czwartek, 10 listopada 2011

Ogłoszenia parafialne - wyniki losowania

Bez zbędnych wstępów ogłaszam wyniki. Imiona zebrałam z obu blogów, to znaczy Notatek Coolturalnych na blox i na blogspot, bo na obu serwerach są one aktywne, chociaż to tak naprawdę ten sam blog tylko bloxowe 'kuleżanki' nie bardzo chciały, żebym opuszczała to miejsce zupełnie, to się rozdwoiłam, haha.
Opowieści Wigilijne idą do:




Natomiast Coming Home poszybuje do:




Gratuluję i proszę o kontakt na adres mailowy kasia.eire@gmail.com
Czułam się jak w Las Vegas używając jednorękiego bandyty.  Ale emocje. Pozdrawiam wszystkich i dziękuję jeszcze raz za miłe komentarze i życzenia z okazji dwulecia.

wtorek, 8 listopada 2011

Stasiuk wpadł za szybko - Jadąc do Babadag

Za szybko postanowiłam przeczytać Stasiuka. Za szybko po reportażach Szczygła, o których piszę TU
Siłą rzeczy, sięgając po tę książkę, zaraz po innej, jej podobnej, naraziłam obu panów na porównania. A to niedobrze, bo porównuje się z reguły przychylając szalę na korzyść jednego lub drugiego.
Jadąc do Babadag podobna jest tylko z tego względu, że też dotyczy podróży i wrażenie niezwykle subiektywnych z tego, co się tam widzi lub kogo się spotyka.
Stasiuk zabiera nas w rajd po Europie środkowej. To moje pierwsze spotkanie z jego twórczością, więc moje wrażenia będą dotyczyć tylko tej pozycji, sama nie wiem, co napisać, bo się cały czas zastanawiam - czy ja się mu nie dałam uwieść, czy zwieść?
Andrzej Stasiuk nie pisze tak, żeby coś nam uzmysłowić, coś objaśnić, znaleźć sedno sprawy, jego zbeletryzowane reportaże są jak obrazki z życia, jak fotografie stylistyczne. Trochę się popisuje, bo umie pisać i czasem to, co można by powiedzieć prosto, rozciąga na zdania wielokrotnie złożone, a nam pozostaje podziwiać. Czasem miałam problem z połapaniem się, o czym właściwie on pisze? Wydawało mi sie, że mnie atakuje słowami, niezliczoną ich ilością.

No i to wrażenie - że historię swoich podróży opisuje człowiek trochę zblazowany, zmęczony życiem, w stylu Hłaski - przytłoczony wrażeniami, które mu dostarcza świat, bo wszystko dla niego jest mocnym doznaniem. Dwóch mężczyzn pracujących w lesie też. Tak to wszystko odczuwa, że aż musiał wyrobić w sobie umiejętność ich ignorowania, lekką nonszalancję i dystans. Widziałam go w rozpiętej koszuli z papierosem zwisającym z ust, nawet wtedy, kiedy otwiera puszkę z mielonką. Najdziwniejsze jest to, że ja nigdy Stasiuka nie widziałam i kiedy zobaczyłam jego zdjęcie, aż mnie zatkało.


Jak żywy z mojej głowy.
Czyli zdolny nieprawdopodobnie, słowa są nim, on jest słowami, które przelewa na papier, a kiedy my je czytamy, słowa są lustrem jego. To wielka zaleta.
A dlaczego nie powinnam go porównywać ze Szczygłem? Ano to jest tak, jak z wypadem do ulubionej kawiarni, gdzie wiadomo, że spotkasz kogoś znajomego. Wchodzisz i już od drzwi widzisz, że przy jednym stoliku w miłym ci towarzystwie siedzi Szczygieł, a po drugiej stronie sali w równie miłym towarzystwie zasiadł Stasiuk; wiesz, że nie obskoczysz dwóch, musisz wybrać, z którym spędzisz wieczór. Gdyby był tylko jeden, stanowiłby główną atrakcję, ale jest dwóch - od dylemat. I ja, ze swoją wrażliwością, osobowością, potrzebami jeśli idzie o obcowanie z określonym typem człowieka, poczuciem humoru i stronieniem od rozdzierania włosa na czworo, w podskokach poleciałabym do stolika pana Mariusza. Tam opowieść szłaby w nieskomplikowanym rytmie, gładko, zabawnie i ze swadą. Może bym momentami żałowała, że nie siedzę z panem Andrzejem, ale wiedziałabym, że jego nostalgiczne oczy, jego zawieszenie głosu na chwilę przed wypiciem łyka czegoś mocniejszego, jego chwilowe zapadanie się w złożoność świata i ludzkiej natury, i mnie wprowadziłaby w taki nastrój, a czuję, że niedobrze mi to robi.
Zaznaczam, że obu panów nie znam, z żadnym nie było mi dane rozmawiać, to są tylko odczucia po przeczytaniu ich książek. I tak - Szczygłowi się oświadczyłam, bo mnie uwiódł swoją opowieścią o Czechach, a Stasiuka, w obronie własnej, chętnie bym spotkała raz, a intensywnie, na rok. Trochę tak, jak z przyjacielem mojej mamy, malarzem Słowikiem - artysta złożony, nieprzewidywalny, szalony, dobrze było z nim biesiadować, ale nie za często.
Nie mogę się mądrzyć na temat tej pozycji, ani tego pisarza, bo albo jestem zwyczajnie na niego za głupia, albo dotyka takich miejsc mojej wrażliwości, których w obronie własnej nie mam zamiaru dopuszczać do głosu, bo czasem mam wrażenie, że intensywność wrażeń i emocji może mnie zabić.
Tak więc, nie jest to post o książce, a o tym, jak odebrałam twórcę.
A dodam jeszcze, że Jadąc do Babadag pożyczyła mi pani, która przychodzi do naszej biblioteki. Stasiuk jest jej ulubionym pisarzem i chciała mi go przedstawić. A ja dałam jej w zamian Zrób sobie raj. Przyszła do mnie po jakimś czasie, oddaję jej książkę, ona mnie i mamy tę samą uwagę - not my cup of tea. Ona mówi - Szczygieł ma słowotok, jego książka jest głośna, pełna historii, zawalił mnie opowieściami. Ja wcześniej do niej o Stasiuku - idzie, staje, popatrzy, coś powie, powiedział i wsiada do autobusu, pojechał. Wysiadł, powiedział, za spokojnie, za filozoficznie, ja nie chcę sekcji zwłok świata, którego już nie ma lub świata, który odchodzi w zapomnienie, ja chcę przekrzykiwania się przy stole, niepohamowanego śmiechu i stukania się kuflami po każdej wyjątkowo śmiesznej ripoście.
Wniosek z tego, że każda z tych pozycji trafiła na swojego człowieka, na odpowiednią wrażliwość. Nie lepszą, czy gorszą, ale inną. Ja jestem postawną kobietą, mówiącą głośno, wymachuję rękami, lecą mi łzy, kiesy się śmieję. Ta pani jest drobna, niska i eteryczna, pastelowa, mówi cicho i wyważone zdania, żadnych niepotrzebnych gestów i rozwianego włosa. Buddyjski balans. Harmonia. Stasiukowa fanka.

środa, 2 listopada 2011

2 lata - komu, komu, bo idę do domu?

Niedawno blog skończył dwa lata - 25go października 2009 roku, wtedy jeszcze na blox, dokonał się pierwszy wpis i zaczęła się moja przygoda z blogowaniem.

Chciałabym z tej okazji podziękować Wam za te dwa lata, za Wasze wizyty, za komentarze, komplementy i za dobroć objawiającą się pakiecikami, które fruuuu - przylatywały do mnie ze swoją zawartością, czyli książkami lub filmami (ale też i prasą) bezskutecznie przeze mnie poszukiwanymi, a od was otrzymanymi. W życiu nie spotkałam się z takimi pokładami bezinteresownej dobroci i hojności. Aż mi się łza w oczu kręci.
Poza tym dziękuję Wam za utworzenie kręgu moli książkowych, gdzie człowiek może być sobą, mówić o książkach i nikt go nie wyśmiewa, ani nie wznosi oczu do góry, ani nie wzdycha zniecierpliwiony, ani nie zmienia tematu kiedy biorę oddech. Tutaj zapełniam pustkę w realu. 

Pomijając, że kontakt z pisarzami i innymi blogerami, dary dla biblioteki, również od wydawnictw (i to wcale nie pod warunkiem recenzji), jak i księgarni - dały mi takiego kopa do rozwijania biblioteki, że w dwa lata, poczynając od około 400 egzemplarzy, doszliśmy (bo to też Wasza zasługa) do ponad 1200. Prawdziwe bibliotekarki pewnie pomyślą o tym 'sukcesie', że żałosny, ale biorąc pod uwagę, że czytelnicy sponsorują sami nowe zakupy i tylko za pośrednictwem bloga udało mi się wyżebrać trochę woluminów, dla mnie to SUKCES. 

Dzisiaj ja mam dla Was dwie książki. Jedną w języku angielskim, a jedną po polsku. A ponieważ dotrze ona do Was w okresie przedświątecznym, takiej tematyki będą dotyczyć.
Pierwsza to mini powieść Patricii Scanlann - mojej ulubionej pisarki irlandzkiej w kategorii 'babskiej'. Mini, bo przeważnie ona wydaje grube cegły, a ta jest poniżej 500 stron. Ale też nie cieniuteńka. Na ten czas jak znalazł. Dla tych, którzy w Irlandii byli lub są, dużo tutejszych smaczków.


Druga to zbiór opowieści wigilijnych polskich autorów. Bardzo świąteczna, bardzo prawdziwa, świetna do czytania w tej atmosferze oczekiwania.


Nic nie trzeba robić, ani klikać na Lubię to na FB, ani odpowiadać na pytania, ani umieszczać informacji o wygrywajce na swoim blogu, po prostu podajcie, którą książkę byście chcieli i jakiś namiar na siebie, jeśli nie macie bloga. Losowanie odbędzie się za tydzień w środę, jak znam siebie późno w nocy.

poniedziałek, 31 października 2011

Jak zabic nastolatkę (w sobie) Małgorzata Gutowska-Adamczyk


Nigdzie nie mogłam kupić tej książki. Aż puknęłam się w głowę - kobieto nie-mądra czasami, przecież to nie musi być tekst drukowany, czytasz też uszami. Jak postanowiłam, tak chciałam zrobić, czyli kupić tego audiobooka, ale w międzyczasie się zgadało i dostałam zgrabną paczuszkę od samej autorki z tymże.
O tym, że jestem wielką admiratorką tej pisarki, wielu z was już wie, bo pisałam o tym w komentarzach u Was, a i u siebie pewnie też. W odróżnieniu od większości, swojej przygody z twórczością Pani Małgorzaty nie zaczęłam  od Cukierni pod Amorem, ale duuuuużo wcześniej od Niebieskich nitek i 110 ulic kupionych swojej  córce. A, że uwielbiam dobrą literaturę dla młodzieży, zaraz po zachwytach moje córki i ja rzuciłam się na te powieści i dałam się kupić z butami.
Cieszę się, że autorka ma też coś w dorobku dla dorosłych, przynajmniej nie jesteśmy poszkodowani.
Słyszałam o tym, że książka jest przerobiona na monodram, a może monodram był pierwszy? Sądząc po objętości książki, książeczki właściwie, można sądzić, że autorka pisała z myślą o wystawieniu tego na scenie w takiej formie właśnie. O to nie spytałam. Katarzyna Żak to zagrała i jestem przekonana, po odsłuchaniu aubiobooka, że zrobiła to świetnie, wprawdzie nie widziałam na swoje oczy dwa, ale to, co usłyszałam wystarczy, żeby tak twierdzić.
Pani Kasia zmienia głosy, czyta tak sugestywnie, że widziałam, jak skacze po plaży, jak siedzi na stołówce, jak czeka w recepcji na spotkanie... co ja Wam będę opowiadać, to trzeba odsłuchać. Tak, tak, nie przeczytać - odsłuchać!!! Albo wyczaić, kiedy monodram będzie grany i go zobaczyć.
Jest to opowieść kobiety 40+ z różnymi przyległościami, która wybiera się na wczasy. I cała akcja tam się właśnie dzieje. Jest kaowiec, żywcem jak ten z Rejsu i była dziewczyna męża, makolągwa, która wygląda lepiej, oraz były chłopak samej bohaterki, który dla odmiany wygląda gorzej. Banderas też się tam plącze, dzieci i ich wiaderka, do tego stołówkowe jedzenie, nadmorskie smaczki, a to wszystko okraszone taką dawką humoru, ze jeśli komuś przyjdzie do głowy słuchać podczas prowadzenia samochodu - odradzam, mało w rowie nie wylądowałam jak się kaowiec vel aktorka Żak Katarzyna odezwał. Dawno się tak nie ubawiłam, a Bóg mi świadkiem, że w takim jestem ostatnio stresie, że trudno mnie rozśmieszyć, a potrzebne mi to było bardzo.
Polecam, polecam, polecam. I ja nie raz jeszcze tego posłucham.

poniedziałek, 24 października 2011

Czyż ona nie jest BOSKA!? Dzięki magii telewizji, byłam dzisiaj w teatrze.

stąd zapożyczyłam zdjęcie

Kochani, co ja tu będę pisać, miałam dzisiaj ucztę, aż mnie zatkało. Wiecie, że mnie nie ma w kraju, ale nie wiem, czy wiecie, że jestem wielką miłośniczką teatru. Rok temu mogłam zobaczyć spektakl TR w reż. Grzegorza Jarzyny i to by było na tyle w ciągu ostatnich kilku lat (jeśli idzie o polskie przedstawienia, bo na 'tubylcze' chodzę, kiedy tylko mam okazję).

Wiedziałam o tym, że w poniedziałek będzie "Boska", ale nie spodziewałam się, że na żywo, że z desek Teatru Polonia. Och, jak ja się wzruszyłam. Normalnie miałam omamy zapachowe i czułam zapach desek, kostiumów i szminki - wiecie taki charakterystyczny zapach niegdysiejszych teatrów.
Spektakl fantastyczny, ryczałam ze śmiechu, kilka razy płakałam, mąż myślał, że dostałam pomieszania zmysłów. Krystyna Janda zagrała fenomenalnie i proszę przynajmniej dzisiaj nie czujcie się zobowiązani udowadniać, że jest nie taka, jakbyście chcieli, denerwująca, wyniosła i co tam jeszcze jej zarzucacie. Przynajmniej nie dziś. Bo ja mam święto i chcę by nadal trwało. Czar teatru działa. 
A anioł natchnienia macha skrzydłami :-)


Wiem, że inni aktorzy byli też świetni, ale Janda przyćmiła wszystkich. Taki los.
A poniżej wklejam z YouTube filmik ze zdjęciami prawdziwej Florence Foster Jenkins, na którym również śpiewa. Aż nie do uwierzenia, jak źle. Ale pasja i konsekwencja godna pozazdroszczenia. 


czwartek, 20 października 2011

Psy z Rygi - czyli romans z Kurtem trwa. Henningu Mankellu jesteś cudny

Jak mówiłam, słucham kolejno Mankella i jak na razie muszę przyznać, że jestem oczadziała z radości, że wcale się na nim nie zawiodłam, że jest taki, jak się spodziewałam i niepotrzebnie bałam się zderzyć z legendą. Myślałam, że niemożliwe, żeby ktoś był aż tak dobry, miałam obawy, że czar pryśnie i mi zostanie tylko wielki zawód, a tu całkiem na odwrót.
Zawsze, kiedy włączam kolejny rozdział jego powieści do słuchania, wzdycham, acham i ocham, całkiem jak ta laska w reklamie szamponu pod prysznicem, nie mogę się normalnie opanować.

Tym razem Wallander musi rozwiązać zagadkę śmierci dwóch facetów w garniturach, znalezionych w pontonie, który przydryfował do brzegów Szwecji. Wydwałoby się, że wizyta policjanta z wydziału zabójstw z Łotwy to już wszystkie niespodzianki przygotowane przez Mankella, ale nie, zaraz okazuje się, ze okoliczności zmuszają Wallandera do wyjazdu na Łotwę, a tam się dzieje, oj dzieje.
Ciekawe jest zderzenie rzeczywistości kraju opływającego w dobrobyt z nadbałtyckim, który dopiero wydobywa się spod radzieckiego 'skrzydła'. Jak to u Mankella, nie tylko mowa o zbrodni, ale też wiele obserwacji socjologicznych i mądrości życiowej.Zawsze, kiedy się pisze o kryminalnej intrydze trzeba uważać, żeby za wiele nie powiedzieć, ale zapewniam was, że akcja pędzi jak avalanche express, aż dech zapiera.
Słuchałam jej z wielką ciekawością, jak już dawno nie. Przy okazji przypomniałam sobie jaka jest różnica między świetną powieścią, a taką sobie. I postanowiłam, że postaram się nie tracić czasu na te drugie.
Dla wszystkich, którzy jeszcze nie znają cyklu mam jedną radę - walcie do księgarni, pędźcie do półek księgarni lub swoich własnych, bo z doświadczenia wiem, ze wiele osób ma w domu te powieści czekające w kolejce do czytania, szturmujcie biblioteki publiczne, róbcie co chcecie, ale przeczytajcie. Jak powiedział klasyk - naprawdę warto

A z innej beczki - zapraszam na portal Zbrodnia w Bibliotece do przeczytania mojego felietonu o czytelnictwie kryminałów na Zielonej Wyspie

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

wtorek, 18 października 2011

Leaving Ardglass - William King.

Bardzo polecana przez panią w naszej bibliotece. Skusiłam się, bo miałam nadzieję na klimatyczną powieść o irlandzkiej emigracji do Wielkiej Brytanii. Pod tym względem się nie zawiodłam, bo faktycznie smaczków tam dużo, aż za. W takim sensie, że trudno mi było zrozumieć ich rozmowy, bardzo hermetyczne dialogi, Irlandczycy oczywiście załapią w lot, ale inni, szczególnie kiedy czytane w oryginale, a dialogi prowadzone w różnych dialektach, orzą przez ten tekst jak pierwsi osadnicy w kamieniach.
Historia sama w sobie bardzo ciekawa. Młody mężyczna - Tom wyjeżdża ze swojego spokojnego miasteczka do Londynu, gdzie jego brat odniósł sukces jako właściciel przedsiębiorstwa budowlanego. Chce, aby tenże młodzieniec popracował w lecie u niego, a potem poszedł kształcić się na inżyniera i dołączył do imperium budowlanego. Wszystko byłoby jasne i proste gdyby nie to, że  Tom inaczej wyobraża sobie swoją przyszłość, jest bardo inteligentny, bystry i chce zostać księdzem. I tu wydaje się, że powieść o księdzu w latach 60-tych w Irlandii będzie jak takich wiele, wiadomo o czym, o szkołach pełnych przxemocy i złych seksualnych praktyk lub o innych miejscach, gdzie się księża niestety nie wsławili w tamtych czasach. Mają tego tutaj aż nadto. Smaczku całej historii dodaje fakt, że tę powieść napisał ksiądz, który żyje i pracuje w parafii w Drumcondra.

Obawy, że ta książka okaże się kolejną pozycją jakich było już wiele, nie sprawdziły się. William King ma fantastyczny zmysł łączenia obserwacji z portretami psychologicznymi, obserwacjami socjologicznymi i odrobiną humoru, nie ironizując jednocześnie, ani nie nadając historii tonu cierpiętnictwa, chociaż jest o niesłusznie oskarżonych kolegach po fachu (ostatnie wydarzenia, gdzie księża masowo, jeden po drugim są pociągani do odpowiedzialności za molestowanie seksualne dzieci,przeważnie słusznie). King kreuje, a właściwie odtwarza świat, który już nie istnieje, ale nadal jest w pamięci i myślach ludzi tutaj urodzonych. Któż nie miał kiedyś wuja, ojca czy brata w Wielkiej Brytanii pracującego na całą rodzinę. Któż nie słyszał historii od Irlandczykach, którzy wykorzystywali swoich gorzej niż Brytyjczycy? Któż nie znał dobrych księży, którzy pomagali ludziom w potrzebie, ale i tych, od których lepiej było trzymać się z daleka (o ile się dało). King pokazuje dobre i złe strony stanu duchownego, ale też dobre i złe strony 'cywili'. I ta grupa społeczna, i ta, mają wbrew pozorom wiele wspólnych płaszczyzn, przecież ksiądz jest nadal tylko człowiekiem, a każdy człowiek może być również święty.

Dla Irlandczyków to bardzo ważna powieść, dla wszystkich innych ciekawa historia z wątkiem poznawczym. Polecam raczej tym, którzy sprawnie czytają po angielsku, a jeśli kiedykolwiek będzie przetłumaczona, wszystkim innym, bo dobrze czasem wejść w nieznane rejony i historie. Irlandia chociaż bliska wielu, bo albo tu są, albo byli, albo mają tu rodzinę (trochę tak, jak z tymi irlandzkimi emigrantami w UK), nadal jest mało znana.