Urodziłam się w czasach, kiedy do domu zapraszało się czasem dopiero co poznanych ludzi, prawie, że z ulicy, a już na pewno z domu innych znajomych. Wystarczyło, że coś między jednym człowiekiem a drugim zatrybiło i już była okazja do zjedzenia wspólnie śledzia i wypicia połówki.
I mnie się zdarzyło przywlec do domu kiedyś Włochów, dopiero co poznanych w pociągu. Małżon mało zawalu z zazdrości nie dostał i na nic były tłumaczenia, że to przecież takie fajne chłopaki i warto zacieśniać międzynarodowe więzi. Owszem, ugoszczeni zostali, większe grono znajomych się zebrało u nas w ogrodzie na nocne polsko-włoskie rozmowy (nie mam pojęcia, jak się dogadywaliśmy, bo wprawdzie była z nimi Polka mówiąca co nie co po włosku, ale z tego, co pamiętam słabo), ale do tej pory małżon mi to wypomina, a to już ponad 20 lat.
Kilka dni temu wzięłam na tapetę najnowszą płytę Miki Urbaniak - więcej piszę o tym na moim Co-Dzienniku Tu i Tu. Tak mnie zachwyciła, że natychmiast pożeglowałam do półki po książkę jej mamy, a jak już otworzyłam pierwszą stronę, to mimo posiadania w czytaniu fantastycznej powieści, nie mogłam się oderwać od tych wspominków i doczytałam do końca.
Ten przydługi wstęp jest po to, żebyście zrozumieli, co czułam, kiedy czytałam książkę Urszuli Dudziak.
A mianowicie miałam takie uczucie, że nie czytam wcale żadnej książki, a mam okazję i wielkie szczęście poznać i gościć u siebie panią Ulę. Wpadła do kuchni jak wicher, zarządziła coś zdrowego do jedzenia, coś tam sobie pijemy, a ona wymachując rękami (nie wiem, czy to robi, kiedy coś opowiada, ale tak sobie ją wyobrażam), opowiada to o tym, to o czymś innym, rzuca nazwiskami, kipi dobra energią, wesołością i wszystko jest wspaniałe, zachwycające, niesamowity, cudowne...
Nie ma w Urszuli Dudziak żadnej złości, żali, ani rozdrapywania ran, a przecież pewnie dużo miała w życiu też ciężkich chwil. Pisze o tym, ale już to przepracowała, więc nie ma w tych opowieściach elementu toksycznego, po prostu - było, minęło, idę dalej.
Ta książka cały czas 'śpiewa', szkoda, że nie ma do niej dołączonej płyty z tymi wszystkimi piosenkami, które są motywem przewodnim kolejnych rozdziałów. Chętnie bym zapłaciła więcej, byleby słyszeć też to, co w tytułach zaproponowane.
Dużo się działo 'w mojej kuchni' podczas czytania jej wspomnień. One są niechronologiczne, tak jak właśnie rozmowa z ludźmi, co ci się przypomni, to im opowiadasz - dygresje, sub-anegdoty, wracanie do głównego wątku - ja też tak opowiadam (co czasami ludzi do rozpaczy doprowadza), więc znam ten rytm i układ przekazywania opowieści i niczemu się nie dziwię, nie niecierpliwię, tylko spokojnie popijam zieloną herbatę i słucham. Śmieję się tam, gdzie jest do śmiechu, oczy mi się szklą, gdzie jest smutno, uśmiecham szeroko, kiedy mowa o ludziach, których 'znam', a ciekawie nastawiam ucha przy opowieściach o ludziach, o których wcześniej słyszałam tylko tyle, że są
Część o Jerzym Kosińskim tak pięknie skomponowana, że nic dodać, nic ująć. Bardzo pięknie, z umiarem informacyjnym, a jednak wszystko, co chcielibyśmy wiedzieć, co możemy wiedzieć, tam jest.
Zszokowała mnie informacja, że ..., nie, postanowiłam Wam nie zdradzać jaka, sami przeczytajcie.
Uderzyło mnie wielkie uczucie Urszuli Dudziak (inne, ale nadal uczucie) do byłego męża Michała Urbaniaka. Niemal od pierwszych stron króluje Michaś, Michał, Misiek. Pewnie niezamierzenie, pewnie dlatego, że był i jest ważnym elementem jej życia, ale wszędzie go pełno. Ciekawe, czy w jego książce, która już na moim stoliku nocnym czeka (Ja(zz) Urbanator Makowieckiego), jest też tak wiele o byłej żonie?
Książka jest pięknie wydana przez Kayax, ma wiele zdjęć, jakieś rysuneczki, leży świetnie w dłoni i aż się chce ją w rękach dzierżyć. Na moim zdjęciu widnieje wraz z nią krem Perfecta, który sobie z Polski przywiozłam. Używam kremów tej marki (Dax-Cosmetics) i je uwielbiam. Coraz to nowe kupuje, bo coraz to nowe robią. Jeden skończę i natychmiast rozglądam się za kimś, kto jedzie do Polski i może mi kupić kolejny. A piszę o tym tutaj, bo ta marka towarzyszy tej książce. Pani Urszula jest jej ambasadorką, a hasło Perfecty - 'Łączy nas piękno'.
Chcę wierzyć, że łączy nas piękno, mnie i panią Ulę, nie to fizyczne, bo ona dużo ładniejsza, ale to wewnętrzne. Chciałabym być taka, jak ona, nie chować urazy, nie trzymać w sobie toksyn, emanować energią i radością. Wspaniała kobieta i wspaniała książka. Bardzo polecam.
A skąd ten tytuł posta? Też znajdziecie w książce :-)
Anna Fryczkowska mnie zaskoczyła, a można by powiedzieć, że czwarta powieść nie powinna być już niespodzianką raczej potwierdzeniem tego, za co się lubi autora. Bo, że lubię, to każdy z Was, którzy czytają Notatki Coolturalne, wie. A jak ktoś tu trafił niedawno, to teraz tu mówię, że Anny Fryczkowskiej przeczytałam wszystko i przeczytam w przyszłości każdą następną, bo dobra jest i już.
Nawet nie zaglądałam do noty wydawcy, pobieżnie i niecierpliwie przeleciałam tylko oczami opis w necie, że o babci jakiejś, że o młodym człowieku, co z nią mieszka i tyle.
Spodziewałam się kryminału, bo tak o powieści mówiła sama autorka, ale znając ją powinnam wiedzieć, i w sumie ta akurat rzecz mnie nie zaskoczyła, że kryminał w wykonaniu Anny F. jest tylko po to, żeby mieć powód do opisania pewnych zjawisk. Nie o śledzenie kto, tu bowiem chodzi, chociaż też, ale jeśli ktoś się spodziewa kryminału sensu stricte, może odczuć niedosyt. Chociaż? Czy można być zawiedzionym po przeczytaniu dobrej książki?
'Starsza Pani wnika', jak sam tytuł sugeruje, za bohaterkę ma babcię Halinę i jej wnuka Jarka. Prawie trzydziestoletni mężczyzna nadal mieszka u babci, jest jej zupełnym przeciwieństwem. Ona energiczna, typ sportowy, zorganizowana z planem na każdą okazję. On rozmemłany, utyty, z kompleksami, które wiodą go wprost do samozagłady, bo nie dość, że bezrobotny, to nawet bez pomysłu na siebie. Dla młodego człowieka to jest zabójcze, tak nie wiedzieć, w którą stronę swoje życie poprowadzić.
Babcia pomaga mu jak umie, ale jest bezsilna, tym bardziej przyjmuje z ulgą fakt, że Jaro zaangażował się w sprawę odnalezienia byłego męża pewniej kobiety, a zaraz okazuje się, że jest to też sprawa o morderstwo. Równolegle ma inne zlecenie, odnaleźć zaginioną matkę zleceniodawczyni, która jest koleżanką z pracy tej pierwszej.Trochę nie po kolei, bo najpierw ma zlecenie, a potem zakłada agencję detektywistyczną, powoli zabiera się za rozwiązywanie zagadek, a w tym skutecznie sekunduje mu babcia, pomagając incognito. Do czasu.
Powieść roi się od starszych pań, Halina nie jest jedyną. To jest pewne novum, bo do tej pory pisarze nie uważali tej grupy wiekowej za szczególnie atrakcyjną, a jeśli to już bardziej w roli ujutnych białowłosych pań, na fotelu bujanym z drutami lub w fartuszku w kuchni, a w tle zapach ciastek z maszynki.
Tutaj nic takiego nie znajdziecie, autorka stworzyła pełnokrwiste postacie, które chcą być kochane i kochać, również fizycznie, chcą być aktywne, również umysłowo, mają marzenia, walczą z materią, żeby być atrakcyjnymi, chociaż różnie to wychodzi, bo jednak wiek robi swoje, a gust pozostaje taki, jak za młodu. Nie zawsze różowa szminka służy poprawieniu wizerunku, nie zawsze koronki opinają biust, bo on już nie taki jędrny, ale ciągle chce się żyć pełną piersią, nawet jeśli trochę sflaczała.
Dla mnie jest to właściwie powieść obyczajowa, ze świetnym okiem do wychwytywania szczegółów z życia codziennego, brakiem przekłamywania rzeczywistości, jeśli coś śmierdzi i jest krzywe, to takie jest, kobiety raz piękne, raz nie, facetom jedzie z ust, ale też niektórzy zmieniają się na lepsze, świat wygląda raczej tak, jak z filmów Tarantino, niż z filmów z Meg Ryan (nawet tych o umieraniu), a wszystko to okraszone fantastycznym językiem, bogatym w różne smaczki. Kocham Fryczkowską za jej sposób pisania, dobór słów i porównań, nie raz podczas czytania aż mlaskałam, jakbym dostała łyżeczkę małmazji na język.
Świat oczami autorki czasem mnie zaskakuje. Nie raz zastanawiałam się, czy bym miała odwagę tak otwarcie pisać o masturbacji, cielesnych żądzach starszych ludzi czy okrucieństwie wobec zwierząt. Ale przyznaję tutaj, że inaczej nie ma sensu, chyba, że człowiek chce stworzyć sztuczną historyjkę owocową. Życie takie jest, możemy go z premedytacją podkolorowywać, ale pisarz jest też po to, żeby czasem powiedzieć - patrz, to wszystko gdzieś jest, tylko Ty ze swojego kąta tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć.
Poza tym nikt nie jest doskonały. Nikt też nie jest taki, na jakiego wygląda, czasem niedołężny przeciwnik może być groźny, a ten groźny całkiem żałosny. Bywa brutalnie, bywa śmiesznie. Bo ta książka nie wieje grozą z każdej kartki, niektórzy nawet porównują jej fragmenty do powieści Chmielewskiej. Mnie się tak nie kojarzy, ale faktycznie bywa, że jest wesoło i lekko, ale zaraz robi się poważnie, jak to w życiu.
Polecam tę powieść, jak i poprzednie Anny Fryczkowskiej. Nie zawiodła mnie nigdy i mam nadzieję na jeszcze wiele jej kolejnych książek.
Wiedziałam, że się ukazał, słyszałam, że ponad stu aktorów go czyta, w opisie jest 86, na pewno wielu w każdym razie; czułam przez skórę, że będzie dobry. Ale, że aż tak, to nie.
Ten audiobook odwołuje się do tradycji słuchowisk radiowych. Pewnie taniej by było posadzić jednego dobrego aktora i niech czyta, ale w tym wypadku nie poszli na łatwiznę i każda postać ma swojego aktora - Robert Więckiewicz czyta Eddarda Starka, Kathleen to Agata Kulesza, króla Roberta czyta Dziędziel, a jego żonę Maria Seweryn, natomiast karła czyta Braciak. Jest też oddzielny narrator. Po prostu szał. Dzieci 'grają' młodzi lektorzy, słychać owce, konie i kruki, nawet świst miecza ścinającego głowę. Kiedy bohater rozmawia przy stole w karczmie, w tle są głosy innych biesiadników, kiedy jadą konno, jest wrażenie, że słychać jak kopyta zapadają się w podłoże traktu, niesamowite wrażenie, jakby oglądać film z zamkniętymi oczami.
Cieszę się, że nie czytałam tej powieści w tradycyjnej papierowej wersji, że przypadkiem stało się tak, że jej nie zaliczyłam, zanim ukazał się ten audiobook, dzięki temu przeżywałam przygody tam opisywane wraz z najlepszymi głosami w Polsce, jaka to była uczta!!! Do tego muzyka Adama Walickiego wprost fantastyczna.
Nie chcę opisywać o czym jest Gra o Tron, bo pewnie już wszyscy znają. Jeśli nie, niech Wam wystarczy powiedzieć, że książka ta należy do jednego z moich ulubionych, tak popularnych teraz, nurtów fantasy udającej powieści historyczne. Są tu królestwa, księżniczki, smoki i wielmożni panowie walczący o tron, jest miłość, zdrada, intrygi dworskie i wielka polityka. Krainy, o których się nie śniło, czasy, których nigdy nie było, a problemy jakby znane nam teraz, bo czyż walka o władzę, nóż w plecy wroga, zazdrość o tytuły, miłość do rodziny, honor i podłość, nie są obecne i teraz, może jedynie w innej, bardziej zawoalowanej formie.
Ta historia mnie urzekła, zostałam wzięta w jasyr i nie spocznę dopóki jej nie poznam w całości. Poczułam się znowu jak dziecko, dostałam do ręki (uszu) bajkę, jakże wspaniałą, wielowątkową, kolorową, chociaż chmurne to czasy, bardziej średniowieczno-podobne niż inne. Słuchało się tego znakomicie. Jak zwykle w takich wypadkach wynajdowałam sobie zajęcia, byle by mieć okazję poczytać uszami.
Ten audiobook nie jest tani, ale wart każdych pieniędzy. Nawet jeśli nie będę miała już siły czekać na kolejną część w tej formie, czytając powieść już zawsze będę słyszeć aktorów, którzy dali postaciom na papierze ciało głosem. Nie słyszałam Narreturm Sapkowskiego, stąd może te zachwyty, bo dla mnie audiobook czytany na głosy to novum. Mam nadzieję, że więcej takich będzie się ukazywać. No i że kolejna część ukaże się wkrótce.
Życie tak pędzi, że jakby się człowiek nie starał, gdy chce wszystko ogarnąć, z opisywaniem nie nadąża. Tym bardziej, ze się mistrzostwa zaczęły i ja, zapalony nie-kibic, dałam się wciągnąć i poddałam emocjom. Spędzanie czasu z synem i mężem w tym wypadku jest bezcenne, a obstawianie meczy jak hazard, nieszkodliwy, bo bez pieniędzy, po prostu 'o przekonanie'.
Poza tym było też wiele wzruszeń i poruszenia na innym polu, piszę o tym u siebie w Co-Dzienniku.
Inna rzecz, że bardzo chciałam Wam opisać, co czułam, kiedy byłam na Targach i poza, na wieczorku premierowym książki, której jestem współautorką, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić, żebyście nie sądzili, że mi wodę sodową nosem wybiło.
Otóż nie, nic bardziej mylnego, nie przeceniam swojej roli w napisaniu tej książki, ale przyjemność z zobaczenia gotowego produktu, który wcześniej tylko w głowie i w Wordzie istniał, jest kosmiczna i z radości unosiłam się dwa centymetry nad ziemią.
Podpisywanie książki na Targach - najpierw stres, ze nikt nie przyjdzie. Głupia byłam, przecież do Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zawsze są kolejki. To i nam przy okazji się te wizyty udzieliły. Miło było widzieć czytelników oko w oko, a jedna nawet przyszła również do mnie, bo podczytuje bloga (Renata, jak tylko się ogarnę, napiszę maila). Jeszcze długo potem endorfiny wydzielałam na poziomie pakera, który zapomniał wyjść z siłowni na noc do domu. Ech, żeby więcej było takich zdarzeń i wzruszeń. A tu szara rzeczywistość człowieka dopadła.
Głównie zaległości recenzyjne, które postaram się na bieżąco nadrabiać. Zaległości czytelnicze, to już norma. Wróciłam do Mr Pebble, nie mogłam zabrać w podróż, bo grubaśna, a po przyjeździe do domu rzuciłam się na nową powieść Anny Fryczkowskiej. Ale już z powrotem z Kamykiem jestem.
Słucham Gry o tron, napiszę więcej, powiem tylko, że żal mi tych, co czytali na papierze i już im się nie opłaca wracać do tej powieści w formie audio.
Trochę filmów też obejrzanych.
A wracając do kolacji z Autorką-Matką i Autorkami-Córkami (dla mnie powinnam powiedzieć Siostrami) - nie dość, że była pyszna, to jeszcze te rozmowy. Najważniejsze jest spotkać ludzi, z którymi nigdy nie kończą się tematy, a konwersacja jest 'o czymś', a nie o pogodzie. I tyle. Reszta jest milczeniem.
Jestem taka szczęśliwa, że byłam częścią tego projektu, bo dzięki temu mogłam poznać te wszystkie wspaniałe dziewczyny. Pozdrawiam
Wstałam dzisiaj godzinę wcześniej niż zamierzałam, bo mi wyrzuty sumienia nie dały spokoju, że Was tak zaniedbałam i nic dalej nie opowiadam. Nie żebym myślała, że ktoś czeka i wargi przygrywa, ale gdyby jednak taka osoba była, to nie fair tak milczeć.
Tłumaczyć nie będę za długo, wiadomo, życie nie daje miejsca na przyjemności, a obowiązków kupa (kupą mości panowie).
Puściłam sobie Rumer, słucham, za oknem ptaki dodatkowo trelują, popijam kompot rabarbarowy wymieszany z wiśniowym kiślem (wymysł małżona, który świetnie sprawdza się w lecie) i oddaję się wspomnieniom targowym.
Skłamałabym, że Targi to głównie blogerzy, pisałam o tym, że ważni, ale przecież nie mogłam poprzestać na rozmowach z nimi, książki i pisarze czekali na mnie. Może nie na mnie, ale na czytelników takich jak ja.
No właśnie, pisarze. Widziałam gdzieś dyskusje, czy warto do nich chodzić i
w kolejkach wystawać, że to 'macanie' się ze słynnymi ludźmi nie ma sensu i
takie tam. Nigdy nie biegałam po autografy do muzyków, nie polowałam na ulicy
czy podczas festiwalu na podpisy aktorów, nie dopadam znanych ludzi w pociągu,
restauracji czy sklepie, nie w moim to stylu, ale na targach pisarze się
niejako też wystawiają i pewnie bardziej boją się tego, że nikt nie
przyjdzie, niż tego, że przyjdzie fanów za dużo. Do wszystkich nie biegam,
tylko dlatego, że znam z twarzy, poszłam tylko do tych, którzy mnie zachwycają,
których lubię albo cenię za ostatnią książkę na przykład. Nie do wszystkich mi
się udało dotrzeć, bo jak stałam gdzieś w kolejce do jednego, to inny też
akurat podpisywał, albo zwyczajnie przegapiłam, bo za późno przyszłam
(Passent), albo nie wiedziałam, ze podpisuje po raz drugi (Enerlich i
Kalicińska), albo przegapiłam w masie nazwisk i zupełnie nie wiedziałam o tym,
że się spotyka z czytelnikami (tak jak o mało nie zdarzyło się to z Krystyną
Nepomucką).
Miałam też przykazanie od córki, znaleźć Jarosława Grzędowicza i Pilipiuka i
tak też zrobiłam, byli pierwszymi, do których się udałam.
Nigdy wcześniej nie widziałam pana Grzędowicza na oczy, nie wiem, dlaczego szukałam raczej kogoś w stylu Pilipiuka, haha. Nie wiedziałam też, że Maja Lidia Kossakowska jest żoną mistrza Lodowego Ogrodu, stałam w tej kolejce i oburzona myślałam - jak jej musi być przykro, że do niego dłuuuuuga kolejka, a do niej niewiele osób podchodzi, jak wydawnictwo mogło ich razem posadzić, co za brak wyczucia... i tak dalej w ten deseń. Oczywiście pognałam do niej, chociaż nic nie czytałam, zależało mi, żeby nie czuła się źle przy tym stoliku. Od razu się im przyznałam, że ja to jeszcze nie czytałam, ale córka i mąż są wielkimi fanami Pana Lodowego Ogrodu i ja też na pewno przeczytam. Wiem, ze nie jestem modelowym fanem tej dwójki, czyli powinnam mieć w oczach miłość i oddanie absolutne, ale doceniam to, nie omieszkałam powiedzieć, że ktoś napisał książkę, która jest czytana przez kobiety i mężczyzn, w każdym wieku, od 15-60 albo i dalej, i każdy po przeczytaniu pozostaje oczadziały. Już dawno bym sięgnęła po tę serię, ale córka mnie odstraszyła (chwilowo), że za brutalna dla mnie, że takie opisy, nie dam rady. Jestem zdecydowana zaryzykować.
W emocjach, już w domu, podpisując autografy, bo niektórzy maziaja zrobią, a potem bądź człowieku mądry, kto zacz - zrobiłam z Jarosława Jakuba. Sorry.
Tutaj z Panią Ireną Matuszkiewicz, miłe spotkanie. Lubię jej książki, chociaż na niektóre jestem za stara, ale jej kryminały w lekkim stylu mi się podobały. Ma styl, który pamiętam z książek podkradanych mamie, takie lata 70/80-te. Bez urazy, to komplement.
W Pałacu Kultury było tak gorąco, a każdy ubrany cieplej, bo na
zewnątrz
chłodnawo i deszcz, że wszyscy czytelnicy lądujący u stolika pisarza,
po przebrnięciu przez tłumy, wyglądali na zmęczonych, czerwoni i spoceni
jak knury, okropne. Do tego emocje, adrenalina, u niektórych naprawdę
wielka, też dodawały rumieńców. Dlatego nie będę za wielu moich zdjęć
pokazywać,
żeby sobie obciachu oszczędzić.
Do Urszuli Dudziak kolejka była długaśna, ale cierpliwie czekałam, bo kupiłam właśnie jej wspomnieniową książkę i ciekawa byłam autorki na żywo. Czas zleciał szybko, bo w kolejce, jak to w takich bywa, spotkałam dwie przemiłe panie i sobie gawędziłyśmy. Wcześniej podczytałam fragmenty Ja(zz) Urbanatora Makowieckiego, o Dudziakowym byłym mężu, Michale Urbaniaku, i chociaż nie miałam w planach kupna tej książki, tak się zachwyciłam tym, co tam wyczytałam, że od razu ją nabyłam. Mam teraz dwie o ciekawych latach jazzu, muzycznych w ogóle, w Polsce i na świecie, a to wszystko widziane oczami byłej pary.
Pani Urszula świeciła jak elektrownia atomowa i tyleż od niej energii biło. Jest piękna, jeszcze bardziej niż w TV, włosy do pozazdroszczenia, zmarszczek nie brak, ale jakie piękne to zmarszczki. Zresztą jej uroda wynika z tej energii od niej bijącej i pozytywnego nastawienia do świata. Ktoś mógłby powiedzieć, że jak człowiek odnosi sukces i ma pieniądze to nic dziwnego, ze taki hurra optymistyczny. Hmm, trzeba pamiętać, że każdy ma swoje problemy i niepowodzenia, nawet bogacze i gwiazdy.
Zajrzałam też do Marii Ulatowskiej, podziękować za wysłanie wygranych u niej książek, nie czytałam jeszcze, ale bardzo się cieszę na spotkanie z Panią Eustaszyną i bohaterkami Domku nad Morzem. Pewnie teraz w lato takie lektury smakują najlepiej. Chociaż gdzieś czytałam, że właśnie w lecie powinno się czytać lektury trudniejsze, a zimą te lżejsze. Pewnie najlepszym wyborem jest sięgać po to, na co akurat człowiek ma ochotę.
Pani Eustaszyno, uwaga nadchodzę
A tak w ramach anegdoty, okazało się, że Pani Maria mieszka w bloku, w którym ja też mieszkałam w Warszawie, 4 piętra niżej zaledwie, całkiem możliwe, że się rano w windzie spotykałyśmy. Jak to człowiek nigdy nie wie, z kim ...
Ten autograf powinien być na końcu, bo go zdobyłam ostatnim rzutem na taśmę, i to tylko i wyłącznie dzięki przyjaciółce Agnieszce, która przyszła na Targi mnie stamtąd odebrać i w drodze do wyjścia zwróciła mi uwagę, że na stoisku Akapit Press jest właśnie Krystyna Nepomucka. A mnie, jak na złość, skończyło się miejsce na karcie pamięci w aparacie, glupio mi było przy niej przeglądać i szukać, co wyrzucić, a z emocji zapomniałam, ze mam przy sobie dwie komórki z aparatami i to całkiem niezłymi. I nie mam zdjęcia. A tak kocham Panią Krystynę. Od czasów młodzieńczych, kiedy to sięgałam po mamine zbiory, a tam Nepomucka i Fleszarowa-Muskat na poczesnym miejscu. Jej seria o Małżeństwie,Miłości, Rozwodach Doskonałych / Niedoskonałych to majstersztyk. Potem druga o miłości Polki i Niemca, też świetna, pisała też dla młodzieży. Prześmieszna Floryda Story mnie też urzekła. A Dusza na Skalpelu... mogłabym tak wymieniać wszystkie bez wyjątku, każdą czytałam, jestem jej wielką fanką. Bardzo się wzruszyłam, to była przemiła rozmowa. Nikogo nie było w kolejce, miałyśmy czas. Powiedziała, ze kończy nową powieść, ja na to, kiedy będzie w księgarniach, a ona, że wolno jej wszystko idzie, bo ma już 92 lata (!!!) i już nie jest taka szybka, jak kiedyś. Opowiedziała jeszcze trochę o sobie, zadumałam się, czy uda nam się jeszcze raz spotkać, zebym mogła to zdjęcia zrobić, pewnie już nie, może nie chcieć na targi za rok przybyć. Zwróćcie uwagę na charakter pisma, stara szkoła stylu
Do Grocholi to ja zawsze, kiedy ją widzę, bo ona ma w sobie tyle radości, ze szok. Wiem, że niektórzy krytykują jej ostatnie felietony pisane z córką, ale mnie się podobają, bo przypominają moje rozmowy z Michaliną.
A to było najbardziej wyczekiwane spotkanie tych Targów, z Anną Fryczkowską, której książki od pierwszej pokochałam, wszystkie przeczytałam (tę ostatnią właśnie kończę).
I jaka piękna dedykacja.
Na końcu autograf Pilipiuka, który dodaje małe rysuneczki. A pisze w dziwny sposób trzymając pióro. Mam zdjęcie, ale z obcą czytelniczką, może by sobie nie życzyła pokazywanie jej u mnie.
Mam jeszcze wspaniała dedykację w książce Colina Thubrona 'Po Syberii'. Wiecie, znacie mnie, ja wszystko, co o Rosji, chętnie zjadam. Widziałam, że stoi szpakowaty pan i nic nie robi, z nikim nie rozmawia, ale nie był to stolik, jak innych autorów, tylko taki stojący bufecik. A tam, na stoisku Agory, kawę podwali i ciastka, to myślałam, że on czeka właśnie na coś do popicia. Potem jednak zorientowałam się, ze to autor podpisuje książkę i znowu obudziła się w mnie litość, że on tak stoi i nikt. Idę do młodzieńca, przemiłego zresztą, który mnie wcześniej obsługiwał, bo oczywiście zakupiłam tam Szczygła i inne tytuły, pytam, co ten pan napisał i gdzie to jest do obejrzenia, bo przecież przy nim nie będę kartkować. A młodzieniec podaje mi Po Syberii właśnie. Otworzyłam, przeczytałam kilka dań tu, kilka tam, oczywiście oczadziałam i w te pędy lecę do autora, jeszcze nawet za nią nie zapłaciłam, bo nagle mi się wydawało, że on mi zaraz ucieknie. Dzięki temu, że nikogo nie było przy nim, mogliśmy zamienić kilka słów, dłuższą chwilę pogawędzić. Przemiły, ciekawy człowiek, a do tego zrealizował moje marzenie, czyli podróżował po Syberii. Zdjęcia autografu nie mam i już nie mam czasu lecieć go robić. Uwierzcie na słowo.
Zmęczyło mnie to 'targowanie', tłumy i wystawanie w kolejkach. Potem to już tylko chodziłam między stoiskami i wyszukiwałam smaczki. Na stoisku Czarnej Owcy brałabym wszystko jak leci, próbowałam z paniami tam rozmawiać, ale szczerze mówiąc, wyjątkowo niesympatycznie tam było, jakoś tak chłodno i na odwal się, nie tak jak na targach być powinno. Bo to powinni być nie tylko książek podawacze, ale i ludzie lubiący innych ludzi, gadatliwi, przygotowani na fanów i ludzi rozemocjonowanych ilością ukochanych książek. Tacy czasem mówią nieskładnie, są zmęczeni, obciążeni siatami, ale łakną kontaktu i chcą podyskutować, dowiedzieć się czegoś. Nie można ich zbywać i wręcz lekceważyć. Wyobraźcie sobie, że w pół mojego zdania, kobieta się odwóciła, bez przepraszam itp, i odeszła do kogoś innego, chociaż dwie ich tam było i nie musiała. No nic, pewnie nudna jestem - tak się poczułam. Nawet, gdyby tak było, nie powinno mieć takie zachowanie miejsca. Nudziarz też klient.
Za to na stoisku Wydawnictw Literackiego, do którego dotarłam po wielu perturbacjach, nakierowywana przez Martę O. bo się pogubiłam, pan widząc, jak jestem zmęczona i rozkładam się na cześci pierwsze, spytał - otorbić panią? - i wykonał taki gest otulenia, przytulenia, pozbierania do kupy. Jakie to miłe. Wprawdzie tekst trochę ryzykowny, ale chyba wyczuł w trakcie rozmowy, ze do mnie tak może, bo mam poczucie humoru.
Większość sprzedawców dawała sobie świetnie radę z natłokiem ludzi z bielmem na oczach, ganiających bez opamiętania między stoiskami i pisarzami. Jeden pan tylko wyskoczył do nas, stojących spokojnie do Pilipiuka, tłum był to fakt, że mamy się gdzieś tam przesunąć, bo mu życie utrudniamy. O przepraszam, to nie moja wina, ze organizatorzy tak ustawiają miejsca do autografów, bedzie ludzi spokojnych szarpał. Wkurzyłam się, ale przez litość nie powiem, jakie to stoisko. Może jemu też było gorąco i się na głowę rzuciło?
O podpisywani książki w niedzielę, innym razem, bo i tak się rozpisałam.