W niedzielę wieczorem, już po targowo-radiowych emocjach, przy sushi z Zielonki (kto by pomyślał jeszcze niedawno, że japońska kuchnia będzie na stole każdego, kto tego zechce), zeszło ze mnie całe napięcie ostatnich dni. Obie z Agą siedziałyśmy zwinięte trochę jak puste dętki, ona z powodu intensywnej pracy na targach, a ja z powodu intensywnego bywania na tychże, uwierzcie mi, też można się wykończyć.
Zakładałam, że w poniedziałek będzie luzik. Właściwie nic nie miałam w planach poza kilkoma spotkaniami (taki oksymoron sytuacyjny), ale nie miałam pojęcia, kto i kiedy, bo mi po prostu siadła zdolność organizacyjna. Miałam listę ludzi, z którymi chciałam się zobaczyć, ale zgrać to wszystko, nie tak łatwo. Jeden punkt programu był pewny - spotkanie we Wrzeniu Świata w związku z książką pt. 'Czterech' redaktora Grzegorza Chlasty. Aga z Czarnej Owcy nadała, że takowe się odbywa, w smartfona na listę wciągnęliśmy.
No, ale to dopiero o 19-tej. Kupa ciasa, jak mawiał ruski saper.
Rano z Agnieszką zjadłyśmy niespiesznie śniadanie. Kawa, rozmowa, ważne. Ale potem jednak musiałyśmy chybcikiem się zebrać, udawać, że się jest poza czasem, można tylko przez chwilę. Załadowałyśmy się do samochodu i w drogę do Warszawy. Nie wiem jak to wymyśliłam, nie potrafię tego teraz w czeluściach pamięci odgrzebać, że odwiedzę Tosię Kozłowską. Miałyśmy się spotkać w mieście, najlepiej w weekend, ale nie dałam rady, a w poniedziałek to była już operacja logistyczna, bo dzieci, bo szkoła, więc wpadło mi do łba, żeby pojechać do niej. Miałam nadzieję, że to na trasie do pracy Agnieszki. Wszystko wspaniale, z tym, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, która godzina. Najpierw miałyśmy jechać do Warszawy dopiero o 12, ale zmieniły nam się plany, o czym ja już zapomniałam.
I jak jakiś głupek niewychowany, dzwonię do Tosi i pytam, gdzież ona mieszka? Bo jadę :-)
Wytłumaczyła, okazało się, że to niedaleko punktu docelowego Agnieszki, taksówka zawiozła mnie za grosze na miejsce. Ufff. No, ale była 11. Zgroza mnie wzięła, ale już odwrotu nie było.
Antonina Kozłowska to jest absolutnie niezwykła osóbka, nasze rozmowy to była przyjemność w czystej postaci. Nasze spotkanie, jego jakość, to dowód na to, że ludzie nie mają racji, że znajomości fejsowe są gorsze lub wręcz nic nie warte. Myślę, że wszystko zależy od ludzi.
Oczywiście, jak tylko mogłam, podłączałam się komórką do sieci wifi i właśnie u Tosi połączyłam się z innymi osobami, które miałam na liście 'must see'. Nie miałam roamingu na internet, więc wiadomości odbierałam i nadawałam z doskoku, z centrów handlowych i kafejek na przykład. Wszystko wydawało się proste dopóki za oknem piękne słońce, ale kiedy wyszłam od niej, niebo zaciągnęło się chmurami. Wsiadłam do autobusu wiozącego mnie do centrum, im bliżej celu, tym ciemniej i większe chmury, aż gdy wysiadłam, weszłam wprost w rozszalałą burzę i ulewę. Wpadłam do banku, żeby przeczekać. Aż dziw, ze nie otworzyli do mnie ognia, myśląc, że to napad, bo moje wejście było z gatunku tych 'nagłych' delikatnie mówiąc. Z rozwianym włosem i wytrzeszczem oczu, założę się, bowiem strasznie boję się burzy, której na dodatek końca nie było widać.
Zadzwoniłam do Maniczytania czyli Magdy, że chyba nie uda nam się zobaczyć, bo ja się nigdzie nie mogę ruszyć. Dorota czekała na mnie pod Rotundą, ja pod Mariottem, co się wychylam, coraz gorzej leje. Byłam bez kurtki, bez parasola. Co robić? Jednakże Magda uzmysłowiła mi, że jak tylko uda mi się dopaść do podziemi, to tam znajdę przejście do tramwaju jadącego do Galerii Mokotów, ona tam dobije i wreszcie się zobaczymy.
I tak się stało, znalazłyśmy się z Dorotą, nawet nie musiałyśmy czekać na tramwaj, wyjście było trochę traumatyczne, bo wprost w ulewę, która w ogóle nie traciła na sile. Do Galerii wpadłam już jako miss mokrego podkoszulka.
Tam kolejne spotkanie z Magdą właścicielką bloga Maniaczytania. I znowu to samo, będę już nudna, mam szczęście do ludzi, do rozmów, do wymiany energii, dobrze, że się człowiek nie naładowuje prądem, bo w mokrej koszulinie to bym porażenia doznała. Taka sytuacja.
Tam też odebrałam wiadomość o możliwości jeszcze jednego spotkania, tym razem z pisarzem, z mojej listy pt. 'oszalałam, jak tylko przeczytałam' (wcale nie tak długiej, jeśli chodzi o Polaków). A mowa o autorze 'Mr.Pebble i Gruda' Mariuszu Ziomeckim (o książce piszę tu), który był tak łaskaw i się nad czytelniczką na skraju histerii pochylił.
Przeczytałam książkę już jakiś czas temu, a pamiętam, jakby wczoraj, co mi się wcale tak często nie zdarza. Czytam dużo, ale tylko nieliczne historie zostają ze mną na całe życie. Jest coś takiego, przyznajcie, że człowiek czyta i kurczę czuje każde słowo, każde zdanie, wie, co pisarz chciał powiedzieć. Percepcja wchodzi na zupełnie inny poziom, już nie oko-mózg-emocje, tylko oko-emocje-emocje-emocje-ewentualnie mózg, jeśli się w tę sferę przedrze, czyli przerabiasz to w duszy, w sercu, w każdej komórce zanim się zorientujesz, co się dzieje w ogóle. I tak było z tą opowieścią. Niech Was 900 stron nie przeraża, mogłoby ich być więcej. Po skończeniu książki, mam tak szalenie rzadko, powiedziałam na głos, excuse my French - o ja pierdolę! I zapadłam się w sobie na tydzień. Z żalu, że to już koniec.
A jak już ktoś taką książkę napisze, to ma mój nie-obiektywizm i czytelniczą miłość na zawsze. Dlatego też chciałam spotkać autora, udało nam się umówić po spotkaniu we Wrzeniu.
Zasiedziałyśmy się w Galerii Mokotów, wypadłyśmy jak opętane, wyszukałyśmy taksówkę, korki jak cholera, bo ta ulewa zablokowała miasto. Agnieszka napisała, że chyba nie dojedzie, bo gdzieś utknęła, a ja nie przyjmowałam w ogóle do wiadomości, że mogłabym na to spotkanie nie dojechać na czas. Całą drogę taksówkarz nas bawił opowieściami o misjach wojskowych, w których brał udział, o żonie, dzieciach, braterstwie krwi, ani rannych, ani martwych się nie zostawia. No i wykrakał, bo skręcił w małą uliczkę, że niby szybciej i JEB - przywalił w nas inny samochód. I to z mojej strony, byłoby w moje drzwi, ale pan przytomnie uciekł w bok tak jakoś dziwnie i dzięki temu uderzenie poszło na błotnik zaraz za linią drzwi. Byłam w szoku, pocieszona lekko, że jeśli jestem ranna to on mnie nie zostawi, ale Kalina przytomniejsza, wypadła z samochodu, podała facetowi numer telefonu, jakby trzeba było świadczyć, kto w kogo wjechał (to nie była jego wina) i w te pędy puściła się przed siebie, a my z Dorotą za nią. Dzięki temu dopadłyśmy do metra, potem tramwaju i resztę per pedes - spóźniłyśmy się tylko kilka minut. Przy czym, jak już tam wpadłyśmy, wyglądałyśmy jak ofiary gwałtu zbiorowego. Nie powiem, wejście miałyśmy wyśmienite, aż jednej babce spadł z kolan laptop.
Odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi :-)
Książkę Grzegorza Chlasty dostałam z Czarnej Owcy dla biblioteki przed samym wyjazdem. Niezwykle ciekawy temat. Z opisu - "opowiada o dziewiczych latach powstawania służb specjalnych w nowej, demokratycznej Polsce. Jednymi z ich współtwórców byli czterej bohaterowie książki - ś.p. Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Wojciech Brochwicz oraz Piotr Niemczyk. Grzegorz Chlasta w wywiadach z bohaterami książki stara się dociec na czym polegał z ich strony ten skok na głęboką wodę - wejście w paszczę dotychczasowego lwa i próba uporządkowania rzeczywistości znanej tylko z twarzy opresyjnych funkcjonariuszy SB. Dotychczasowi anarchiści, pacyfiści, działacze opozycji postanowili uczestniczyć - pod okiem wielkich mistrzów - w tworzeniu struktur niezbędnych w każdym demokratycznym państwie. Dlaczego podjęli taką decyzję? Lektura książki to nie tylko zbiór anegdot. To także obraz epoki, w której większość poruszała się po omacku, a jednocześnie chciała popełnić jak najmniej błędów. Bez poznania atmosfery i wyborów tamtych czasów trudno jest zrozumieć aktualną rzeczywistość".
Nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać, chociaż bardzo jestem jej ciekawa. Pana Grzegorza 'znam' z poranków RDC, których czasami słucham szykując się do pracy. Tym bardziej mus było zobaczyć to spotkanie i dowiedzieć się, 'co autor miał na myśli', zanim zacznę lekturę. Cieszę się, że tam dotarłam, bo było niezwykle ciekawie, emocjonująco, najbardziej dzięki dyskusji. Nie wiem, dlaczego prowadzący skończył spotkanie w umówionym czasie, bo było jeszcze kilka osób, które chciały coś powiedzieć. Czy to mus? Czy tylko tyle może ono trwać, ile umówione z gospodarzem, w tym wypadku Wrzeniem Świata? Nie wiem, ale pozostawiło mnie to z niedosytem.
Siedziałam bokiem na okiennym parapecie z poduszkami, widziałam salę doskonale, również słuchaczy. Jeden z nich był ubrany w czarny garnitur i wyglądał trochę, może to sugestia tematem, na kogoś ze służb specjalnych. Kiedy jedna z babeczek wstała i powiedziała, że była wzruszona lekturą, bo miała wrażenie, że byliśmy w dobrych rękach i to ją niezwykle właśnie poruszyło, ten człowiek, wyglądał na twardziela, służby czy nie, miał łzy w oczach. To z kolei mnie niezwykle wzruszyło. Kto wie, może to właśnie było jedyne podziękowanie, przecież oni niczego na świeczniku nie robią i nie mają okazji do braw i fanfar, jedynie uścisk dłoni szefa. No i maślane spojrzenie jego sekretarki.
Potem to spotkanie z Mariuszem Ziomeckim, czyli powtórzę - mam szczęście do ludzi i oczywiście było niezwykle interesująco, niby nic nowego, bo ciągle piszę, że z kimś się widziałam, ale jestem zawsze wdzięczna za takie chwile w życiu, niczego nie biorę za pewnik, że mi się należy, bo to, że ktoś poświęca swój czas nieznajomemu, albo znajomemu ledwo, bo z sieci, jest zawsze dla mnie wzruszające. Nic więcej nie powiem.
Jak u Hitchcocka, zaczęło się wcale nie tak spokojnie, a potem już było coraz bardziej emocjonująco. Ciekawa byłam, kiedy mi z tych wrażeń odbierze rozum po prostu.
poniedziałek, 9 czerwca 2014
piątek, 6 czerwca 2014
Byłam tam, gdzie było to, o co chodzi.
Piszecie, że mieliście zadyszkę oczu czytając poprzedni wpis. Kochani, to jeszcze było spokojne targowanie. Niedziela i poniedziałek to była dopiero jazda.
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.
Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?
Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.
Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego
Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym
Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)
Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze). Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.
Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?
Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.
Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego
Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym
Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)
Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze). Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)
poniedziałek, 2 czerwca 2014
I co dalej? I co dalej?
To już norma, że kiedy jestem w Warszawie i latamy z dziewczynami jak opętane po mieście, wracamy z Dorotą do jej domu późno, rodzina dawno w pieleszach, a my zaczynamy się tłuc po ścianach, a bo herbatka, a jeszcze włączę laptopa, zobaczę oferty na publio, a co jutro na targach będziemy zaliczać itd. Niby ciemna noc, a dla nas dopiero początek. W piątek poszłyśmy spać chyba o 3. Taka sytuacja.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)
Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.
Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.
Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)
Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.
Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.
Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział. Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.
No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)
Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.
Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.
Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)
Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.
Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.
Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział. Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.
No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.
Subskrybuj:
Posty (Atom)