czwartek, 24 marca 2011

Biblioteka odsłona ostatnia - książki młodzieżowe i dla dzieci

To już ostatnie zdjęcia. Napisałam, że zamieszczę, to nie chciałam z gęby wiadomo czego robić. Jeżeli ktoś już ma dosyć tych pokazów, to po prostu nie będzie oglądał. Zapomniałam jeszcze o jednej półce, na której są wielkoformatowe książki z bajkami Disneya i o Skrzatach, Kosmosie itp. Nie będę już latać z aparatem.
Jak widać na zdjęciach, są tam nowe powieści, niedawno wydane, ale i moje z dzieciństwa i młodości - Siesickie, Muminki i inne. Niestety duża część powieści młodzieżowych zaginęła.
Kursy już pokończone, egzaminy zdane (mam nadzieję), wzięłam się z powrotem za czytanie.
Wkrótce pierwsze recenzje.
Dostałam od wydawnictwa Znak Super Freakonomię do recenzji. Sama chciałam, już daaawno słyszałam o tej książce, same dobre opinie. Wkrótce notka.











niedziela, 20 marca 2011

Na rosyjską nutę

Za moich czasów w szkołach uczono języka rosyjskiego.  Zaczynało się w czwartej klasie i tak do końca liceum.  Traktowano ten przedmiot poważnie, więc nie można było tak po prostu przebrnąć byle jak przez ten cykl, trzeba było wykazać się znajomością.  Wprawdzie matury nie musiałam zdawać z rosyjskiego, ale zaliczyć przedmiot, żeby być dopuszczonym do matury to już tak.  W podstawówce miałam nauczycielkę, która wszystko traktowała bardzo serio, a swój przedmiot to już w ogóle. Wyglądała jak żywcem wyjęta z filmów rosyjskich, kiedyś byliśmy przekonani, że jest ze Związku Radzieckiego, teraz wiem, że tak nie było, po prostu była wtedy taka ‘demoludowa’ moda.
W moim domu rodzinnym nie uprawiało się polityki, wprawdzie rodzice nie należeli do partii i nie sprzyjali ustrojowi, ale też nie latali po ulicach z ulotkami i nie odbywały się u nas zebrania działaczy podziemnych.  Nigdy nie usłyszałam od nich, że język rosyjski, czy ich kultura to jest wielkie G, wręcz przeciwnie, słuchało się u nas ballad rosyjskich Żanny Biczewskiej, Okudżawy i Wysockiego, czytało rosyjskich klasyków, uwielbiało rosyjskie dramaty teatralne, a ZSRR było destynacją naszych wypadów wakacyjnych.  Wiadomo, kraj ten zrzeszał wtedy te wszystkie, które teraz są osobnymi jednostkami, czyli odwiedzanie Gruzji, Azerbejdżanu, Uzbekistanu, Syberii, Petersburga nazywało się wyjazdem do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Moi rodzice uważali te miejsca za fascynujące, a ludzi tam mieszkających, za niezwykle ciekawych i przyjaznych.  Oczywiście ciągnęło nas na Zachód, ale to nie przekreślało atrakcyjności kierunku wschodniego.  Rodzicie oddzielali politykę od sympatii do samego kraju i ludzi tam żyjących. 
Jedną z najwspanialszych przygód wakacyjnych był dla mnie rejs po portach Morza Czarnego. Kiedyś już o tym tu pisałam, ale może nie wszyscy to czytali. Miałam chyba z 8 lat, nie pamiętam dokładnie. Pływaliśmy statkiem "Szota Rustaweli" -  Odessa, Batumi, Suchumi, Soczi i tak dalej.  Na tymże statku był Włodzimierz Wysocki ze swoją żoną Mariną Vlady.  Chociaż u mnie w domu często grało się pieśni Wysockiego (na adapterze z płyt winylowych), nie wiedziałam jak on wygląda i mało mnie to w sumie obchodziło. Tam na statku był basen, który po środku miał bar.  „Osiadłam na mieliźnie” i jadłam loda.  W pewnym momencie tak liznęłam nieszczęśliwie, że mi wpadł do wody i go straciłam.  Smutno mi było, bo te rosyjskie lody strasznie dobre były.  Wysocki kupił mi drugiego i wręczył z zawadiackim uśmiechem.  I takiego go właśnie pamiętam.  I to, że strasznie byli zakochani, on i Marina.  To był chyba ich najlepszy czas. Mój też, dzieciństwo przeważnie dobrze się wspomina. 

Czy można, więc mi się dziwić, że nie mam do języka ani kultury rosyjskiej urazu, że wręcz przeciwnie, darzę tamte rejony swoistą estymą i łowię wszędzie różne rusofilskie klimaty, a to książkę wygrzebię, a to film sobie w oryginale obejrzę, nie tylko te stare, ale i nowe ich produkcje staram się na bieżąco zaliczać. Poza tym zauważyłam, że wiele świetnych powieści rosyjskich jest nietłumaczonych na polski, a już najbardziej wkurza mnie to, że moja ulubiona Marinina jest w Polsce wydawana nie chronologicznie, czyli raz dostaję jej powieść o Kamieńskiej, kiedy ta jest zamężna, a kolejna powieść pokazuje panią major, jako pannę.  Zgłupieć można.  Pomyślałam – a dlaczego nie miałabym wrócić do dawno zarzuconej przeze mnie umiejętności czytania w oryginale? Dałoby mi to swobodę czytelniczą, o jakiej marzę.  Jak zapewne wiecie, nie jest to takie łatwe, bo litery alfabetu rosyjskiego nie są takie, jak nasze, więc trzeba mi będzie od nowa do nich przyzwyczaić i nauczyć sprawnie odczytywać.  Miałam to w planach, w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, ale kiedy podczas kursu dla tłumaczy, poznałam Irinę i Dmitrija, postanowiłam te mrzonki wprowadzić w życie – poprosiłam ich o sprzedanie mi jednej czy dwóch książek.
Po tygodniu Irina przytargała ze sobą trzy powieści, jedną Doncowej, jedną nowej pisarki, dopiero wchodzącej na rynek, a trzecią Chmielewskiej przetłumaczoną na rosyjski.  Ucieszyłam się bardzo, ale i stropiłam, bo gdy zajrzałam na stronice, wiedziałam, że wprawdzie odwrotu już nie ma, bo jak Panna sobie coś postanowi, to prędzej umrze niż odpuści, ale dochodzenie do jakiej takie sprawności w czytaniu po rosyjsku będzie długie i bolesne. Jak na razie przeczytałam jedną stronę i się tak zmęczyłam, jakbym alpinistą była.  I już sama nie wiem, co jest gorsze, czy to, że sobie znowu jakieś wyzwanie wymyśliłam, czy fakt, że zapuściłam znajomość języka obcego, a przecież to była wartość dodana jakby nie było. Teraz będę musiała te straty nadrobić. 


 Na koniec chciałam poinformować, że dowiedziałam sie u źródła, czyli w wydawnictwie WAB, ze w lipcu będzie wydana kolejna powieść Marininy, tym razem major Kamieńska powraca. Hura! Właściwie powinnam powiedzieć Urra!








To jest jedna z piękniejszych pieśni, moja ulubiona, może dlatego, że mój tata, który już nie żyje, zwykł śpiewać ją wraz z Biczewską lecącą z płyty. I do tego pięknie gwizdał w momentach, kiedy ona nuci.

sobota, 12 marca 2011

Moja biblioteka odsłona trzecia, przedostatnia.

 
To jest prawa część mojego regału z pokoju dziennego. Oczywiście da się powiększać. Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał ochotę to oglądać z bliska, ale jakby co, to jest taka możliwość, bo nie kurczyłam zdjęć przed dodaniem. 

środa, 9 marca 2011

Moja biblioteka - odcinek drugi. A tak w ogóle Instynkt na Linii życia jest OK

Tak, jak obiecałam, pokazuję drugą odsłonę mojej biblioteki. Niektórzy się skarżyli, że zdjęcia są za małe, to znaczy za mało na nich widać. Nic nie poradzę. Robiłam bardziej szczegółowe, ale przy tym rozmiarze biblioteki, wyszło mi 109 zdjęć, nikt by nie chciał tylu tu oglądać. Zrobiłam więc inne fotki, bardziej 'panoramiczne', a poza tym lekko je kurczę przed wstawianiem, bo w przeciwnym wypadku po ich załączeniu, musiałabym je zostawić chyba na godzinę do kurczenia przez program bloggera. Mimo to, przeredagowałam zdjęcia tak, żeby były dużo większe po kliknięciu, a i jeszcze daja się powiększyć ponownie, teraz to już nawet ja - ślepiec astygmatyk, widzi wszystko jak na dłoni.
Jakby były pytania dotyczące pozycji na półce, chętnie odpowiem.




To jest lewa połowa regału z pokoju dziennego. Druga połowa, jak mawiała Pani Honorata - większe pół - wkrótce.
A tak poza tym, to chciałam powiedzieć, że oglądałam pierwsze odcinki nowych seriali - Instynkt w czwartek i Przepis na życie w niedzielę i bardzo mi się podobają. Pierwszy o policjantce (Stenka), podobny do Criminal Minds (Zabójcze umysły, czy tak to przetłumaczyli w Polsce?), a drugi w stylu komedii romantycznej, a to zagonione tygrysy lubią najbardziej, o kobiecie z dorastającą córką, pozostawionej przez męża-lekarza-pierdołę (Adamczyka) i z tego, co się spodziewam, zaczynającej przygodę z profesjonalnym gotowaniem. Wielce obiecujące oba, mam nadzieję, że się nie zawiodę. Oglądałam też Chichot losu, ale nie mam wyrobionej opinii, dzieci mi się tam podobają, a reszta? Obaczymy, obadamy.

sobota, 5 marca 2011

Moja biblioteka - odcinek pierwszy

Proszono mnie już nie raz o pokazanie swoich zbiorów. Wiem, że teraz jest taka akcja na blogach, mole pokazują drogie sercu półeczki. Nie mam czasu sprawdzać, czy ktoś mnie wezwał do apelu, ale wcześniej juz pojawiały się takie głosy, więc dla relaksu, między uczeniem się do kolejnych zajęć z tlumaczenia, chwyciłam za aparat i strzeliłam kilka fotek.
Moje zbiory mają już ze 30 lat, a może i kilka więcej, bo książki targałam za sobą, jeszcze będąc małym brzdącem. Ale takie świadome kupowanie, polowanie w antykwariatach, na kiermaszach pierwszomajowych i załatwianie spod lady, zaczęło się jakieś 30 lat temu właśnie.
Na pewno nie da się wszystkiego opisać za jednym zamachem. Mimo, ze wiele książek byłam zmuszona sprzedać przed wyjazdem do Irlandii, część przepadła wraz z likwidowaniem domu rodzinnego przed jego sprzedażą (niestety były ważniejsze sprawy, trudniejsze do załatwienia i nie upilnowałam książek), nadal wiele stoi na półkach. A za wieloma ronię łzy, kiedy sobie o nich przypomnę. Staram się o tych, które utraciłam, nie myśleć.
Kiedy oglądam Wasze zbiory, są one takie nowoczesne, błyszczące, kolorowe i świeże. Część mojego księgozbioru jest stareńka, niektóre książki się ledwo trzymają kupy, niektóre mają proste okładki, bez właściwego książkom wydawanym obecnie, blichtru i koloru. Ale są drogie mojemu sercu.
Są też takie, które mi się kiedyś bardzo podobały, a teraz pewnie obudzą u was uśmiech litości, jak seria kryminałów z Amber, czy Danielle Steel z Książnicy. Ale co tam, pokażę wszystko. Takie były moje gusta, kiedy byłam młoda, co innego czytałam kiedyś, co innego teraz, a niektóre wciąż lubię, jak na przykład Dołegę-Mostowicza.
No to zaczynamy:
 To jest widok na regał w pokoju dziennym, jak widać książki są od podłogi do sufitu, w pojedynczych rzędach. Kiedyś miałam głębokie regały, kupne, trzymałam tam książki w dwóch rzędach, ale mój mąż powiedział, ze to niedobrze wygląda i kiedy kupiliśmy ten dom, zrobił mi regały na wymiar i pod kolor mebli, które kupiliśmy w Polsce.
 Ten regal jest kupny, pasuje do innych w pokoju. Ma wyjątkowo wysokie półki, nadają się idealnie na albumy, książki kulinarne i słowniki.
 Ten też jest zrobiony przez męża, stoi u nas w sypialni.
 A oto zbiory właśnie z tego ostatniego. Od góry do samego dołu. Jak widać nowości mieszają się ze starszymi tytułami. W ustawianiu książek nie stosuję żadnej metody, ale pamiętam, gdzie która stoi.




W następnym odcinku pokażę półki z pokoju dziennego, a w kolejnym zbiory młodzieżowe i dziecięce z pokoi na piętrze, które należą do dzieci.

środa, 2 marca 2011

Kolysanka mnie rozbawila, Male Kobietki rozczulily, czyli jak mol ksiazkowy spedza czas, kiedy nie czyta

Kochane moje robaczki swietojanskie. Pisze bez polskich znakow, przepraszam, ale nie mam ich na komputerze w biurze. Zostawili mnie na chwile sama, wiec korzystam z okazji, zeby dac tutaj znak sygnal, ze zyje, mam sie dobrze, chociaz kursowanie mnie wykanscza percepcyjnie i po zajeciach nie mam juz sily na czytanie, co najwyzej ogladam film. Zajecia sa bardzo intensywne, tak wiec kiedy przywloke sie juz do domu, mam tak obolaly mozg, jakby mnie ktos po glowie skopal. Siniaki mentalne mam normalnie. Siegam po ksiazke, ale czytanie mi nie idzie, percepcje mam na poziomie 0, chwilami nawet ponizej.
Film to co innego. Szczegolnie, kiedy przypadkiem, bo tego nie planowalam, wpadnie sie na cos szczegolnie smakowitego. W niedziele mialam wlasnie taki wieczor. Wlaczam Canal+ i co widze - polski film Machulskiego 'Kolysnaka'


Cos slyszalam, ze jest w kinach w Polsce, ale jak sie nie jest na miejscu, to ciezko o przyswojenie wszystkich nowosci, dlatego nic nie wiedzialam o tym filmie, w sensie, czy dobry, czy nie, jakie ma recenzje, ogladalnosc itp. Szczerze mowiac tego dnia bylo mi wszystko jedno, czy to dzielo, czy chala, byle byl nie za bardzo 'do myslenia'. Tym wieksze bylo zdziwienie, kiedy nie spodziwajac sie zadnego prezentu, dostalam podarunek w postaci swietnie skrojonej komedii, akurat na moje potrzeby - smiesznej, inteligentnej, ciekawej, ze swietna muzyka i wspamialymi aktorami. Wszystko mi sie podobalo. Wpadlam w taki entuzjazm, ze pod koniec, kiedy pokazywane byly 'tance badzience' w roznych konfiguracjach, tez sie zerwalam i odtanczylam taki taniec widziwianiec.
Film opowiada o malej miejscowosci na Mazurach, gdzie pojawia sie dziwna rodzina, a jednoczesnie zaczynaja ginac ludzie. Od poczatku wiemy, ze cos dziwnego dzieje sie wlasnie w ich gospodarstwie, ale nie wiemy co, a jak juz wiemy, to i tak nie staje sie to mniej ciekawe, bo nadal jest smieszne, nadal jest ciekawosc, co sie bedzie dzialo dalej. Nie wiem, moze mam specyficzne poczucie humoru, ale dla mnie to bylo bardzo zabawne widowisko. Kiedy z mezem zasiedlismy do ogladania tego filmu, bylismy strasznie zmeczeni i jacys tacy spiczniali. W polowie maz sie zerwal przyniesc piwka, ja usiadlam prosto, zeby lepiej widziec, pies odszedl zrezygnowany, bo juz widzial, ze mu nie bede pilki rzucac, bom wielce zajeta ogladaniem, a poza tym przeszkadzaly mu nasze wybuchy smiechu.
Wiem,  ze na innym blogu ukazala sie wlasnie recenzja Kolysanki,  ze czegos mu brakuje, ze ogolnie ok, ale jest male ale. Ja uwazam, ze film w swojej kategorii jest wybitny, czyli wybija sie ponad przecietnosc, stawiam go bardzo wysoko na drabinie jakosciowej filmow polskich generalnie, a komedii to juz w szczegolnosci. Gratuluje Juliuszowi Machulskiemu dobrego smaku, inteligencji i poczucia humoru. Normalnie kocham faceta.
Zaraz potem przelaczylam na inny kanal i trafilam na Male Kobietki, ekraniczaje klasycznej powiesci, wiec nie bede sie rozwodzic tutaj o tresci, bo by was to obrazilo, kazdy przeciez zna (a jak nie, to czym predzej nadrobcie, bo warto). 


Film byl juz w polowie, pomyslalam 3 minuty poogladam, zeby sobie przypomniec. I juz nie wylaczylam, nie moglam sie oderwac. To jedna z moich ulubionych historii, i w literaturze, i film mi tez pasuje. Tak mnie ukolysal, wzruszyl, dopiescil, ze usmiechnieta od ucha do ucha udalam sie na spoczynek, gotowa na kolejne wyzwania czekajace mnie na kursie.

czwartek, 24 lutego 2011

Wychodzi na to, że same stosy prezentuję, a nic nie czytam

Jest to po trosze prawda, ale długo to nie potrwa. Nie jestem zwolennikiem odkładania życia na potem, bo są fajnę książki do przeczytania. Jeśli coś się dzieje, mniej czytam, ale czytam ("pani kierowniczko, pani pyta czy ja palę, ja ciągle palę..."), a w czasach nic-niedziania czytam dużo. I dobrze mi z tym. Teraz wydarzenia galopują, wciąż coś nowego, nieprzewidzianego, albo nawet i przewidzianego, ale absorbującego, się zdarza (zapraszam TU po detale), to co się będę katować faktem, czy zaliczyłam dziesięc książek w tygodniu, czy jedną.
Ale na spokojne, leniwe wieczory, kiedy nic nie goni, trzeba być przygotowanym. Zawsze trzeba być na posterunku, zdobywać nowości, czy tytuły, które nas interesują. Szczególnie, kiedy się mieszka zagranicą. Niedawno dostałam maila od tej Pani, o której Wam opowiadałam, że była moją ulubioną kierowniczką księgarni, a która dzięki tym blogom mnie odnalazła (można o niej podczytać TU), o takiej treści - " Pani Kasiu dostałam w tym starym antykwariacie Męża z ogłoszenia, stan książki do przeżycia za całe 6,- zł" Takie wiadomości, to ja rozumiem. Szukałam tej książki wieki całe, a nieoceniona tropicielka starych, dobrych tytułów ją dla mnie zdobyła. Czyż życie nie jest piękne?
Wczoraj przyjechała z Polski, via Dublin, przyjaciółka jeszcze z czasów koszalińskich wraz z córką, której nota bene jesteśmy z męzem rodzicami chrzestnymi. Przywiozła dla mnie książki i gazetki, co z dumą prezentuję. Wszystkie przejrzałam i cieszę się na ich lekturę, bo zapowiadają się ciekawie. 
Od góry
  • Anne Bishop - szósty tom serii Czarne Kamienie. Przedstawiać chyba nie muszę. Po prostu must have dla tych, co w tę historię weszli. 
  • Film Jedz, módl się, kochaj miał byc z Vivą, a ja chciałam poczytać i mieć do tego film, Kasia nie mogła znaleźć gazety z dodatkiem, kupiła mi więc sam film. Możecie sobie na niego ustyskiwać, a ja uważam, że na gówniany humor, jest on niezłym antidotum. 
  • Irena Matuszkiewicz to jedna z tych pisarek, które lubię i czytam wszystko, co napisze, tym bardziej nie mogłam ominąć Szeptów. 
  • Beata Pawlikowska - Blondynka na językach (angielski), przejrzałam i uważam, ze Pani Beata, zresztą miałam okazję ją poznać osobiście jeszcze w jej czasach koszalińskich i uważam, że to wyjątkowa osoba, wiec nic dziwnego, napisała fantastyczną książkę do nauki języka, nie wiem, czy wymyśliła tę metodę, czy tylko ją propaguje, bo nie czytałam nic tytułem wstępu, ale wygląda genialnie. Dla męza. 
  • Rosyjska zima Daphne Kalotay. O Rosji. Osram i wszystko jasne.
  • Zapach rozmarynu i Lawendowy pył wyszukałam gdzieś w komentarzach na blogach, Kristofka chyba o tym mówiła, ale łba nie dam uciąć, zawierzyłam rekomendacjom i już wiem, że strzał w 10. Saga opowiedziana przez najstarsze córki w trzech pokoleniach. Pięknie wydana. Nie mogę się doczekać. 
  • No i oczywiście prasa: Twój Styl, nie mogło zabraknąć, do tego Bluszcz, Wprost (jestem ciekawa zmian) i mój znów ulubiony tytuł, tutaj nie do kupienia - Przekrój. 

niedziela, 20 lutego 2011

Tydzień, co mi się w prawie miesiac rozciągnął. Sebastian Faulks

Ufff, skończyłam. O mamusiu, jak ja się namęczyłam. W takim zagonionym okresie, jak mam teraz (nie będę się powtarzać, możecie sobie poczytać TU), powinnam była wybrać książkę z jednym bohaterem, góra jedną rodziną, plus kontr-bohaterem, kilkoma postaciami pobocznymi i szlus. Ja po prostu mam tak wygnieciony mózg w natłoku myśli, faktów do zapamiętania, rzeczy do zrobienia na już, na wczoraj, że dodatkowe obciążenie skutkowało przegrzaniem zwojów. Wiele razy musiałam wracać kilka rozdziałów, bo po powrocie do książki następnego dnia, nie miałam pojęcia o czym czytałam poprzedniego wieczoru.
A wszystko przez Sebastiana Faulksa i jego pazerność.
Wprawdzie jego historia dzieje się na przestrzeni tygodnia w grudniu (nic tam o świętach nie ma, to nie Love Actually, nie napalajcie się), więc zaledwie 7 dni, ale za to mnogość bohaterów rekompensuje mizerność czasu akcji.
I tak, czytamy o spekulancie giełdowym, zimnym robocie do zarabiania pieniędzy, z chłodną Brytyjką w roli żony i z powalonym na łeb, pogubionym kompletnie synem, który jest autonomicznym ko-bohaterem, z oddzielną historią. Jest też młoda dziewczyna, która prowadzi pociag w metrze, uwielbia czytać, mieszka z bratem, w sumie kupa nieszczęścia tylko o tym jeszcze nie wie, wiedzie życie realne w tunelach metra, a potem wirtualne w programie oferującym alter życie. Do tego prawnik na początku swojej kariery, który prowadzi sprawę samobójstwa w metrze, które jest kontestowane przez rodzinę i zakwalifikowane do sprawy o odszkodowanie z powodu wypadku w wyniku zaniedbania. Jest też polski piłkarz zaraz po przyjeździe do jednego z klubów w Londynie. I krytyk literacki, który też coś napisał. Mało? Jest też Pakistańczyk, którego rodzina prowadzi fabrykę pikli, self-made, do wszystkiego doszli sami, rodzice właśnie mają odebrać nagrodę, jakiś order, z rąk Królowej, w pałacu, a jakże, a synalek (tu znowu rodzina jest bohaterem i syn odzielnie też) chodzi na spotkania do meczetu i szykuje zamach bombowy. Przewala się też masa innych ludzi, którzy nic tak naprawdę nie wnoszą, są jak massa tabulette, muszą być, żeby jakoś historię sklecić, ale nie ma co się do nich przyzwyczajać. Nihil novi. Z tym, że przy tej masie charakterów, już nie wiesz, czy czytasz tylko o jakiejś tam sekretarce z faksem, czy ona będzie zaraz główną postacią, dlatego poświęcałam tym ludziom więcej uwagi, niż na to zasługiwali, a to z kolei tak mnie męczyło, że mi sie płakać chciało, taka byłam skołowana. Nie myślcie sobie, że się tak dałam bez walki, ale kiedy odpuszczałam, bo myślałam - a tu cię mam, to jest jakaś nieistotna postać, ten właśnie człowiek potem wypływał gdzieś tam w istotnym momencie, a kiedy wyglądało na to, że nie ma bata, ten to będzie na pewno grał pierwsze skrzypce, znikał gdzieś i go nie było przez resztę powieści (jak ten wspomniany piłkarz).
Powiem szczerze, napaliłam się na tę powieść jak szczerbaty na suchary wojskowe, ale tak naprawdę ani mnie ona nie zachwyciła, ani nie dała mi wypocząć, żadnej korzyści. Autor wprowadza masę ludzi do swojej historii, a potem nad nimi nie panuje. To się niby jakoś tam zazębia, ale bez przesady, nie tak, żeby to wszystko usprawiedliwiać. Dawno nie miałam do czynienia, a może nawet nigdy, z takim chaosem w książce. Znam takich, którym się podobała, ale ja uważam, że szkoda czasu i atłasu, jest dużo lepszych. Jedyne, co broni tę powieść to świetny język i gładka elegancja stylu. Ale konstrukcja się chwieje. Cieszę się, że mnie nie przywaliła.

Chociaż.... o dziwo nie mogłam jej odłożyć nieskończonej. Więc może coś w niej jednak jest, a dla mnie czas po prostu nie za dobry na takie tłumy wywalające się z kartek powieści? Nie sprawdzę, bo na pewno nie będę czytać po raz drugi. Ale pytanie tłucze mi się po głowie, nie przeczę.

wtorek, 15 lutego 2011

Taki malunieńki, jakby go nie było, bo część i tak jest dla biblioteki

Stosik oczywiście. Tydzień niespodzianek. Po pierwsze, nie ma na zdjęciu, ale jest w kopercie, jeno zapomniałam je wyjąć, kiedy pstrykałam fotki, przyszły dwa tomy Cukierni pod Amorem od wydawnictwa dla polskiej biblioteki. Ludzie oszaleją.

Poza tym, również dla biblioteki, ale od czego prawo pierwszej nocy, hehe, Agnieszka Lingas-Łoniewska wysłała swoją powieść 'Zakręty losu' (pierwsza część trylogii o braciach Borowskich, sensacja z dodatkiem namiętności), a wraz z nimi, cóż za niespodziewanka, powieść Ewy Kopsik - 'Uciec przed cieniem' (młoda żona śpiewaka operowego nie może się odnaleźć w środowisku artystycznym, ma niską samoocenę, popada w depresję), a na dokładkę plakaty, obwiesimy się jak choinka.

Na dokładkę wydawnictwo Rebis wysłało mi najnowszą powieść Hanny Cygler 'Dobre geny'. Odkąd pożyczyłam jej pierwszą powieść od Blueberry, czytam jej powieści chętnie i wszystkie, które uda mi się kupić, tym razem przyznam, trochę się podgadałam o tę pozycję, jestem jej bardzo ciekawa.

Dwie kolejne zostały mi przywiezione na zamówienie, przez koleżankę. Ewa Nowak 'Niewzruszenie', kolejna jej powieść dla młodzieży. Uwielbiam ją, udaję, że to dla córki, zresztą mnie o nią prosiła, ale fakt jest taki, że cieszę się na jej lekturę.

Mariusza Szczygła i jego 'Zrób sobie raj' - tej pozycji chyba nie muszę przedstawiać. Strasznie chciałam ją mieć i ta dam, jest.
A na samej górze leży książczyna, którą znalazłam na blogu TU i od razu zapałałam chęcią do jej przeczytania. Zamówiłam w bibliotece i mi ją ściągnęli z innego miasta, bo u nas akurat była inna jej powieść. Już zaczęłam czytać. Mowa o 'The Bookshop' Penelope Fitzgerald.

W ogóle nie powinnam patrzeć w stronę tych książek, nie dość, że mam w czytaniu dwie, konferencję mediów za pasem, a na niej do wygłoszenia przemówienie, to jeszcze w poniedziałek zaczynam kilkutygodniowy, morderczy trening dla tłumaczy. Na dodatek przyjeżdża na kilka dni przyjaciółka z Polski (przywozi więcej książek, haha), co jest wydarzeniem bardzo miłym, ale czasu na czytanie nie będzie. Ale jak to wszystko pokończę, okopię się w sypialni i będę zaliczać jedną po drugiej.

sobota, 12 lutego 2011

Marika - Krzysztof Kotowski

Nie wiem, czy Wam już mówiłam, ale audiobooków nie wybieram do końca świadomie, wymieniam się z koleżanką, która ode mnie bierze papierowe. Piszę 'nie do końca świadomie', bo przecież mogłabym nie słuchać wcale, ale jednak nie ja je wybierałam z tysięcy innych.
Tej powieści byłam ciekawa, bo Kotowski jest chwalony, a ja lubię polskie kryminały, więc tym bardziej. Tyle, że ta powieść nie jest kryminałem, a raczej z gatunku szpiegowskich, typu Ludlum czy Clancy. A tych, to ja nie trawię. Walki wywiadów wrogich mocarstw nie interesują mnie za grosz, chyba, że ktoś napisałby prawdę, dokument. A to się nigdy nie zdarzy, przynajmniej nie tak, jak ja to sobie wyobrażam.
Można powiedzieć, że w każdej takiej powieści jest ziarno prawdy, pewnie tak, ale jest też wiele massa tabulette, które niekoniecznie mnie interesuje.
No, ale to nie wina Kotowskiego, on pisał dla ludzi interesujących się tym tematem i gdyby ominąć to, że ja nie doczytałam informacji o tej powieści i rzuciłam się jak szczerbaty na gwoździe, to uważam, że ta pozycja jest całkiem ok. Strawna znaczy. Nawet dla takiego, co nie lubi. W każdym razie, nie krzywiłam się za każdym razem, kiedy wznawiałam odsłuchiwanie audiobooka. Treść wspierał głos czytającego, niski, lekko chropowaty, trochę modulowany na 'tego złego, co go zabił'. Dobrze dobrany. Brawo.
Pewnie dlatego tak się działo, że zagadka zawarta w tej historii mnie zaintrygowała. Zaczyna się od tego, że w lesie ginie człowiek, świadkiem tego jest młody chłopak, który sam odniósł obrażenia, a to, co opowiada, jest niewiarygodne. Jednakże dzieciak jest tak przerażony, a obrażenia nie z gatunku spadłem-z-drzewa-podglądając-sąsiadkę, ze wysłany do niego dziennikarz mu wierzy. Historia jest pokazywana z perspektywy różnych osób, tego dziennikarza, ale też i rosyjskiego, a raczej radzieckiego szpiega, jego kolegów, którzy go teraz śledzą, oraz jednostki policji, która próbuje się dowiedzieć, skąd tak wzmożony ruch agentów rosyjskich i to teraz, tyle lat po zakończeniu zimnej wojny. Dziennikarzy próbuje drążyć temat zaginięcia ludzi, bo okazuje się, że dokładnie w tym samym miejscu zdarzyło się to wiele razy. Sposób, w jaki giną, budzi grozę. Wygląda tak, jakby byli zdmuchnięci przez potężną falę uderzeniową i z wielką siłą, napotykając drzewo na przykład, rozbici na strzępy. Do tego poparzeni. Już pomijając, że byli i tacy, którzy znikali nagle, na oczach świadków, bez śladu, po prostu rozpływali się w powietrzu. Nikt nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć  takich obrażeń. Jednocześnie cały czas obserwujemy rajd Aleksandra, oficera KGB, przez cały kraj, a gdzieś w ślad za nim, innych trzech, też z KGB, którzy najpierw szukają Mariki, a potem jej córki. Ta znowu, została porzucona przez matkę w młodych latach i oddana do rodziny zastępczej (może domu dziecka, nie pamiętam), a teraz jest dość luksusową prostytutką. Dlaczego oni jej szukają?
Ta intryga jest dosyć ciekawa i na tyle interesująca, zeby nawet takiego ludzika jak ja, który nie lubi tego gatunku, przekonać, że na życzenie raz można.
Tylko końcówka trochę ckliwa i patriotyczna (na rosyjską modłę) mnie nie przekonała i trochę nawet rozdrażniła, bo mi zepsuła obraz całości. Ale to tylko kilka zdań, jedna scena zaledwie i nie będę się za bardzo czepiać.
Suma sumarrum, jak mawiała moja ukochana profesor Początek, może być. Bez fajerwerków, ale też i bez poczucia straconego czasu.

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

sobota, 5 lutego 2011

Ocalić od zapomnienia

Każdy ma takie książki, które są jak kamienie milowe w jego przygodzie z czytaniem. Niekoniecznie muszą być one dziełami, wybitnymi pozycjami w historii literatury, ale niosą ze sobą wspomnienia, pierwsze zachwyty, nieprzespane noce spędzone na lekturze.
I ja takie mam. Więcej niż te, które tu zaprezentuję, ale te na zdjęciach poniżej są mi bardzo bliskie i chciałabym je ocalić od zapomnienia. Ot, chociażby tą notką. Jestem pewna, że niejedna z Was się uśmiechnie z politowaniem, bo jesteście młodsze ode mnie. Są też i takie blogowiczki, które czytelniczo załapały się już na nowsze wydawnictwa i będą zdziwione, jak marnie były wydawane kiedyś książki. Oj tak, papier chropowaty, okładki miękkie naprawdę miękkie, a strony nie szyte, a klejone i to tak marnie, że się rozpadały po pierwszym, góra drugim czytaniu. Posklejane, wychuchane, stoją u mnie na półkach. Niektóre niestety przepadły przy przeprowadzkach, po nich jestem w nieustajacej żałobie.

 Pierwsze to ulubione powieści mojej młodości. Czytałam je po kilka razy i strzegłam jak oka w głowie. Było ich znacznie więcej, te nie są jedyne, podkreślam, żeby mi ktoś nie zarzucił mizeroty wyboru, a pokazuję je, bo są mniej znane. Wiadomo, wszyscy piszą o Siesickiej, Musierowicz, Lindgren, Niziurskim, a nigdy nie slyszałam, żeby ktoś wspominał Zofię Woźnicką, a napisała ona moje ulubione powieści - 'Paryskie stypendium', którego zdjęcia nie mam, bo nie należała do mnie, 'Skalistą krainę Katalonii' i 'Zaproszenie'. Wszystkie opisują podróże odbyte przez młode osoby, czy to na stypendium artystyczne, czy po nieudanych egzaminach na studia do Hiszpanii, czy też do Francji do rodziny. W ten nurt wpisuje się jeszcze powieść Anny Glińskiej 'Gdzie mój dom' (tam dziewczyna podrózuje statkiem). Mam tę powieść, ale bez okładki, kupiłam w antykwariacie już tak 'oprawioną' jak wieprz. Pamiętam jeszcze, że z tych mniej znanych uwielbiałam 'Po prostu Lucynka P' Marii Kruger.
'Słoneczniki' Snopkiewiczowej to książka dla mnie legendarna. Kupiłam ją na obozie harcerskim. Rzucili do sklepu w miasteczku, a my stacjonowaliśmy z namiotami w Mikorzynie, w lesie. Do miasta szło się drogą krzyżową przez ten las, nigdy tego nie zapomnę. Kiedy udaliśmy się tam na zakupy, wpadliśmy calą drużyną do księgarni (tak, tak, takie były czasy, że czytało się tłumnie) i wykupiliśmy wszystkie egzemplarze. Potem się wpisywaliśmy sobie nawzajem do książek, taki byl zwyczaj. Ja, na czas obozu, korzystając, że nikt mnie tam nie znał, wymyśliłam, że mam na imię Majka. Tak mi sie to imię podobało. Mistyfikacja się powiodła, przez 3 tygodnie tak mnie nazywali i tak wpisali mi się do książki. Kiedy ją po latach otworzyłam, myślałam, że ją komuś ukradłam, bo wszędzie 'dla Majki' było napisane. Ta powieść opiera się upływowi czasu, nada się ją dobrze czyta. Opisuje dzieje pewnej zbuntowanej i wielce inteligentnej Lilki, zaraz po wojnie.
Kolejne książki obok 'Słoneczników' to 'Ostatnia przeszkoda' Sieglinde Dick, o miłości dziewczyny do koni i innych jej perypetiach. Czytałam ją chyba ze sto razy, kiedyś też jeździłam konno i zajmowałam się zwierzętami w stajni, była mi bliska ta historia. 'Wychodne dla Ewy' to była pierwsza 'dorosła literatura', opowiadała o perypetiach dziewczyny pracującej jako pomoc domowa, o ile pamiętam u Amerykanów, ale mieszkajacych we Francji.

Graham Green został przeze mnie wynaleziony w maminej bibliotece i natychmiast go pokochałam. 
Nie pytajcie mnie dlaczego, po prostu pasuje mi jego styl, a 'Nasz człowiek w Hawanie' to moja ulubiona jego powieść. Opisuje historię mężczyzny, który zostaje zwerbowany do szpiegowania, ale się do tego nie nadaje, nie chce, wiec żeby się odczepili, wysyła im plany odkurzaczy, mówiąc, że to wojskowe. I zostaje doceniony jako szczegółnie użyteczny. Co dalej nie powiem.
'Strachy' Marii Ukniewskiej to świetna powieść o teatrzykach i girlsach z czasów międzywojennych. Połknęłam jednym tchem, specjalnie wcześniej rano wstawałam, zeby zdążyć przed szkołą przeczytac jeszcze kilka kartek.
Na koniec, ostatnie, ale nie najgorsze, to fantastyczny zbiór opowiadań Sartra pt 'Mur'.
I znowu, czytałam kilka razy, za każdym razem z zachwytem; świetna, ale mam wrażenie, że zapomniana zupełnie. Znam tylko jedną osobę, która ją też czytała, moją przyjaciółkę Kaję.
Peter Jaros swoją 'Tysiącletnią pszczołą', powieścią, ale i filmem (szkoda, że nie mam na dvd), wprowadził mnie w czeski (czechosłowacki właściwie) realizm magiczny. Nigdy się z tego nie wyleczyłam.

Pewnie spytacie, dlaczego o tych starociach piszę? Ano dlatego, zeby sobie i wam przypomnieć, że poza pięknie wydanymi, pachnącymi nowościami, którymi się zachwycamy na blogach, jest wiele książek, które kiedyś były niezwykle pożądane, a teraz stoją zapomniane na półkach i marnieją niekochane i niedopieszczone. Takie Słoneczniki na przykład są jak pierwszoplanowa gwiazda filmowa, kiedyś w blasku fleszy, każdy chciał mieć, a teraz tylko opiekunka o nich pamięta. No, i też dlatego, że kiedyś te ksiażki obudziły we mnie głód do czytania, wprowadziły w piękny świat wykreowany przez pisarzy, zaczarowały i już się nigdy spod ich uroku nie wydostałam. A i głód czytelniczy pozostał. Za to im tym wpisem dziękuję
 

piątek, 28 stycznia 2011

A w teatrze ogólny rozpiździaj

Przepraszam za mój język, ale dzisiaj postanowiłam być rebeliantką i sobie pozwalam. A co.
Wiem, wiem, macie już dosyć Marioli na blogach, pewnie myślicie - otworzę lodówkę, a tam będzie Mariola podająca krople. Ale może jednak się zmusicie do przeczytania kilku, no dobra, kilkunastu zdań na ten temat. 
Czytanie tej powieści zaraz po Room, nie było dobrym pomysłem. Myślałam, że tak, że odpocznę po książce dla mnie trudnej w odbiorze, ale stało się inaczej, przez pierwsze sto stron denerwowałam się tylko, że takie pierdoły czytam.  Powieść wydała mi się, w porównaniu z tamtą, strasznie trywialna i o niczym. Aż się skarciłam w duchu - kobieto, co tak nosem kręcisz, przecież chciałaś komedii, to ją masz!
Kiedy złapałam właściwą perspektywę odbioru, pozostało mi tylko się dobrze bawić.
"Mariola, moje krople" przypomina mi i filmy Barei, i angielskie sztuki teatralne wystawiane z powodzeniem w teatrach warszawskich (szczególnie teatrze Komedia), i kabarecik Olgi Lipińskiej. Ciągły ruch, wciąż jedne drzwi się zamykają, inne otwierają, pary zamieniają się partnerami, jedni biorą drugich za kogoś innego, ktoś coś powiedział, inny źle zrozumiał - burdel na kółkach, jak mawiała moja prababcia, skądinąd elegancka starsza pani, w chwilach szczególnego wzruszenia i niezgody na ogólny bałagan i brak organizacji.
Bardzo się ucieszyłam, że środowisko, w którym dzieje się powieść, to teatr. Od dziecka jestem miłośniczką teatru, a że moja mama miała przyjaciółkę aktorkę, mogłam czasem zajrzeć za kulisy, a wieczorami, siedząc w piżamie i zajadając bułkę z szynką, podsłuchiwałam, o czym plotkują aktorka i moja mama, kto komu świnię, nomen omen (kto czytał, ten wie), podebrał, kto komu rolę, a że reżyser x śpi z y itp. Jak to w małym mieście, w prowincjonalnym środowisku, wszyscy o wszystkich....
W liceum grałam w przedstawieniu w języku angielskim, reżyserował nauczyciel i jedna z aktorek, wtedy się zorientowałam, że przygotowywania i próby to nie tylko 'tarzanie się w wielkiej sztuce' (zresztą to były scenki komediowe, a nie jakieś 'Dziady'), ale przed wszystkim orka na ugorze (ugór to ja?), ciężka praca po prostu. Dygresja - Aniu, twój mąż Andrzej dwojga imion też tam grał, wszyscy wtedy myśleliśmy, że się do tego urodził, czy on teraz robi coś podobnego? Koniec dygresji :-)
Atencja dla tego środowiska, poczucie magii teatru, jednak pozostało. Zaraz po literaturze, najbardziej kocham teatr, chyba nawet więcej niż sztukę filmową. Chociaż konstatuję to z lekkim zdziwieniem.
Dlatego niecierpliwie czekałam na tę powieść, i pewnie też dlatego lekuchno się zawiodłam. Bo to wszystko w krzywym zwierciadle, non stop krotochwila, a ja miałam nadzieję na kawałek z życia teatru, z momentami śmiesznymi, a nie odwrotnie. Nie, że 'ma być śmiesznie' jest wartością nadrzędną. Niewiele jest książek dziejących się w tym środowisku, ucieszyłam się więc niezmiernie, stąd mi pewnie mina trochę zrzedła, ale tylko trochę.
Kiedy dostałam maila z propozycją zrecenzowania tej powieści, a w ślad za moją entuzjastyczną odpowiedzią - yes, yes, yes - przyszła książka, skakałam do góry z radości, że mało sufitu nie przebiłam, bo Małgorzatę Gutowską-Adamczyk cenię i kocham miłością prawdziwą. Chociaż, z tego, co tu napisałam, może wynikać, że książka mi się średnio podobała, jesteście w mylnym błędzie, jak mawiał mój ukochany profesor Gruchała. Ja się po prostu spodziewałam zupełnie czego innego, po Cukierni pod Amorem, po jej powieściach dla młodzieży, napisała komediową powieść i to jej się udało, dostaliśmy wesoły autobus pomalowany w kwiaty i z megafonem wyśpiewującym wesołe piosenki, a ja durna spodziewałam się raczej nobliwego mercedesa z niezwykle dowcipnym kierowcą.
Tak czy tak, polecam, jeno się nastawcie na zwariowany kołowrót, paradę postaci,a to wszystko w krzywym zwierciadle.

sobota, 22 stycznia 2011

ROOM - Emma Donoghue

Z mojego wpisu, relacjonującego zmaganie z czytaniem tej książki wiecie, że łatwo nie było. Pierwsza część mnie najpierw zdołowała, a potem wzięła na rajd emocjonalnym rollecosterem - łatwiej by było mi wymienić to, czego nie czułam. Najbardziej grozę. Narrator - 5 letni chłopiec - opisuje swoje życie z mamą w pokoju, który jest dla niego całym światem. Nie wie, że jest tam zamknięty, że to nie ich wybór tam siedzieć, myśli, że tak wygląda życie. Wprawdzie ogląda telewizor, ale wydaje mu się, ze wszystko, co tam widzi, jest zmyślone i tak naprawdę tego nie ma. Mama, dzielna dziewczyna, porwana i uwięziona przez starego perwerta, kiedy wracała z uczelni do domu, siedem ostatnich lat spędziła w tym więzieniu, a ostatnie pięć, z dzieckiem. Pięknie daje sobie radę, uczy małego wielu przydatnych w tym 'świecie' rzeczy, a przede wszystkim udaje jej się przetrwać i nie zwariować. Wszystkiego dowiadujemy się od Jacka, jej syna, który swoim językiem opisuje rzeczywistość. To chyba mnie najbardziej dołowało, że on jest niewinny, nie wie, co się dzieje, ale ja wiem i nic nie mogę zrobić, żeby im pomóc. A obserwować tę sytuację w milczeniu jest niezwykle trudno. Toteż odkładałam książkę z okrzykiem, że dłużej tego nie zniosę (założę się, ze gdyby to był mój egzemplarz, rzucałabym nim o ścianę co chwila). Atmosfera tej powieści tak dalece mi się udzieliła, że czułam się klaustrofobicznie i źle. Gotowa byłam ją odłożyć, ale ta historia trzymała mnie w szponach i nie pozwoliła mi odejść bez poznania rozwiązania zagadki kobiety i jej dziecka. Pomogło mi wywnętrzenie się na blogu, rozmowy z Wami poprzez komentarze, załapałam odpowiednią perspektywę, ze to jednak jest opowieść zmyślona, a nie prawda. Ale potem jednak przyszlo opamiętanie - jak to nie prawda? Właśnie, że prawda, bo przecież był taki świr, który więził dziewczynę w domu. O tym wiemy, a o ilu nie? Dodatkowo nie pomagał mi fakt, że moja córka jest akurat w wieku, w którym była porwana ta dziewczyna, a do tego wraz z urodzeniem dzieci nabrałam niewytłumaczalnej nadwrażliwości na takie tematy. No, ale powieść ta jest napisana w tak mistrzowski sposób, że nie sposób jej ominąć, byłoby wielką stratą, gdybym ją jednak odłożyła.
Mniej więcej w połowie książki wszystko się odmienia, ale nie mogę Wam powiedzieć, co się dzieje, bo byłby to spojler. Jestem przekonana, ze ta powieść będzie przetłumaczona na język polski i już wkrótce u nas wydana, a kto anglojęzyczny, niech po nią sięgnie jak najszybciej. Nie ma lepszej rekomendacji, jak ta, że ja - osoba od początku na NIE, zmuszona okolicznościami, bo nie lubię chodzić na spotkania book clubu nie przeczytawszy książki, którą mamy na tapecie, po uprzednim przeproszeniu na zapas koleżanek z tegoż klubu, że chyba mi się jednak nie uda przemóc, jeszcze wcześniej nawet nie dawszy dojść do głosu lottcie, która próbowała mi tę powieść zarekomendować, mając ją wreszcie w ręku, wciąż uważając, że NIE chcę jej czytać dalej - jednak jej nie odłozyłam, co więcej, drugą połowę łyknęłam, trzęsącymi się z emocji rękami przewracając kolejne stronice i uważam, że Room to powieść niezwykła, nietuzinkowa i bardzo świeża w sposobie narracji i jeśli chodzi o pomysł. Chociaż takich historii bylo przedtem wiele, żadna nie równa się z tą. Był moment, że nie miałam czasu porządnie się zająć czytaniem i tęskniłam do tej opowieści. Ja, która miała wielkie NIE przed oczami, kiedy otwierała pierwszą stronę. A dzisiaj, kiedy skończyłam, tęsknię za Jackiem i jego mamą. Tak mi żal, że teraz, kiedy to wielkie NIE poszło w siną dal, ja akurat Room skończyłam.
Room, dla wrażliwego człowieka, nie jest lekturą łatwą ani przyjemną, ale niesie za sobą dobre przesłanie, mimo wszystko, a może właśnie dlatego, ze ukazuje największe okrucieństwo, jakie jeden człowiek może zgotować drugiemu, a jednocześnie to, czego dowiadujemy się potem, jak się to wszystko układa i kończy, daje nam ziarenko nadziei, że człowiek jest wielki, bo potrafi, przy pomocy innych, ale przede wszystkim wykorzystując swoją moc, dać sobie radę nawet i z czymś tak strasznym. Tak, to mi chyba najbardziej zaimponowało, że w tej historii jest nadzieja.
Nigdy nie oceniam w systemie dziesiątkowym, ale tym razem dałabym 10/10