wszystkie chóry i sceny śpiewane ''na trzy głosy", każdy swoje. Ale dobijały mnie zbliżenia, przegląd plomb i migdałów każdego śpiewaka, przerost otworu gębowego ukochanego Cosette, jak również przerost czoła u innego faceta eksponowanego podczas rewolucji na ekranie wielkim jak tyłek słonia, więc uciec się od tego widoku nie dało. Jackman przystojny i dobrze, bo w X-manie wyglądał jak perwert spod mostu, bałam się tego i tu.
Generalnie tyłek mi ścierpł i wyszłam na sztywnych nogach, chociaż i tak mi makijaż popłynął na koniec, bo mnie chór zmarłych załatwił na cacy. Nie polecam, nie odstręczam, kto lubi, będzie zachwycony, a kto nie, a musi się przekonać na własne oczy i uszy, niech weźmie jakąś poduszkę odleżynową czy coś.
Niby wydarzenie stycznia, ale wolałabym zobaczyć Quartet.
wtorek, 8 stycznia 2013
Biały jak papier, cienki jak ulotka
Odmawiałam sobie go bardzo długo. Przecież są ważniejsze wydatki, a ja czytnik miałam, tyle, że kilkuletni Sony, bez połączenia wifi, ale co mi tam. Potem okazało się, że książki zaczęli sprzedawać z zabezpieczeniami i jak nie ma wifi to nie udaje mi się ich odblokować, chyba, że na komputerze, ale potem musiałabym czytać książkę właśnie na kompie, a nie na czytniku. Może ktoś by sobie potrafił poradzić z tą przeszkodą, ale ja nie. Po przeczytaniu jednej książki z Gandalfa na komputerze, proszeniu w sklepie, żeby mi pomogli uzdatnić go na czytnik, ich odpowiedzi, ze sorry, ale nic z tego, trafił mnie hm hm jaśnisty i postanowiłam sobie zakupić Kindla. No, ale od postanowienia do czynu w moim przypadku czasem musi minąć trochę czasu, bo taki czytnik to dobro wyłącznie dla mnie (małżon odmawia czytania na tym sprzęciorku), córka ma swój, a syn nie zainteresowany. A jak wyłącznie ja jestem beneficjentem, to trudno mi wyasygnować środki, bo wiadomo - dom, rachunki, ubezpieczenie samochodu, podatki, nasiona do ogrodu - dopiszcie do listy całą resztę.
W tym roku na święta spotkała mnie wielka niespodzianka - rodzice polskiej szkoły, gdzie prowadzę bibliotekę, docenili mój wieloletni wolontariat i postanowili sprawić mi prezent w postaci zebranej od każdego kwoty pieniędzy. Wystarczyło na czytnik, na okładkę nawet (jeszcze nie dojechała).
Najpierw miałam te pieniądze przeznaczyć na potrzeby domowe, przecież święta, ale mąż zaoponował - to Twoje, musisz sobie coś kupić, żebyś miała namacalny dowód tego prezentu, a nie pójdzie na rozkurz i tyle widzieli. I tak postanowienie powzięte. I tu tama - nigdzie paperwhita nie było. Najtaniej w Argosie, ale jak na złość w żadnym w pobliżu, ani w Dublinie nie ma. Przecież nie będę jechać do innego miasta specjalnie. Pomysłowy Dobromil, oglądany w dzieciństwie, na coś się przydał, bo wymyśliłam, że skoro jesteśmy tak blisko Irlandii Północnej to może tam. I były ostatnie dwa w Derry. Ale jak przekonać męża, żeby ze mną tam pojechał? Na szczęście wymyślił on przewiezienie córki do 'gminy' na autobus do Dublina, stamtąd już rzut beretem do Derry, skoczylim i mam ci go. Jak dostałam do ręki, wyjęłam pudełko z obwoluty, przed otworzeniem mało mi serce nie siadło. Co ja Wam będę mówić, charakter mam taki, ze się nawet z ołówka z gumką cieszę, a jak mam taki gift to już w ogóle, gotowa jestem zapaści dostać.
(te farfocle na zdjęciach to od pudełka)
Dzięki córce, która mi zwróciła uwagę na to, że nowy model Kindla wyszedł, kupiłam ten ulepszony właśnie, inaczej zamówiłabym po prostu starszy model, który też niedawno na rynek wszedł. Poza tym nie jestem fanką dotykowych, chciałam z guzikami, mógłby być nawet z klawiaturką, ale był za drogi i do tego niedostępny.
Paperwhite ma nowe właściwości, przede wszystkim wbudowane światło, do tego lepszy kontrast i większą rozdzielczość. Poza tym podaje czas do zakończenia rozdziału czy książki, biorąc pod uwagę szybkość czytania. Można zakreślać cytaty i dodawać swoje notatki. Podświetlać nieznane słowa i poszukać tłumaczenia. Światło nie jest takie, jak w komputerze, nie ma poblasku, który drażni oczy. Wreszcie będe mogła czytać w nocy w łóżku, kiedy mąż śpi, albo w samochodzie, kiedy jedziemy gdzieś w nocy.
Jest jeszcze jedna ważna sprawa jeśli idzie o czytniki. Nie jestem w stanie czytać książek wydrukowanych małą czcionką, z małymi odstępami, albo grubych i ciężkich, bo mi się, przepraszam za wyrażenie, ale taka prawda, w cycki wrzynają i mi niewygodnie. Poza tym nie mogę ich zabierać do lekarza czy gdzie indziej, gdzie wiem, ze będę czekać i muszę zabić czas, a słuchać nie ma jak, bo będą wołać na przykład.
Poza tym już zupełnie nie mam miejsca na książki i postanowiłam kupować tylko historyczne, dzienniki, biografie, tam gdzie są zdjęcia.
Słowami nie potrafię wyrazić swojej radości.
piątek, 4 stycznia 2013
O czym mówię, kiedy czytam o triathlonie
Dostałam propozycję odsłuchania tej książki i pomyślałam - chyba się pomylili, ja?
Byłam bardzo sceptycznie nastawiona, bo wiedziałam mniej więcej o czym to, a ja niestety od lat nie mogę znaleźć w sobie motywacji do ruszania się, poza marszami z psem, a już do morderczych treningów to nic w życiu by mnie nie zmusiło. Nie raz mówiłam i powtórzę jeszcze raz, że ja ze sportów do najbardziej lubię siedzenie w fotelu i czytanie.
No, ale to jest książka do słuchania, więc ruchowi nie zaszkodzi, a poza tym Bartłomiej Topa mnie skusił, bo jego głos uwielbiam, zresztą jak i całego aktora.
Zarzuciłam na empeka, a żeby nie być jak ten dupek leniwy, kiedy inni (czyli Łukasz Grass) piszą o sporcie, wzięłam się ubrałam w ciuch sportowy, Adidasy, płaszcz, kamizelkę odblaskową, bo to już ciemnica była, do tego latarkę na szyję, bo na odcinku dom-droga główna nie ma żadnych latarni, empeka też na szyję, szelki na psa (nigdy nie wiem, jak to cholerstwo założyć), smycz do ręki - na tym etapie byłam już tak zmęczona, że guzików nie mogłam znaleźć do załączenia sprzętu. Ale ja jestem twarda nie miętka, włączyłam audiobooka i w drogę.
Na początku Łukasz Grass, kiedyś dziennikarz telewizyjny, między innymi TVN (pamiętam i go lubiłam bardzo), teraz radiowy, ale ja nie słucham tej stacji, więc nawet nie wiedziałam, opisuje swoje stanowisko wobec współczesnych mediów, dlaczego poczuł się wypalony, zmęczony, skąd decyzja o opuszczeniu pracy marzeń (dla niejednego), jak dokonała się w nim iluminacja i zmiana stanu życia. Pomyślałam - oł noł, kolejny frustrat, i to nawet nie złośliwie, ale ze smutkiem, bo ludzi pogubionych (włączając mnie) teraz coraz więcej.
Ale słucham i wsiąkam, bo mądrze facet gada i nic w tym frustracji nie ma, jest za to rozsądna argumentacja, szczególnie trafia do mnie w momencie opisywania tego, co się działo przy okazji zabójstwa małej Madzi i tego całego show, jak go to wszystko zniesmaczyło. Tak się zasłuchałam, że niefortunnie nogę postawiłam i trach - ból w łydce, nagły i mocny, dokuśtykałam do domu, ale nie przeszło tego wieczora i kolejnego dnia też nie. Poszłam do lekarza, a ten - naderwany mięsień czy jakoś tak - zawyrokował. No żesz ty, pomyślałam, ja tu zamierzam się rozruszać, a mię kłody po nogi nasze donegalskie drogi rzucają.
Kilka dni przerwy, ale już sprzątanie mnie wołało, bo święta, więc trzeba było się w garść wziąć i do roboty, a nie ma lepszego sposobu na to od słuchania książek.
Nic mnie nie interesuje jak się sportowcy do zawodów przygotowują - tak myślałam, kiedy przyszło do części o triathlonie. Co to jest? Dyscyplina gdzie najpierw się płynie, potem jedzie rowerem, a następnie biegnie. W wersji olimpijskiej to odpowiednio 1,5 km-40 km- 10 km, a w wersji Ironman 3,8 km-180,2 km i 42,195 biegu. Na tę drugą wersję nie ma się kilku dni tylko kilkanaście godzin. Przebieranie się liczy się do ogólnego czasu. Jakieś szaleństwo, od razu przyszło mi do głowy.
Nie mogłam się jednak oderwać od tych zapisków z przygotowań, kibicowałam mu, wręcz czułam nie tylko adrenalinę, ale i endorfiny, od razu szybciej zaczęłam się ruszać i humor mi się poprawił.
Rozumiem dlaczego pan Grass musiał coś zmienić w życiu, świetnie to wytłumaczył i założę się, że wielu mogłoby się podpisać pod jego zwierzeniami. Podziwiam, że wybrał tak trudną drogę, mógł przecież zapisać się do jakiegoś wypasionego fitness clubu i tam machać wajchami od tego urządzonka, co mnie się bardzo podobało, ale nam jedyny taki klub w mieście zamknęli, więc mi machanie odpadło. Ale nie, poszedł najtrudniejszą drogą i pokonuje siebie, codziennie nie dając się podszeptom wewnętrznego lenia, który mówi - dzisiaj odpuść; na każdych zawodach, kiedy wydaje się, że zmęczenie jest już tak wielkie, że straci przytomność. Ten sukces rzutuje na całe życie, każdy by tego chciał.
Założę się, że niejeden po odsłuchaniu tego audiobooka, zacznie się ruszać.
Nawet ja, człowiek kanapy, zaczęłam czuć taką potrzebę, chociaż wiem, że triathlon nie dla mnie, na pewno postaram się ten ogień cały czas utrzymywać i coś przedsięwziąć. Cieszę się, że mnie tematyka nie zniechęciła i polecam każdemu - gospodyni domowej, facetowi uprawiającemu sport, nastolatkowi czy pięćdziesięciolatkowi z brzuchem - każdy tam coś dla siebie znajdzie, mam nadzieję, że będzie to odmiana stylu życia, jeśli był mało ruchliwy.
Zależało mi, żeby właśnie o niej napisać dzisiaj, na początek roku, chociaż nie wierzę w postanowienia noworoczne, myślę, że dobrze się to wpisuje w ogólny trynd.
Żal mi tylko, że nie ma jej w języku angielskim, bo pewnie spodobała by się mojemu jeszcze-nie-zięciowi.
Kiedy piszę tę notkę, słucham radia Chilli Zet, a tam Mietek Szcześniak śpiewa
"Nie bój się chodzenia po morzu
Nieudanego zycia
Wszystkiego najlepszego
Przytul w ten czas nieludzki swe ucho do poduszki
bo to co nas spotyka przychodzi spoza nas"
No to ja przytulam swe ucho do audiobooka i myślę - sama mnie ta książka znalazła, przyszło spoza mnie, może to jakiś znak, że zdrowiej jednak, zamiast tylko czytać i mózgiem ruszać, jeszcze i zdrowia sobie dodać wysiłkiem fizycznym? Pytanie retoryczne, jakby kto nie wiedział :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)