środa, 27 lutego 2013

Poranek Pani Fisiowej

Obudziłam się rano, nie ma już słońca jak przez ostatni tydzień, ale ptaki dalej śpiewają jak szalone, nie wiem jak u Was, ale myśmy mieli prawdziwą wiosnę przez dziesięć dni. Przeciągam się zadowolona, że nigdzie się nie muszę dzisiaj spieszyć. Wprawdzie mam kilka rzeczy do zrobienia, ale nie na czas, to najważniejsze. Podczas tego przeciągania ręka natrafiła na książkę, nic w tym dziwnego, toż łatwiej u mnie natrafić niż nie natrafić. Wzięłam, przeczytałam rozdział, odłożyłam, bo natura mnie zawezwała do przybytku oczywistego w tych sprawach. Tam machnęłam sobie jeden artykuł z Książek (poprzedniego numeru, dopiero teraz mam okazję), po czym sięgnęłam po książkę, zawsze mam tam jedną na podorędziu i zaliczyłam ze dwa rozdziały (krótkie, ale i tak kółka odciśniętego na tyłku nie pozbędę się przez godzinę). Odłożyłam. Pościeliłam łóżko, otworzyłam szeroko okno, sięgnęłam na półkę po Dzienniki Pilcha i jak mam w zwyczaju od pewnego czasu, przeczytałam jeden wpis z tegoż. Jeden, bo ma mi starczyć ta książka na długo, w końcu ileż Dzienników może Pilch napisać? Nie minęła godzina, a ja miałam już przeczytane po kawałku trzy książki i artykuł w gazecie.

A i jeszcze zdążyłam sprawdzić pocztę, poczytać prasę w sieci, sprawdzić ile na Allegro kosztuje jedna taka książka, dowiedzieć się, że jej wysyłka (sama wysyłka, nie wraz z książką) została wyceniona przez sprzedawcę na 33 zł (65 dkg), zapłakać nad ciężkim losem czytelnika poza granicami kraju, utulić mojego kindla, bo taki pomocny w tej kwestii, a jak już mi się od tego tulania włączył (taką mam okładkę, że jak ruszę to się uruchamia), to sobie jeszcze jeden rozdział z rozmowy Szczuki z Marią Janion przeczytałam.

Fisia mam jak nic. Mój nick powinien brzmieć Pani Fisiowa. Kto wie, może jeszcze zmienię. Tylko proszę mi go nie kraść, wszelkie prawa niniejszym zastrzegam :-)

wtorek, 19 lutego 2013

Czas kukułczych gniazd - czyli gdybyście chcieli, zaraz po obejrzeniu 'Syberiady polskiej' w kinie, wiedzieć co się stało z Dolinami i resztą

'Czas kukułczych' gniazd jest drugim tomem sagi syberyjskiej Zbigniewa Domino. W 'Syberiadzie polskiej' opisuje on losy rodziny Dolinów i innych rodzin z Podola wywiezionych precz, w te trudne do życia tereny. Książka wysłuchana, mogłam ją nosić w torebce i w każdej wolnej chwili, czy to w samochodzie, czy w ogrodzie, włączyć do dalszego czytania uszami. Powieść dla mnie pełna emocji, wyłączyć we wzruszającym momencie niepodobna, a że oczy mam na mokrym miejscu, to i nie raz obciachu się najadłam lejąc łzy jak grochy gdzieś w sklepie czy w poczekalni u dentysty.
Strasznie się zżyłam z rodzinami poznanymi w 'Syberiadzie polskiej'. Za każdym razem, kiedy kogoś ubywało, bo zmarł czy przeniesiony, bardzo mnie to obchodziło. A w tym tomie pełno jest pożegnań i powitań, bo wojna się kończy, ludzie zostają zwolnieni z łagrów i wracają do siebie. A droga ta jest długa, czasem bardzo okrężna, z przystankami i pomieszkiwaniem miesiącami w różnych miejscach. A to się ludzie gubili, a to znajdowali, a ja oczywiście za każdym razem 
przeżywałam te zawirowania i przetasowania. O refleksjach po przeczytaniu pierwszego tomu TUTAJ
Zawsze się wydaje, że wojna to jest to najstraszniejsze, co mogło się nam przytrafić. Zaraz po okazało się, że straszne dopiero nadeszło. Powrót do Polski, która jeszcze nie była domem dla wywiezionych, przecież granice były już inne, a ich domy okazały się zostać poza nimi, okazał się trudny - wymarzony, wyczekany, ale zastana rzeczywistość równie wroga i trudna do oswojenia. Poza tym wraz z nastaniem wolności, nie dostaje się immunitetu na utratę bliskich, kolejne niepowodzenia, w zamian za to dostaje się w przydziale trud powojennych lat i smutek, jaki temu towarzyszył - każdemu według zasług, czyli mam wrażenie, że im ktoś był porządniejszy, tym więcej na niego spadało plag, nie mówiąc o gniewie nowej władzy.
Co ja Wam będę tłumaczyć oczywiste, każdy wie, jak to było po wojnie. To, co się wtedy działo, nie mało nic wspólnego z wolnością, sprawiedliwością i swobodą. 

Na ekrany wchodzi teraz film na podstawie pierwszej części. Już są pierwsze pochlebne recenzje. Myślę, że warto zobaczyć, bo już po trailerze widać, że to jest duża produkcja, część zdjęć kręcili na Syberii, więc tym bardziej jestem ciekawa, jak to wypadło.
Obsada też imponująca.


Sama siebie przekonywać nie muszę, tak się przejęłam losami Dolinów i ich sąsiadów, jakbym o swojej rodzinie oglądała. Muszę wygrzebać pokłady cierpliwości, żeby doczekać DVD, bo nie wiem, kiedy będę w Polsce i czy będą to jeszcze grali. Pewnie nie.

Czekałam na taki film, który by o tym rzetelnie opowiedział. Teraz jeszcze mam jedno marzenie, żeby przeczytać dobrą powieść, może niejedną, o marcu '68 w Polsce, emigracji polskim Żydów w tamtym okresie, jak oni to wiedzieli, jak Polacy, co się wtedy działo? Przecież ja tego nie mogę pamiętać, gdyż  miałam zaledwie kilka miesięcy.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Tyrmand bloguje

Zastanawiałam się, jak Wam o tej pozycji napisać, czy nadąć się polonistycznie, wyciągać, analizować, porównywać, cytować i próbować coś mądrego i szalenie poważnego napisać, czy zostać przy stylu tego bloga i po prostu napisać, co mi się w tych zapiskach podobało.
"Dziennik 1954" Tyrmanda to pozycja nie byle jaka, aż miałam momenty, czy by jej na kolanach nie słuchać.
Oczywiście to żart, ale faktycznie niektóre fragmenty zwalały mnie z nóg, głównie tym, że z Tyrmanda obserwator nie tylko uważny, inteligentny i dowcipny, ale i w ocenach nieprzejednany i szczery jak pole.


Fragmenty o Herbercie, Kisielewskim czy Kałużyńskim cytowane są do upadłego, więc próbkę jego stylu chciałabym pokazać na przykładzie tego, co napisał o Paukszcie

"Czekałam u literatów na Kisiela i przysiadł się Paukszta, romanso-katolicki pisarz z Poznania. Znamy się od dawna, jeszcze z Wilna; wiem, że facet coś tam mówił o mnie nieładnego do ludzi z PAX-u, z którymi jestem blisko, ale w PAX-ie są tacy, co mnie lubią, przekazali mi te ploty, typowe wschodnio-polskie brudności z czarnego podniebienia jak mawiali w Wilnie. Dziś zawracał mi czaszkę, że go ząb boli, że to z przeziębienia, że podróże męczą, że coś drukuje w odcinkach, że PIW wydaje mu coś o Mazurach. Mówił takim tonem jakby się z czegoś usprawiedliwiał, z czego? A co to mnie obchodzi, nie będę czytał książek Paukszty, nie wyrwę mu zęba, nie mam o nim niczego do powiedzenia. Potem Kisiel i przegadaliśmy ze trzy godziny o wszystkim i o niczym, mnie głowa rozbolała od tej mnogości sformułowań ważnych do zapamiętania. Kisiel wyglądał jak lis przebrany za człowieka. Pożegnaliśmy się z czymś w rodzaju ulgi, nasz styk produkuje niestrawne bogactwo treści."

Jak widzicie nie obcyndalał się.
Pisał też o sobie i o kobietach, a szczególnie o Bognie, dziewczynie, którą przygotowywał do matury i miał z nią romans. Oczywiście wszyscy się zastanawiają, kim była Bogna? Mnie bardzie interesowało podczas słuchania tych dzienników, dlaczego Tyrmand w ogóle się z nią zadawał? Dawał korepetycje ok, ale od razu musiał z nią sypiać, ba, pokazywać się publicznie i znosić obciach, jaki mu robiła wśród jego znajomych. No, ale mężczyzn kobieta nigdy nie zrozumie, przynajmniej w niektórych sprawach.

Z tych zapisków widać nie tylko, co myślał Tyrmand o innych, co się działo w jego życiu, dużo też tam o poglądach, ale przy okazji dowiadujemy się wiele o realiach lat pięćdziesiątych. Pisarze, intelektualiści, żyli w biedzie, czasami skrajnej. Do tego praca, żeby dosłownie nie umrzeć z głodu, była raczej upadlająca dla ludzi po studiach i to czasem niejednych [vide Herbert pracujący jako chronometrażysta-kalkulator (co to jest na boga?) w spółdzielni produkującej torby czy coś w tym stylu]. Sam Tyrmand też nie miał lekko, cieszył się z przynależności do związku pisarzy, bo to dawało mu prawo do tańszych obiadów, co czasem załatwiało sprawę całodziennego posiłku. Są też opisy przerabiania starych koszul i marynarek. Pewnie było o tyle łatwiej, ze wszyscy przez to przechodzili (może oprócz Iwaszkiewicza), mniejszy wstyd.

Te Dzienniki były dla mnie świętem czytelniczym, każda minuta to była wielka radość. Muszę sobie je kupić w papierowej wersji, kiedyś przeczytam jeszcze raz i porobię sobie notatki na marginesach, a jak będę czytać zapiski innych pisarzy, odnajdę to, co Tyrmand pisał o nich i porównam z tym, co oni o nim.

I koniecznie Kisiela Dzienniki muszę kupić, bo wiele o nim u Tyrmanda, który go miał za prawdziwego przyjaciela, do tego bardzo wymagającego, więc nie tylko przyjemność, ale i wysiłek intelektualny, co Tyrmandowi bardzo imponowało i niezwykle sobie tę nieustanną stymulację szarych komórek cenił (chociaż bywało, że i na to utyskiwał). 
Tyrmanda można lubić jako pisarza lub nie, niezależnie od tego, jego Dzienniki są bardzo ciekawym świadectwem tamtych czasów i obrazem interesującego człowieka. Cieszę się, że dorosłam do tego typu literatury, kiedyś interesowały mnie tylko powieści, teraz ręce mi się trzęsą na widok biografii, dzienników i pamiętników, jak również literatury faktu. Starzeję się, ale dobrze mi z tym.

A na koniec taka myśl - czy gdyby Tyrmand pisał w dobie internetu, nadal byłyby to zapiski na papierze, czy blog w sieci?

czwartek, 7 lutego 2013

Freedom of the City - Brian Friel znowu mnie uwiódł

Nie wiem, czy wspominałam, ale od jakiegoś czasu organizujemy sobie w kilka dziewczyn wyjścia do teatru. Obowiązki obowiązkami, dzieci i mężowie, praca i prasowanie, wszystko bardzo ważne, ale przyjemności też, a takie wyjścia w gronie kobiet szczególnie odprężają.
Tym razem padło na sztukę Briana Friela 'Freedom of the City' opartą na wydarzeniach sprzed ponad 40 lat, o których pamięć tu wciąż żywa, a to za sprawą nowego raportu prostującego historię, mowa o Krwawej Niedzieli w 1972 roku.
Prawdziwa historia jest taka, że 31 stycznia miał miejsce marsz przeciwko ograniczaniom praw w Irlandii Północnej, a najbardziej przeciwko temu, że każdy Irlandczyk podejrzany o terroryzm będzie mógł być internowany (wiadomo jak to z tymi podejrzeniami), a prawo do zgromadzeń nie istnieje.
Protestowało coś ponad 8 tysiącu ludzi. Wojsko najpierw lało wodą i gazem próbowali ich rozpędzić, co rozsierdziło tłum, wezwali posiłki, otoczyli ich i oddawali salwy ostrzegawcze, panika powstała, w wyniku czego zostało kilkanaście osób zabitych, w tym sześciu nie miało jeszcze 18 lat.
Po tych wydarzeniach został pospiesznie wydany raport w którym oświadczono, że do żołnierzy strzelano w z broni palnej i oni się tylko bronili, ale badania jasno wskazywały na to, że rany nie wyglądały na odniesione w walce, tylko podczas ucieczki (wiele w plecy). Dopiero niedawno premier Wielkiej Brytanii przeprosił i przyznał kraj do winy. Rodziny musiały czekać 40 lat na ten gest.

Brian Friel jest dramaturgiem irlandzkim, moim zdaniem zdecydowanie jednym z największych żyjących na świecie. Mam to szczęście, że pomieszkuje czasem w Donegalu i zdarzyło mi się widzieć go kilka razy.  Jedna z jego sztuk - 'Dancing at Lughnasa' (tytuł polski "Tańce w Ballybeg:) została sfilmowana, a główną rolę zagrała Meryl Streep.


Mam ją na DVD i widziałam kilka razy, chodzę też na wszystkie inscenizacje w moim zasięgu, zawsze odnajduję coś nowego, czego wcześniej nie zauważyłam. Obok 'Trzech sióstr' i 'Wiśniowego sadu', jest to moja najukochańsza sztuka.

Tej o Bloody Sunday nigdy wcześniej nie widziałam, ale miałam pewność, że jak to jest jego, to na pewno dobre. I się nie pomyliłam.
Friel na wydarzeniach historycznych zbudował fikcyjne wydarzenie, przedestylował całą energię tego wydarzenia, dołączył jego poplątanie i niejasność (a pamiętajmy, że była ona pisana w tym samy roku, co samo wydarzenie, kiedy istniał tylko kłamliwy raport o uzbrojonych po zęby protestujących agresorach) i wyszła wzruszająca, niezwykle poruszająca i pozostawiająca niezatarte wrażenie, historia trójki ludzi chwyconych w szpony sytuacji, nad którą nie mają żadnej kontroli, mało tego nie mają nawet wyobrażenia, w co się może ona obrócić.
Od razu wiemy, na samym początku, że oni zginęli. Potem kolejne sceny wiodą nas w tył, retrospektywnie ukazując całą opowieść, włącznie z Widgery raport.
Jeśli wziąć pod uwagę, że Bloody Sunday zapoczątkowała całą serię, trwającą wiele lat, akcji odwetowych IRA, że jeszcze w 2000 roku regularnie sprawdzano pojazdy i autobusy jadące z Donegalu do Derry, każdego mogli wywlec z samochodu i przeszukać, wszystko to jest bardzo świeże tutaj, rany nadal żywe.

Bardzo mnie ta sztuka poruszyła. Brian Friel połączył politykę ze zwykłym człowiekiem, wielkie hasła z prostym żywotem zwykłych ludzi, którzy kochali się, śmiali, mieli dzieci, pracowali albo bumelowali, niby normalne zycie, ale nienormalne, bo czasy były dalekie od tego. Skąd my to znamy?
Dlatego pewnie tak rozumiemy Irlandczyków i łatwo nam nawiązać kontakt. Oni mieli swoje ograniczenia, my mieliśmy komunę i stan wojenny, podobne sprawy i zawirowania, a w tym wszystkim ludzie. Nie politycy, nie mundurowi, a farmerzy, matki, ślusarze i nauczyciele. I o nich jest ta sztuka. O nich z polityką w tle. I o kłamstwie wmawianym opinii publicznej na zawołanie, według potrzeb rządzących. Skąd my to znamy?