Ach, cóż to była za letnia przygoda. Znowu byłam nad polskim morzem, w sukience w groszki, poznałam rzeźbiarza Grzegorza i jego przezabawnego psa Gwoździa, grupę młodziaków, którzy spotkali się w Sopocie przy okazji pozowania mu do jego ostatniego dzieła, a na dodatek jeszcze kilka innych postaci, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci, kiedy tylko zawieje pierwsza letnia morska bryza, kiedy usłyszę mewy i szczekanie psa biegnącego po plaży za piłką, wrócą do mnie obrazy z tej powieści.
Fleszarowa-Muskat to jedna z moich ulubionych autorek, nad Bałtykiem, w Sopocie mieszkała i tworzyła. Czyż jest lepsza pisarka do stworzenia klimatu letniego miasteczka od niej? Może i jest, ale jak dotąd, nie czytałam fajniejszej letniej powieści. Do tego czytałam głosem jednej z moich ulubionych aktorek, Ewy Kasprzyk. Dwa grzyby w barszczu, ktoś by mógł powiedzieć, dla mnie po prostu przyjemność do kwadratu.
Akcja jest prosta i bezpretensjonalna. Nie ma żadnego nadęcia, rozrywania szat, grzebania w otwartych ranach i sypania po nich soli.
Do Sopotu przyjeżdża rzeźbiarz. Dostaje propozycję wzięcia udziału w konkursie na rzeźbę o młodości, nie chce rezygnować z lata, więc przyjmuje propozycję objęcia pracowni tamże, która jest wolna na czas wyjazdu artystów zagranicę. Zjeżdża do miasteczka z fasonem, zachodnim wozem, którego kupno wiąże się z ciekawą historią, a ta z psem. No właśnie - Gwóźdź. Jak napisała Agnesto u siebie - gwóźdź programu. Żałuję, że nie ja pierwsza wpadłam na to porównanie, bo jest bardzo celne. Czekałam na fragmenty opowieści oczami psa, na teksty jego językiem, spostrzeżenia właściwe zwierzakom.
Często udaję, że mówię to, co myśli mój pies. Na przykład - te człowieki nie mają za grosz rozumu, denerwują się, że po kąpieli w morzu tarzam się w piasku, jakby nie rozumieli, że to moja kąpiel właściwa, hello, nigdy nie myliście garnków piaskiem? - i robię to głosem 'frankowym'.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy autorka oddała głos Gwoździowi. Bardzo dowcipne i nadało niepowtarzalny charakter powieści.
Grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i dwóch chłopców - chociaż akcja to koniec lat pięćdziesiątych, widać w związku z tym różnice, ale problemy takie same jak i dziś, pewne rzeczy nigdy się nie starzeją.
Smaczki nadmorskie, panowie polujący na młode kozy fundując im zagraniczne drinki i z obłędem w oczach próbujący je zaciągnąć do hotelu, żony nie mniej napalone na przygodę, ludzie przechadzający się po Monciaku, kafejki, parujące ciała zaraz po wyjściu z wody, te koce, kosze i parawany - to wszystko i ja pamiętam. Znam albo słyszałam opowieści.
Lata pięćdziesiąte, ciągle widać ślady wojny, jeszcze bieda, ścisk w mieszkaniach komunalnych, łatanie braków w zaopatrzeniu szyciem w domu, ale lato ma swoje prawa, młodość ma swoje prawa, upomina się o swoje.
W lecie nie może być mowy o poważnych sprawach, ale one i tak 'wychodzą na wierzch', bo lato nie trwa wiecznie, a życie nie poczeka.
Dużo jest śmiechu, swobody (również obyczajowej), ciepłych nocy, długich dni i beztroski pomieszanej z dorosłym spojrzeniem na sprawy. Wszystko bardzo gustownie, ze smakiem skonstruowane, żadnego epatowania seksem, a jednak tam jest, tak też można.
Dużo jest w ogóle u niej takich smaczków, a to szczegóły ubioru, a to menu w restauracji, a to wygląd budynków i mieszkań. Najbardziej rozbawił mnie tekst, kiedy narratorka mówi - Grzegorz myślał, że przegiął pałę - biorąc pod uwagę, ze pisane to było w roku 1960, to musiało być oznaka nowoczesności i swobody językowej.
Bardzo polecam tę powieść, szczególnie w ten czas. Najlepiej to czytać w upalne wieczory zajadając lody bambino na patyku. A kiedy się słucha, nie ma nic przyjemniejszego jak spacer nad morzem i słuchanie treści z jego szumem w tle.
niedziela, 1 lipca 2012
sobota, 23 czerwca 2012
Tu, Tu, Tu ...
Urodziłam się w czasach, kiedy do domu zapraszało się czasem dopiero co poznanych ludzi, prawie, że z ulicy, a już na pewno z domu innych znajomych. Wystarczyło, że coś między jednym człowiekiem a drugim zatrybiło i już była okazja do zjedzenia wspólnie śledzia i wypicia połówki.
I mnie się zdarzyło przywlec do domu kiedyś Włochów, dopiero co poznanych w pociągu. Małżon mało zawalu z zazdrości nie dostał i na nic były tłumaczenia, że to przecież takie fajne chłopaki i warto zacieśniać międzynarodowe więzi. Owszem, ugoszczeni zostali, większe grono znajomych się zebrało u nas w ogrodzie na nocne polsko-włoskie rozmowy (nie mam pojęcia, jak się dogadywaliśmy, bo wprawdzie była z nimi Polka mówiąca co nie co po włosku, ale z tego, co pamiętam słabo), ale do tej pory małżon mi to wypomina, a to już ponad 20 lat.
Kilka dni temu wzięłam na tapetę najnowszą płytę Miki Urbaniak - więcej piszę o tym na moim Co-Dzienniku Tu i Tu. Tak mnie zachwyciła, że natychmiast pożeglowałam do półki po książkę jej mamy, a jak już otworzyłam pierwszą stronę, to mimo posiadania w czytaniu fantastycznej powieści, nie mogłam się oderwać od tych wspominków i doczytałam do końca.
Ten przydługi wstęp jest po to, żebyście zrozumieli, co czułam, kiedy czytałam książkę Urszuli Dudziak.
A mianowicie miałam takie uczucie, że nie czytam wcale żadnej książki, a mam okazję i wielkie szczęście poznać i gościć u siebie panią Ulę. Wpadła do kuchni jak wicher, zarządziła coś zdrowego do jedzenia, coś tam sobie pijemy, a ona wymachując rękami (nie wiem, czy to robi, kiedy coś opowiada, ale tak sobie ją wyobrażam), opowiada to o tym, to o czymś innym, rzuca nazwiskami, kipi dobra energią, wesołością i wszystko jest wspaniałe, zachwycające, niesamowity, cudowne...
Nie ma w Urszuli Dudziak żadnej złości, żali, ani rozdrapywania ran, a przecież pewnie dużo miała w życiu też ciężkich chwil. Pisze o tym, ale już to przepracowała, więc nie ma w tych opowieściach elementu toksycznego, po prostu - było, minęło, idę dalej.
Ta książka cały czas 'śpiewa', szkoda, że nie ma do niej dołączonej płyty z tymi wszystkimi piosenkami, które są motywem przewodnim kolejnych rozdziałów. Chętnie bym zapłaciła więcej, byleby słyszeć też to, co w tytułach zaproponowane.
Dużo się działo 'w mojej kuchni' podczas czytania jej wspomnień. One są niechronologiczne, tak jak właśnie rozmowa z ludźmi, co ci się przypomni, to im opowiadasz - dygresje, sub-anegdoty, wracanie do głównego wątku - ja też tak opowiadam (co czasami ludzi do rozpaczy doprowadza), więc znam ten rytm i układ przekazywania opowieści i niczemu się nie dziwię, nie niecierpliwię, tylko spokojnie popijam zieloną herbatę i słucham. Śmieję się tam, gdzie jest do śmiechu, oczy mi się szklą, gdzie jest smutno, uśmiecham szeroko, kiedy mowa o ludziach, których 'znam', a ciekawie nastawiam ucha przy opowieściach o ludziach, o których wcześniej słyszałam tylko tyle, że są
Część o Jerzym Kosińskim tak pięknie skomponowana, że nic dodać, nic ująć. Bardzo pięknie, z umiarem informacyjnym, a jednak wszystko, co chcielibyśmy wiedzieć, co możemy wiedzieć, tam jest.
Zszokowała mnie informacja, że ..., nie, postanowiłam Wam nie zdradzać jaka, sami przeczytajcie.
Uderzyło mnie wielkie uczucie Urszuli Dudziak (inne, ale nadal uczucie) do byłego męża Michała Urbaniaka. Niemal od pierwszych stron króluje Michaś, Michał, Misiek. Pewnie niezamierzenie, pewnie dlatego, że był i jest ważnym elementem jej życia, ale wszędzie go pełno. Ciekawe, czy w jego książce, która już na moim stoliku nocnym czeka (Ja(zz) Urbanator Makowieckiego), jest też tak wiele o byłej żonie?
Książka jest pięknie wydana przez Kayax, ma wiele zdjęć, jakieś rysuneczki, leży świetnie w dłoni i aż się chce ją w rękach dzierżyć. Na moim zdjęciu widnieje wraz z nią krem Perfecta, który sobie z Polski przywiozłam. Używam kremów tej marki (Dax-Cosmetics) i je uwielbiam. Coraz to nowe kupuje, bo coraz to nowe robią. Jeden skończę i natychmiast rozglądam się za kimś, kto jedzie do Polski i może mi kupić kolejny. A piszę o tym tutaj, bo ta marka towarzyszy tej książce. Pani Urszula jest jej ambasadorką, a hasło Perfecty - 'Łączy nas piękno'.
Chcę wierzyć, że łączy nas piękno, mnie i panią Ulę, nie to fizyczne, bo ona dużo ładniejsza, ale to wewnętrzne. Chciałabym być taka, jak ona, nie chować urazy, nie trzymać w sobie toksyn, emanować energią i radością. Wspaniała kobieta i wspaniała książka. Bardzo polecam.
A skąd ten tytuł posta? Też znajdziecie w książce :-)
sobota, 16 czerwca 2012
Staruszki są różne, i różowe, i sportowe, a czasami...
Anna Fryczkowska mnie zaskoczyła, a można by powiedzieć, że czwarta powieść nie powinna być już niespodzianką raczej potwierdzeniem tego, za co się lubi autora. Bo, że lubię, to każdy z Was, którzy czytają Notatki Coolturalne, wie. A jak ktoś tu trafił niedawno, to teraz tu mówię, że Anny Fryczkowskiej przeczytałam wszystko i przeczytam w przyszłości każdą następną, bo dobra jest i już.
Nawet nie zaglądałam do noty wydawcy, pobieżnie i niecierpliwie przeleciałam tylko oczami opis w necie, że o babci jakiejś, że o młodym człowieku, co z nią mieszka i tyle.
Spodziewałam się kryminału, bo tak o powieści mówiła sama autorka, ale znając ją powinnam wiedzieć, i w sumie ta akurat rzecz mnie nie zaskoczyła, że kryminał w wykonaniu Anny F. jest tylko po to, żeby mieć powód do opisania pewnych zjawisk. Nie o śledzenie kto, tu bowiem chodzi, chociaż też, ale jeśli ktoś się spodziewa kryminału sensu stricte, może odczuć niedosyt. Chociaż? Czy można być zawiedzionym po przeczytaniu dobrej książki?
'Starsza Pani wnika', jak sam tytuł sugeruje, za bohaterkę ma babcię Halinę i jej wnuka Jarka. Prawie trzydziestoletni mężczyzna nadal mieszka u babci, jest jej zupełnym przeciwieństwem. Ona energiczna, typ sportowy, zorganizowana z planem na każdą okazję. On rozmemłany, utyty, z kompleksami, które wiodą go wprost do samozagłady, bo nie dość, że bezrobotny, to nawet bez pomysłu na siebie. Dla młodego człowieka to jest zabójcze, tak nie wiedzieć, w którą stronę swoje życie poprowadzić.
Babcia pomaga mu jak umie, ale jest bezsilna, tym bardziej przyjmuje z ulgą fakt, że Jaro zaangażował się w sprawę odnalezienia byłego męża pewniej kobiety, a zaraz okazuje się, że jest to też sprawa o morderstwo. Równolegle ma inne zlecenie, odnaleźć zaginioną matkę zleceniodawczyni, która jest koleżanką z pracy tej pierwszej.Trochę nie po kolei, bo najpierw ma zlecenie, a potem zakłada agencję detektywistyczną, powoli zabiera się za rozwiązywanie zagadek, a w tym skutecznie sekunduje mu babcia, pomagając incognito. Do czasu.
Powieść roi się od starszych pań, Halina nie jest jedyną. To jest pewne novum, bo do tej pory pisarze nie uważali tej grupy wiekowej za szczególnie atrakcyjną, a jeśli to już bardziej w roli ujutnych białowłosych pań, na fotelu bujanym z drutami lub w fartuszku w kuchni, a w tle zapach ciastek z maszynki.
Tutaj nic takiego nie znajdziecie, autorka stworzyła pełnokrwiste postacie, które chcą być kochane i kochać, również fizycznie, chcą być aktywne, również umysłowo, mają marzenia, walczą z materią, żeby być atrakcyjnymi, chociaż różnie to wychodzi, bo jednak wiek robi swoje, a gust pozostaje taki, jak za młodu. Nie zawsze różowa szminka służy poprawieniu wizerunku, nie zawsze koronki opinają biust, bo on już nie taki jędrny, ale ciągle chce się żyć pełną piersią, nawet jeśli trochę sflaczała.
Dla mnie jest to właściwie powieść obyczajowa, ze świetnym okiem do wychwytywania szczegółów z życia codziennego, brakiem przekłamywania rzeczywistości, jeśli coś śmierdzi i jest krzywe, to takie jest, kobiety raz piękne, raz nie, facetom jedzie z ust, ale też niektórzy zmieniają się na lepsze, świat wygląda raczej tak, jak z filmów Tarantino, niż z filmów z Meg Ryan (nawet tych o umieraniu), a wszystko to okraszone fantastycznym językiem, bogatym w różne smaczki. Kocham Fryczkowską za jej sposób pisania, dobór słów i porównań, nie raz podczas czytania aż mlaskałam, jakbym dostała łyżeczkę małmazji na język.
Świat oczami autorki czasem mnie zaskakuje. Nie raz zastanawiałam się, czy bym miała odwagę tak otwarcie pisać o masturbacji, cielesnych żądzach starszych ludzi czy okrucieństwie wobec zwierząt. Ale przyznaję tutaj, że inaczej nie ma sensu, chyba, że człowiek chce stworzyć sztuczną historyjkę owocową. Życie takie jest, możemy go z premedytacją podkolorowywać, ale pisarz jest też po to, żeby czasem powiedzieć - patrz, to wszystko gdzieś jest, tylko Ty ze swojego kąta tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć.
Poza tym nikt nie jest doskonały. Nikt też nie jest taki, na jakiego wygląda, czasem niedołężny przeciwnik może być groźny, a ten groźny całkiem żałosny. Bywa brutalnie, bywa śmiesznie. Bo ta książka nie wieje grozą z każdej kartki, niektórzy nawet porównują jej fragmenty do powieści Chmielewskiej. Mnie się tak nie kojarzy, ale faktycznie bywa, że jest wesoło i lekko, ale zaraz robi się poważnie, jak to w życiu.
Polecam tę powieść, jak i poprzednie Anny Fryczkowskiej. Nie zawiodła mnie nigdy i mam nadzieję na jeszcze wiele jej kolejnych książek.
środa, 13 czerwca 2012
Audiobook znakomity - Gra o tron
Wiedziałam, że się ukazał, słyszałam, że ponad stu aktorów go czyta, w opisie jest 86, na pewno wielu w każdym razie; czułam przez skórę, że będzie dobry. Ale, że aż tak, to nie.
Ten audiobook odwołuje się do tradycji słuchowisk radiowych. Pewnie taniej by było posadzić jednego dobrego aktora i niech czyta, ale w tym wypadku nie poszli na łatwiznę i każda postać ma swojego aktora - Robert Więckiewicz czyta Eddarda Starka, Kathleen to Agata Kulesza, króla Roberta czyta Dziędziel, a jego żonę Maria Seweryn, natomiast karła czyta Braciak. Jest też oddzielny narrator. Po prostu szał. Dzieci 'grają' młodzi lektorzy, słychać owce, konie i kruki, nawet świst miecza ścinającego głowę. Kiedy bohater rozmawia przy stole w karczmie, w tle są głosy innych biesiadników, kiedy jadą konno, jest wrażenie, że słychać jak kopyta zapadają się w podłoże traktu, niesamowite wrażenie, jakby oglądać film z zamkniętymi oczami.
Cieszę się, że nie czytałam tej powieści w tradycyjnej papierowej wersji, że przypadkiem stało się tak, że jej nie zaliczyłam, zanim ukazał się ten audiobook, dzięki temu przeżywałam przygody tam opisywane wraz z najlepszymi głosami w Polsce, jaka to była uczta!!! Do tego muzyka Adama Walickiego wprost fantastyczna.
Nie chcę opisywać o czym jest Gra o Tron, bo pewnie już wszyscy znają. Jeśli nie, niech Wam wystarczy powiedzieć, że książka ta należy do jednego z moich ulubionych, tak popularnych teraz, nurtów fantasy udającej powieści historyczne. Są tu królestwa, księżniczki, smoki i wielmożni panowie walczący o tron, jest miłość, zdrada, intrygi dworskie i wielka polityka. Krainy, o których się nie śniło, czasy, których nigdy nie było, a problemy jakby znane nam teraz, bo czyż walka o władzę, nóż w plecy wroga, zazdrość o tytuły, miłość do rodziny, honor i podłość, nie są obecne i teraz, może jedynie w innej, bardziej zawoalowanej formie.
Ta historia mnie urzekła, zostałam wzięta w jasyr i nie spocznę dopóki jej nie poznam w całości. Poczułam się znowu jak dziecko, dostałam do ręki (uszu) bajkę, jakże wspaniałą, wielowątkową, kolorową, chociaż chmurne to czasy, bardziej średniowieczno-podobne niż inne. Słuchało się tego znakomicie. Jak zwykle w takich wypadkach wynajdowałam sobie zajęcia, byle by mieć okazję poczytać uszami.
Ten audiobook nie jest tani, ale wart każdych pieniędzy. Nawet jeśli nie będę miała już siły czekać na kolejną część w tej formie, czytając powieść już zawsze będę słyszeć aktorów, którzy dali postaciom na papierze ciało głosem. Nie słyszałam Narreturm Sapkowskiego, stąd może te zachwyty, bo dla mnie audiobook czytany na głosy to novum. Mam nadzieję, że więcej takich będzie się ukazywać. No i że kolejna część ukaże się wkrótce.
niedziela, 10 czerwca 2012
Pewne wspomnienia, jak sen jaki złoty, wydają się już tylko odległym marzeniem
Życie tak pędzi, że jakby się człowiek nie starał, gdy chce wszystko ogarnąć, z opisywaniem nie nadąża. Tym bardziej, ze się mistrzostwa zaczęły i ja, zapalony nie-kibic, dałam się wciągnąć i poddałam emocjom. Spędzanie czasu z synem i mężem w tym wypadku jest bezcenne, a obstawianie meczy jak hazard, nieszkodliwy, bo bez pieniędzy, po prostu 'o przekonanie'.
Poza tym było też wiele wzruszeń i poruszenia na innym polu, piszę o tym u siebie w Co-Dzienniku.
Inna rzecz, że bardzo chciałam Wam opisać, co czułam, kiedy byłam na Targach i poza, na wieczorku premierowym książki, której jestem współautorką, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić, żebyście nie sądzili, że mi wodę sodową nosem wybiło.
Otóż nie, nic bardziej mylnego, nie przeceniam swojej roli w napisaniu tej książki, ale przyjemność z zobaczenia gotowego produktu, który wcześniej tylko w głowie i w Wordzie istniał, jest kosmiczna i z radości unosiłam się dwa centymetry nad ziemią.
Podpisywanie książki na Targach - najpierw stres, ze nikt nie przyjdzie. Głupia byłam, przecież do Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zawsze są kolejki. To i nam przy okazji się te wizyty udzieliły. Miło było widzieć czytelników oko w oko, a jedna nawet przyszła również do mnie, bo podczytuje bloga (Renata, jak tylko się ogarnę, napiszę maila). Jeszcze długo potem endorfiny wydzielałam na poziomie pakera, który zapomniał wyjść z siłowni na noc do domu. Ech, żeby więcej było takich zdarzeń i wzruszeń. A tu szara rzeczywistość człowieka dopadła.
Głównie zaległości recenzyjne, które postaram się na bieżąco nadrabiać. Zaległości czytelnicze, to już norma. Wróciłam do Mr Pebble, nie mogłam zabrać w podróż, bo grubaśna, a po przyjeździe do domu rzuciłam się na nową powieść Anny Fryczkowskiej. Ale już z powrotem z Kamykiem jestem.
Słucham Gry o tron, napiszę więcej, powiem tylko, że żal mi tych, co czytali na papierze i już im się nie opłaca wracać do tej powieści w formie audio.
Trochę filmów też obejrzanych.
A wracając do kolacji z Autorką-Matką i Autorkami-Córkami (dla mnie powinnam powiedzieć Siostrami) - nie dość, że była pyszna, to jeszcze te rozmowy. Najważniejsze jest spotkać ludzi, z którymi nigdy nie kończą się tematy, a konwersacja jest 'o czymś', a nie o pogodzie. I tyle. Reszta jest milczeniem.
Jestem taka szczęśliwa, że byłam częścią tego projektu, bo dzięki temu mogłam poznać te wszystkie wspaniałe dziewczyny. Pozdrawiam
Poza tym było też wiele wzruszeń i poruszenia na innym polu, piszę o tym u siebie w Co-Dzienniku.
Inna rzecz, że bardzo chciałam Wam opisać, co czułam, kiedy byłam na Targach i poza, na wieczorku premierowym książki, której jestem współautorką, ale nie bardzo wiem, jak to zrobić, żebyście nie sądzili, że mi wodę sodową nosem wybiło.
Otóż nie, nic bardziej mylnego, nie przeceniam swojej roli w napisaniu tej książki, ale przyjemność z zobaczenia gotowego produktu, który wcześniej tylko w głowie i w Wordzie istniał, jest kosmiczna i z radości unosiłam się dwa centymetry nad ziemią.
Podpisywanie książki na Targach - najpierw stres, ze nikt nie przyjdzie. Głupia byłam, przecież do Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zawsze są kolejki. To i nam przy okazji się te wizyty udzieliły. Miło było widzieć czytelników oko w oko, a jedna nawet przyszła również do mnie, bo podczytuje bloga (Renata, jak tylko się ogarnę, napiszę maila). Jeszcze długo potem endorfiny wydzielałam na poziomie pakera, który zapomniał wyjść z siłowni na noc do domu. Ech, żeby więcej było takich zdarzeń i wzruszeń. A tu szara rzeczywistość człowieka dopadła.
Głównie zaległości recenzyjne, które postaram się na bieżąco nadrabiać. Zaległości czytelnicze, to już norma. Wróciłam do Mr Pebble, nie mogłam zabrać w podróż, bo grubaśna, a po przyjeździe do domu rzuciłam się na nową powieść Anny Fryczkowskiej. Ale już z powrotem z Kamykiem jestem.
Słucham Gry o tron, napiszę więcej, powiem tylko, że żal mi tych, co czytali na papierze i już im się nie opłaca wracać do tej powieści w formie audio.
Trochę filmów też obejrzanych.
A wracając do kolacji z Autorką-Matką i Autorkami-Córkami (dla mnie powinnam powiedzieć Siostrami) - nie dość, że była pyszna, to jeszcze te rozmowy. Najważniejsze jest spotkać ludzi, z którymi nigdy nie kończą się tematy, a konwersacja jest 'o czymś', a nie o pogodzie. I tyle. Reszta jest milczeniem.
Jestem taka szczęśliwa, że byłam częścią tego projektu, bo dzięki temu mogłam poznać te wszystkie wspaniałe dziewczyny. Pozdrawiam
sobota, 2 czerwca 2012
Skowronkiem wylatam, żeby Wam wreszcie dalej relację zdać
Wstałam dzisiaj godzinę wcześniej niż zamierzałam, bo mi wyrzuty sumienia nie dały spokoju, że Was tak zaniedbałam i nic dalej nie opowiadam. Nie żebym myślała, że ktoś czeka i wargi przygrywa, ale gdyby jednak taka osoba była, to nie fair tak milczeć.
Tłumaczyć nie będę za długo, wiadomo, życie nie daje miejsca na przyjemności, a obowiązków kupa (kupą mości panowie).
Puściłam sobie Rumer, słucham, za oknem ptaki dodatkowo trelują, popijam kompot rabarbarowy wymieszany z wiśniowym kiślem (wymysł małżona, który świetnie sprawdza się w lecie) i oddaję się wspomnieniom targowym.
Skłamałabym, że Targi to głównie blogerzy, pisałam o tym, że ważni, ale przecież nie mogłam poprzestać na rozmowach z nimi, książki i pisarze czekali na mnie. Może nie na mnie, ale na czytelników takich jak ja.
No właśnie, pisarze. Widziałam gdzieś dyskusje, czy warto do nich chodzić i w kolejkach wystawać, że to 'macanie' się ze słynnymi ludźmi nie ma sensu i takie tam. Nigdy nie biegałam po autografy do muzyków, nie polowałam na ulicy czy podczas festiwalu na podpisy aktorów, nie dopadam znanych ludzi w pociągu, restauracji czy sklepie, nie w moim to stylu, ale na targach pisarze się niejako też wystawiają i pewnie bardziej boją się tego, że nikt nie przyjdzie, niż tego, że przyjdzie fanów za dużo. Do wszystkich nie biegam, tylko dlatego, że znam z twarzy, poszłam tylko do tych, którzy mnie zachwycają, których lubię albo cenię za ostatnią książkę na przykład. Nie do wszystkich mi się udało dotrzeć, bo jak stałam gdzieś w kolejce do jednego, to inny też akurat podpisywał, albo zwyczajnie przegapiłam, bo za późno przyszłam (Passent), albo nie wiedziałam, ze podpisuje po raz drugi (Enerlich i Kalicińska), albo przegapiłam w masie nazwisk i zupełnie nie wiedziałam o tym, że się spotyka z czytelnikami (tak jak o mało nie zdarzyło się to z Krystyną Nepomucką).
Miałam też przykazanie od córki, znaleźć Jarosława Grzędowicza i Pilipiuka i tak też zrobiłam, byli pierwszymi, do których się udałam.
Nigdy wcześniej nie widziałam pana Grzędowicza na oczy, nie wiem, dlaczego szukałam raczej kogoś w stylu Pilipiuka, haha. Nie wiedziałam też, że Maja Lidia Kossakowska jest żoną mistrza Lodowego Ogrodu, stałam w tej kolejce i oburzona myślałam - jak jej musi być przykro, że do niego dłuuuuuga kolejka, a do niej niewiele osób podchodzi, jak wydawnictwo mogło ich razem posadzić, co za brak wyczucia... i tak dalej w ten deseń. Oczywiście pognałam do niej, chociaż nic nie czytałam, zależało mi, żeby nie czuła się źle przy tym stoliku. Od razu się im przyznałam, że ja to jeszcze nie czytałam, ale córka i mąż są wielkimi fanami Pana Lodowego Ogrodu i ja też na pewno przeczytam. Wiem, ze nie jestem modelowym fanem tej dwójki, czyli powinnam mieć w oczach miłość i oddanie absolutne, ale doceniam to, nie omieszkałam powiedzieć, że ktoś napisał książkę, która jest czytana przez kobiety i mężczyzn, w każdym wieku, od 15-60 albo i dalej, i każdy po przeczytaniu pozostaje oczadziały. Już dawno bym sięgnęła po tę serię, ale córka mnie odstraszyła (chwilowo), że za brutalna dla mnie, że takie opisy, nie dam rady. Jestem zdecydowana zaryzykować.
W emocjach, już w domu, podpisując autografy, bo niektórzy maziaja zrobią, a potem bądź człowieku mądry, kto zacz - zrobiłam z Jarosława Jakuba. Sorry.
Tutaj z Panią Ireną Matuszkiewicz, miłe spotkanie. Lubię jej książki, chociaż na niektóre jestem za stara, ale jej kryminały w lekkim stylu mi się podobały. Ma styl, który pamiętam z książek podkradanych mamie, takie lata 70/80-te. Bez urazy, to komplement.
W Pałacu Kultury było tak gorąco, a każdy ubrany cieplej, bo na zewnątrz chłodnawo i deszcz, że wszyscy czytelnicy lądujący u stolika pisarza, po przebrnięciu przez tłumy, wyglądali na zmęczonych, czerwoni i spoceni jak knury, okropne. Do tego emocje, adrenalina, u niektórych naprawdę wielka, też dodawały rumieńców. Dlatego nie będę za wielu moich zdjęć pokazywać, żeby sobie obciachu oszczędzić.
Do Urszuli Dudziak kolejka była długaśna, ale cierpliwie czekałam, bo kupiłam właśnie jej wspomnieniową książkę i ciekawa byłam autorki na żywo. Czas zleciał szybko, bo w kolejce, jak to w takich bywa, spotkałam dwie przemiłe panie i sobie gawędziłyśmy. Wcześniej podczytałam fragmenty Ja(zz) Urbanatora Makowieckiego, o Dudziakowym byłym mężu, Michale Urbaniaku, i chociaż nie miałam w planach kupna tej książki, tak się zachwyciłam tym, co tam wyczytałam, że od razu ją nabyłam. Mam teraz dwie o ciekawych latach jazzu, muzycznych w ogóle, w Polsce i na świecie, a to wszystko widziane oczami byłej pary.
Pani Urszula świeciła jak elektrownia atomowa i tyleż od niej energii biło. Jest piękna, jeszcze bardziej niż w TV, włosy do pozazdroszczenia, zmarszczek nie brak, ale jakie piękne to zmarszczki. Zresztą jej uroda wynika z tej energii od niej bijącej i pozytywnego nastawienia do świata. Ktoś mógłby powiedzieć, że jak człowiek odnosi sukces i ma pieniądze to nic dziwnego, ze taki hurra optymistyczny. Hmm, trzeba pamiętać, że każdy ma swoje problemy i niepowodzenia, nawet bogacze i gwiazdy.
Zajrzałam też do Marii Ulatowskiej, podziękować za wysłanie wygranych u niej książek, nie czytałam jeszcze, ale bardzo się cieszę na spotkanie z Panią Eustaszyną i bohaterkami Domku nad Morzem. Pewnie teraz w lato takie lektury smakują najlepiej. Chociaż gdzieś czytałam, że właśnie w lecie powinno się czytać lektury trudniejsze, a zimą te lżejsze. Pewnie najlepszym wyborem jest sięgać po to, na co akurat człowiek ma ochotę.
Pani Eustaszyno, uwaga nadchodzę
A tak w ramach anegdoty, okazało się, że Pani Maria mieszka w bloku, w którym ja też mieszkałam w Warszawie, 4 piętra niżej zaledwie, całkiem możliwe, że się rano w windzie spotykałyśmy. Jak to człowiek nigdy nie wie, z kim ...
Ten autograf powinien być na końcu, bo go zdobyłam ostatnim rzutem na taśmę, i to tylko i wyłącznie dzięki przyjaciółce Agnieszce, która przyszła na Targi mnie stamtąd odebrać i w drodze do wyjścia zwróciła mi uwagę, że na stoisku Akapit Press jest właśnie Krystyna Nepomucka. A mnie, jak na złość, skończyło się miejsce na karcie pamięci w aparacie, glupio mi było przy niej przeglądać i szukać, co wyrzucić, a z emocji zapomniałam, ze mam przy sobie dwie komórki z aparatami i to całkiem niezłymi. I nie mam zdjęcia. A tak kocham Panią Krystynę. Od czasów młodzieńczych, kiedy to sięgałam po mamine zbiory, a tam Nepomucka i Fleszarowa-Muskat na poczesnym miejscu. Jej seria o Małżeństwie,Miłości, Rozwodach Doskonałych / Niedoskonałych to majstersztyk. Potem druga o miłości Polki i Niemca, też świetna, pisała też dla młodzieży. Prześmieszna Floryda Story mnie też urzekła. A Dusza na Skalpelu... mogłabym tak wymieniać wszystkie bez wyjątku, każdą czytałam, jestem jej wielką fanką. Bardzo się wzruszyłam, to była przemiła rozmowa. Nikogo nie było w kolejce, miałyśmy czas. Powiedziała, ze kończy nową powieść, ja na to, kiedy będzie w księgarniach, a ona, że wolno jej wszystko idzie, bo ma już 92 lata (!!!) i już nie jest taka szybka, jak kiedyś. Opowiedziała jeszcze trochę o sobie, zadumałam się, czy uda nam się jeszcze raz spotkać, zebym mogła to zdjęcia zrobić, pewnie już nie, może nie chcieć na targi za rok przybyć. Zwróćcie uwagę na charakter pisma, stara szkoła stylu
Do Grocholi to ja zawsze, kiedy ją widzę, bo ona ma w sobie tyle radości, ze szok. Wiem, że niektórzy krytykują jej ostatnie felietony pisane z córką, ale mnie się podobają, bo przypominają moje rozmowy z Michaliną.
A to było najbardziej wyczekiwane spotkanie tych Targów, z Anną Fryczkowską, której książki od pierwszej pokochałam, wszystkie przeczytałam (tę ostatnią właśnie kończę).
I jaka piękna dedykacja.
Na końcu autograf Pilipiuka, który dodaje małe rysuneczki. A pisze w dziwny sposób trzymając pióro. Mam zdjęcie, ale z obcą czytelniczką, może by sobie nie życzyła pokazywanie jej u mnie.
Mam jeszcze wspaniała dedykację w książce Colina Thubrona 'Po Syberii'. Wiecie, znacie mnie, ja wszystko, co o Rosji, chętnie zjadam. Widziałam, że stoi szpakowaty pan i nic nie robi, z nikim nie rozmawia, ale nie był to stolik, jak innych autorów, tylko taki stojący bufecik. A tam, na stoisku Agory, kawę podwali i ciastka, to myślałam, że on czeka właśnie na coś do popicia. Potem jednak zorientowałam się, ze to autor podpisuje książkę i znowu obudziła się w mnie litość, że on tak stoi i nikt. Idę do młodzieńca, przemiłego zresztą, który mnie wcześniej obsługiwał, bo oczywiście zakupiłam tam Szczygła i inne tytuły, pytam, co ten pan napisał i gdzie to jest do obejrzenia, bo przecież przy nim nie będę kartkować. A młodzieniec podaje mi Po Syberii właśnie. Otworzyłam, przeczytałam kilka dań tu, kilka tam, oczywiście oczadziałam i w te pędy lecę do autora, jeszcze nawet za nią nie zapłaciłam, bo nagle mi się wydawało, że on mi zaraz ucieknie. Dzięki temu, że nikogo nie było przy nim, mogliśmy zamienić kilka słów, dłuższą chwilę pogawędzić. Przemiły, ciekawy człowiek, a do tego zrealizował moje marzenie, czyli podróżował po Syberii. Zdjęcia autografu nie mam i już nie mam czasu lecieć go robić. Uwierzcie na słowo.
Zmęczyło mnie to 'targowanie', tłumy i wystawanie w kolejkach. Potem to już tylko chodziłam między stoiskami i wyszukiwałam smaczki. Na stoisku Czarnej Owcy brałabym wszystko jak leci, próbowałam z paniami tam rozmawiać, ale szczerze mówiąc, wyjątkowo niesympatycznie tam było, jakoś tak chłodno i na odwal się, nie tak jak na targach być powinno. Bo to powinni być nie tylko książek podawacze, ale i ludzie lubiący innych ludzi, gadatliwi, przygotowani na fanów i ludzi rozemocjonowanych ilością ukochanych książek. Tacy czasem mówią nieskładnie, są zmęczeni, obciążeni siatami, ale łakną kontaktu i chcą podyskutować, dowiedzieć się czegoś. Nie można ich zbywać i wręcz lekceważyć. Wyobraźcie sobie, że w pół mojego zdania, kobieta się odwóciła, bez przepraszam itp, i odeszła do kogoś innego, chociaż dwie ich tam było i nie musiała. No nic, pewnie nudna jestem - tak się poczułam. Nawet, gdyby tak było, nie powinno mieć takie zachowanie miejsca. Nudziarz też klient.
Za to na stoisku Wydawnictw Literackiego, do którego dotarłam po wielu perturbacjach, nakierowywana przez Martę O. bo się pogubiłam, pan widząc, jak jestem zmęczona i rozkładam się na cześci pierwsze, spytał - otorbić panią? - i wykonał taki gest otulenia, przytulenia, pozbierania do kupy. Jakie to miłe. Wprawdzie tekst trochę ryzykowny, ale chyba wyczuł w trakcie rozmowy, ze do mnie tak może, bo mam poczucie humoru.
Większość sprzedawców dawała sobie świetnie radę z natłokiem ludzi z bielmem na oczach, ganiających bez opamiętania między stoiskami i pisarzami. Jeden pan tylko wyskoczył do nas, stojących spokojnie do Pilipiuka, tłum był to fakt, że mamy się gdzieś tam przesunąć, bo mu życie utrudniamy. O przepraszam, to nie moja wina, ze organizatorzy tak ustawiają miejsca do autografów, bedzie ludzi spokojnych szarpał. Wkurzyłam się, ale przez litość nie powiem, jakie to stoisko. Może jemu też było gorąco i się na głowę rzuciło?
O podpisywani książki w niedzielę, innym razem, bo i tak się rozpisałam.
poniedziałek, 21 maja 2012
Warszawskie Targi Książki - preludium
Targi to była wisienka na torcie mojego dwutygodniowego pobytu w Polsce. Specjalnie pozostawione na koniec, miały ukoić moje skołatane serce i tak też się stało.
W przeddzień przyjazdu do Warszawy urządziłam sobie jednodniowy wypad do Siedlec. O tym będzie na moim Co-Dzienniku Z babskiej perspektywy, ale jeszcze nie dziś, bo tam teraz inny wpis wisi.
Kiedy przyjechałam z powrotem do Warszawy, bo wcześniej w piątek przybyłam pociągiem, a potem busem na Podlasie i w sobotę znowu wylądowałam w hotelu w stolicy, okazało się, nie dziwota, bo to wcześnie dosyć było, że pokoje są jeszcze nie gotowe. Ja z upału siedleckiego najpierw, pod rynnę w Warszawie dosłownie wpadłam, bo ulewa była niezła, nie dałam się recepcjoniście wysłać do spraw swoich, urządziłam okupację holu (jego oczami tak to wyglądało, bo moimi to po prostu padłam na fotel w lobby i sięgnęłam po gazetę zrezygnowana i gotowa czekać jak długo trzeba będzie, bo przecież nie mogłam na targi taka po-targana nomen omen jechać, prysznic i makijaż to była absolutna konieczność) - czy ktoś widział dłuższą dygresję w nawiasie? Biłam rekord Guinessa. W kategorii dygresja i w kategorii nawias, hehe.
Recepcjonista, nie wiedzieć czemu, wcale nie taki jak z Hotelu 52 czy jaki mu tam numer w Polsacie nadali (hotelowi nie recepcjoniście), naburmuszony i do rozmowy nieskory, a ja przecież po irlandzku skora, bo u nas to afront się tak do ludzi w sklepach, stacjach benzynowych, hotelach czy restauracjach nie odzywać, o dzieciach trzeba pogadać, o tym co się nam przydarzyło po drodze, o pogodzie oczywizda, no więc ja do pana tratatata-tratatata, a pan do mnie plecami, czyli zapleczem do klienta. Kij ci w oko pomyślałam, oddaliłam się z godnościom osobistom na z góry upatrzone pozycje, zagarnęłam Gazetę Wyborczą do siebie, wściekłam się, bo mimo reklamy Wysokich Obczasów (jak mawia moja jedna kuleżanka), nie było, pocieszyłam się jednym czy dwoma artykułami wcale nie mniej ciekawymi niż wyżej wymienione, ale widocznie moja osoba niemiła panu była, bo czem prędzej mnie wyekspediował do cudem zmaterializowanego pokoju. Czem prędzej to znaczy po mniej więcej godzinie, ale wiecie, miotałam się trochę z walizami po tym lobby, a poza tym czytanie bez okularów z cieknącą wodą z włosów (trochę przesadyzacji musi być :-) też mi trochę zajęło.
Pokój dla odmiany nie był żadnym rozczarowaniem, był przestronny, czysty, była kawa, kubek i czajnik oraz ręczniki i suszarka (czasem trzeba o nią prosić, a ja się wzdrygałam na myśl, że będę z panem na dole musiała po raz kolejny rozmawiać), a to przecież tylko dwie gwiazdki (Campanille).
Jak się już doprowadziłam do stanu oglądalności dla innych, wskoczyłam rączo (trochę przesadyzacji po raz drugi nie zawadzi) w taxi, bo jakżebym w ten deszcz dała radę tramwajem, a zapobiegliwie nie chciałam brać kurtki, gdyż wiedziałam i miałam rację, że tam zaduch i gorąc będzie.
Wyrzucił mnie taksiarz, Warszawiak starej daty z dziada pradziada, z zaczeską i sygnetem, mówiący 'kielner, cuker proszę' - dosyć daleko od głównego wejścia do Pałacu Kultury i Nauki. Zarzuciłam więc na włosy szal swój zwiewny i pędzę jak wiatr, bez przesadyzacji, po prostu nie chciałam zmoknąć. Mało sobie nóg nie połamałam. Dobiegłam pod filary i natychmiast zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu, żeby zadzwonić do Agi po obiecaną wejściówkę, co ją dla nas Świat Książki, nieoceniony przyjaciel blogerów, w postaci Agi się materializujący, przygotował. Sięgam, dzwonię i inne figury wyczyniam, ale kątem oka, mimo tego szala, widzę obok piękną kobietę, co mi się znajoma wydaje. Bardzo nawet. Doszłam do wniosku, po zeskanowaniu pamięci podręcznej mojego mózgu, że to Małgorzata Warda, ale w towarzystwie była i nie odważyłam się, chociaż w tym amoku targowym i z tej radości wielką ochotę miałam, na szyję się jej rzucić. Potem nawet się zgadałyśmy na FB i mówiła, że powinnam była. Odezwać się, nie na szyję rzucać. Szkoda, że jej nie zaczepiłam, bo potem na podpisywanie nie dałam rady dojść. A tak powiedziałabym chociaż,, że jej książki lubię i ją też. No cóż, okazja pewnie jeszcze będzie.
A co się działo potem, opowiem w kolejnym wpisie. Tych, którzy tu się na-ten-tychmiast zdjęć i relacji bezpośredniej spodziewali, przepraszam, ale ja muszę to przeżyć jeszcze raz powoli i sumiennie. Szybko i skrótowo nie będzie.
W przeddzień przyjazdu do Warszawy urządziłam sobie jednodniowy wypad do Siedlec. O tym będzie na moim Co-Dzienniku Z babskiej perspektywy, ale jeszcze nie dziś, bo tam teraz inny wpis wisi.
Kiedy przyjechałam z powrotem do Warszawy, bo wcześniej w piątek przybyłam pociągiem, a potem busem na Podlasie i w sobotę znowu wylądowałam w hotelu w stolicy, okazało się, nie dziwota, bo to wcześnie dosyć było, że pokoje są jeszcze nie gotowe. Ja z upału siedleckiego najpierw, pod rynnę w Warszawie dosłownie wpadłam, bo ulewa była niezła, nie dałam się recepcjoniście wysłać do spraw swoich, urządziłam okupację holu (jego oczami tak to wyglądało, bo moimi to po prostu padłam na fotel w lobby i sięgnęłam po gazetę zrezygnowana i gotowa czekać jak długo trzeba będzie, bo przecież nie mogłam na targi taka po-targana nomen omen jechać, prysznic i makijaż to była absolutna konieczność) - czy ktoś widział dłuższą dygresję w nawiasie? Biłam rekord Guinessa. W kategorii dygresja i w kategorii nawias, hehe.
Recepcjonista, nie wiedzieć czemu, wcale nie taki jak z Hotelu 52 czy jaki mu tam numer w Polsacie nadali (hotelowi nie recepcjoniście), naburmuszony i do rozmowy nieskory, a ja przecież po irlandzku skora, bo u nas to afront się tak do ludzi w sklepach, stacjach benzynowych, hotelach czy restauracjach nie odzywać, o dzieciach trzeba pogadać, o tym co się nam przydarzyło po drodze, o pogodzie oczywizda, no więc ja do pana tratatata-tratatata, a pan do mnie plecami, czyli zapleczem do klienta. Kij ci w oko pomyślałam, oddaliłam się z godnościom osobistom na z góry upatrzone pozycje, zagarnęłam Gazetę Wyborczą do siebie, wściekłam się, bo mimo reklamy Wysokich Obczasów (jak mawia moja jedna kuleżanka), nie było, pocieszyłam się jednym czy dwoma artykułami wcale nie mniej ciekawymi niż wyżej wymienione, ale widocznie moja osoba niemiła panu była, bo czem prędzej mnie wyekspediował do cudem zmaterializowanego pokoju. Czem prędzej to znaczy po mniej więcej godzinie, ale wiecie, miotałam się trochę z walizami po tym lobby, a poza tym czytanie bez okularów z cieknącą wodą z włosów (trochę przesadyzacji musi być :-) też mi trochę zajęło.
Pokój dla odmiany nie był żadnym rozczarowaniem, był przestronny, czysty, była kawa, kubek i czajnik oraz ręczniki i suszarka (czasem trzeba o nią prosić, a ja się wzdrygałam na myśl, że będę z panem na dole musiała po raz kolejny rozmawiać), a to przecież tylko dwie gwiazdki (Campanille).
Jak się już doprowadziłam do stanu oglądalności dla innych, wskoczyłam rączo (trochę przesadyzacji po raz drugi nie zawadzi) w taxi, bo jakżebym w ten deszcz dała radę tramwajem, a zapobiegliwie nie chciałam brać kurtki, gdyż wiedziałam i miałam rację, że tam zaduch i gorąc będzie.
Wyrzucił mnie taksiarz, Warszawiak starej daty z dziada pradziada, z zaczeską i sygnetem, mówiący 'kielner, cuker proszę' - dosyć daleko od głównego wejścia do Pałacu Kultury i Nauki. Zarzuciłam więc na włosy szal swój zwiewny i pędzę jak wiatr, bez przesadyzacji, po prostu nie chciałam zmoknąć. Mało sobie nóg nie połamałam. Dobiegłam pod filary i natychmiast zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu, żeby zadzwonić do Agi po obiecaną wejściówkę, co ją dla nas Świat Książki, nieoceniony przyjaciel blogerów, w postaci Agi się materializujący, przygotował. Sięgam, dzwonię i inne figury wyczyniam, ale kątem oka, mimo tego szala, widzę obok piękną kobietę, co mi się znajoma wydaje. Bardzo nawet. Doszłam do wniosku, po zeskanowaniu pamięci podręcznej mojego mózgu, że to Małgorzata Warda, ale w towarzystwie była i nie odważyłam się, chociaż w tym amoku targowym i z tej radości wielką ochotę miałam, na szyję się jej rzucić. Potem nawet się zgadałyśmy na FB i mówiła, że powinnam była. Odezwać się, nie na szyję rzucać. Szkoda, że jej nie zaczepiłam, bo potem na podpisywanie nie dałam rady dojść. A tak powiedziałabym chociaż,, że jej książki lubię i ją też. No cóż, okazja pewnie jeszcze będzie.
A co się działo potem, opowiem w kolejnym wpisie. Tych, którzy tu się na-ten-tychmiast zdjęć i relacji bezpośredniej spodziewali, przepraszam, ale ja muszę to przeżyć jeszcze raz powoli i sumiennie. Szybko i skrótowo nie będzie.
sobota, 19 maja 2012
Wracam do żywych, pokazuję część zakupów, witam z powrotem
W domu już od wtorku, ale jakoś się nie składa, żeby usiąść i coś napisać. Dużo zaległości, wiele spraw czekało na mnie, w końcu nie było mnie 17 dni, to duża wyrwa w życiu domowym, szczególnie kiedy wszyscy inni zostali i sprawy toczyły się nadal, jedynie mnie nie było.
Dużo mam Wam do opowiedzenia. O zakupach, o targach, o spotkaniach, prezentach, co przeczytałam, co wysłuchałam. Aż mi ręce opadają, kiedy ja to wszystko ponadrabiam?
No nic, trzeba po kolei, bo inaczej się nie da.
Dopiero dzisiaj wyciągnęłam swoje zakupy. To jeszcze nie wszystko, trochę zostało w Polsce i doleci w paczce. Zdobycze podzielę na cztery części: kupione, dostane, Allegrowe, z domu rodzinnego.
Najpierw stos kupiony z jedną dostaną, a mianowicie najnowszy kryminał Anny Fryczkowskiej 'Starsza Pani wnika' dostałam od samej autorki, za co dziękuję i zaraz się zabieram. Moja ulubiona autorka w nowej odsłonie, strasznie jestem podekscytowana.
'Służącą' bardzo chciałam mieć, książkę znaczy,, chociaż czasem myślę, że czasy, kiedy miało się służbę, nie były złe, a nawet całkiem dobre, pod warunkiem, że było się obsługiwanym, nie odwrotnie. Gdzieś tu była rekomendowana, skwapliwie zanotowałam i voila. 'Ile kroków do domu' polecana przez Mellera, a ja mu wierzę, więc też trafiła na stos, haha
'Jestem kobietą' Moniki Gajdzińskiej dostałam od czytelniczki bloga, którą spotkałam na targach, o tym więcej innego dnia.
'Powieść w altówce' polecała Dabarai i dałam się namówić, hehe
'Wystarczy, że jesteś' dostałam od autorki, z autografem dla córki, chociaż obie jesteśmy fankami powieści młodzieżowych Gutowskiej-Adamczyk, czyli powinnam była poprosić o autograf dla nas obu.
Dziennik Pilcha to było absolutne must have. Podczytywałam fragmenty, słusznie się na niego napaliłam.
Daniel Passent i jego Passa, wspomnienia w formie rozmowy. Co ja Wam będę mówić, też mieć musiałam.
Wspomnienia Urszuli Dudziak to też konieczność była, nie mogło być inaczej
A ten zakup, czyli Hiszpański smyczek, to był impuls. Zobaczymy
Dwóch Bożkowskich kupiłam na Allegro, napaliłam się na niego jak łysy na włosy, wszystko przez Bazyla.
Ogary Gabriela dostałam od ulubionej pani księgarki, która jest już na emeryturze, spotkałyśmy się w Koszalinie i oto taka staruszeczka książka dostana w prezencie. Nic o niej nie wiem.
Domek nad morzem i Przypadki pani Eustaszyny wygrałam w konkursie, a potem kliknęłam like'a na FB jako 500. i druga dołączyła do Eustaszyny. Dziękuję Marii Ulatowskiej za wysyłkę i piękne dedykacje.
Ostatnie trzy na samym dole, czyli 'Nocny koncert' Jackiewiczowej, 'Bogaty Książę' Natalii Rolleczek i pierwszy tom Dzienników Iwaszkiewicza przywiozłam od mamy.
Polowałam i wreszcie mam, trzy pozycje Woźnickiej Ludwiki tym razem - tytuły jak widać
'Dziewczęta Borysa Biednego i brakująca mi Ania, też Allegro
To już było wyżej, ale nie widać dobrze, to jeszcze raz
A tu szok stulecia, dostałam od Świata Książki w prezencie wraz z 'Tunelem' Magdaleny Parys, ale książka jedzie w paczce, a audiobooki załadowałam do walizy, bo lekkie
Poniżej wydawnictwa o moim mieście rodzinnym. Na dole zestaw pocztówek cudnej urody, które to sobie Marek 'od ust' odjął, dzięki wielkie
No i najsam koniec, książka, której jestem współautorką, a której to w rękach nie miałam, aż do pewnego wieczora, ale o tym innym razem
Wszystkie dziewczyny, i piszące, i wydające, mi się tu podpisały. Pamiątka na całe życie. Przy okazji przypominają mi się obozy harcerskie, kiedy to wewnątrz kupionych książek koleżanki składały podpisy ku pamięci. Pamiętacie zdjęcie Słoneczników Snopkiewiczowej, które tu zamieściłam? Wyglądało mniej więcej tak samo
I to by było na tyle dzisiaj. Dajcie mi się ogarnąć. Zaraz po kolei opowiem, co się działo i kogo spotkałam.
Dużo mam Wam do opowiedzenia. O zakupach, o targach, o spotkaniach, prezentach, co przeczytałam, co wysłuchałam. Aż mi ręce opadają, kiedy ja to wszystko ponadrabiam?
No nic, trzeba po kolei, bo inaczej się nie da.
Dopiero dzisiaj wyciągnęłam swoje zakupy. To jeszcze nie wszystko, trochę zostało w Polsce i doleci w paczce. Zdobycze podzielę na cztery części: kupione, dostane, Allegrowe, z domu rodzinnego.
Najpierw stos kupiony z jedną dostaną, a mianowicie najnowszy kryminał Anny Fryczkowskiej 'Starsza Pani wnika' dostałam od samej autorki, za co dziękuję i zaraz się zabieram. Moja ulubiona autorka w nowej odsłonie, strasznie jestem podekscytowana.
'Służącą' bardzo chciałam mieć, książkę znaczy,, chociaż czasem myślę, że czasy, kiedy miało się służbę, nie były złe, a nawet całkiem dobre, pod warunkiem, że było się obsługiwanym, nie odwrotnie. Gdzieś tu była rekomendowana, skwapliwie zanotowałam i voila. 'Ile kroków do domu' polecana przez Mellera, a ja mu wierzę, więc też trafiła na stos, haha
'Jestem kobietą' Moniki Gajdzińskiej dostałam od czytelniczki bloga, którą spotkałam na targach, o tym więcej innego dnia.
'Powieść w altówce' polecała Dabarai i dałam się namówić, hehe
'Wystarczy, że jesteś' dostałam od autorki, z autografem dla córki, chociaż obie jesteśmy fankami powieści młodzieżowych Gutowskiej-Adamczyk, czyli powinnam była poprosić o autograf dla nas obu.
Dziennik Pilcha to było absolutne must have. Podczytywałam fragmenty, słusznie się na niego napaliłam.
Daniel Passent i jego Passa, wspomnienia w formie rozmowy. Co ja Wam będę mówić, też mieć musiałam.
Wspomnienia Urszuli Dudziak to też konieczność była, nie mogło być inaczej
A ten zakup, czyli Hiszpański smyczek, to był impuls. Zobaczymy
Dwóch Bożkowskich kupiłam na Allegro, napaliłam się na niego jak łysy na włosy, wszystko przez Bazyla.
Ogary Gabriela dostałam od ulubionej pani księgarki, która jest już na emeryturze, spotkałyśmy się w Koszalinie i oto taka staruszeczka książka dostana w prezencie. Nic o niej nie wiem.
Domek nad morzem i Przypadki pani Eustaszyny wygrałam w konkursie, a potem kliknęłam like'a na FB jako 500. i druga dołączyła do Eustaszyny. Dziękuję Marii Ulatowskiej za wysyłkę i piękne dedykacje.
Ostatnie trzy na samym dole, czyli 'Nocny koncert' Jackiewiczowej, 'Bogaty Książę' Natalii Rolleczek i pierwszy tom Dzienników Iwaszkiewicza przywiozłam od mamy.
Polowałam i wreszcie mam, trzy pozycje Woźnickiej Ludwiki tym razem - tytuły jak widać
'Dziewczęta Borysa Biednego i brakująca mi Ania, też Allegro
To już było wyżej, ale nie widać dobrze, to jeszcze raz
A tu szok stulecia, dostałam od Świata Książki w prezencie wraz z 'Tunelem' Magdaleny Parys, ale książka jedzie w paczce, a audiobooki załadowałam do walizy, bo lekkie
Poniżej wydawnictwa o moim mieście rodzinnym. Na dole zestaw pocztówek cudnej urody, które to sobie Marek 'od ust' odjął, dzięki wielkie
No i najsam koniec, książka, której jestem współautorką, a której to w rękach nie miałam, aż do pewnego wieczora, ale o tym innym razem
Wszystkie dziewczyny, i piszące, i wydające, mi się tu podpisały. Pamiątka na całe życie. Przy okazji przypominają mi się obozy harcerskie, kiedy to wewnątrz kupionych książek koleżanki składały podpisy ku pamięci. Pamiętacie zdjęcie Słoneczników Snopkiewiczowej, które tu zamieściłam? Wyglądało mniej więcej tak samo
I to by było na tyle dzisiaj. Dajcie mi się ogarnąć. Zaraz po kolei opowiem, co się działo i kogo spotkałam.
Etykiety:
audiobooki,
biblioteka,
czytelnia,
darowizny,
księgozbiór,
podarunki,
prezenty,
stare ale jare,
stare polskie,
stosy,
targi,
Weltbild/Świat Książki,
wygrywajka,
zakupy,
zdobycze
środa, 2 maja 2012
O tym, jak zięć po angielsku polskie czytał i takie tam słów kilka
Kochani, przed wyjazdem nie zdążyłam powiedzieć, że mnie nie będzie dwa tygodnie, czyli od teraz licząc, to jest do końca przyszłego tygodnia. Nie mam dostępu do sieci, dzisiaj prawdopodobnie ostatni raz przed powrotem do domu. Wpadłam tylko sprawdzić pocztę i co widzę? Powiadomienie ze Zbrodni w Bibliotece, mojego ulubionego od zawsze portalu o kryminałach, że opublikowali moje doniesienie z Irlandii o tym, jak jeszcze-nie-zięciowi podobała się (lub nie, o tym w tekście) książka Miłoszewskiego Uwikłanie, którą dostał ode mnie na Gwiazdkę i przeczytał po angielsku. Jeśli jesteście ciekawi, co obcokrajowiec myśli o polskiej powieści kryminalnej, zajrzyjcie na tę stronę http://zbrodniawbibliotece.pl/kronikakryminalna/2778,uwiklaniewirlandii/
A poza tym dzieje się, piszę o tym w swoim codzienniku Z babskiej perspektywy. Dodam jeszcze, że czekały na mnie tutaj książki zamówione na Allegro za grosze, a do tego znalazłam u mamy dwa rodzynki, czy perełki to jeszcze nie wiem, w każdym razie mało znane ksiażki polskich autorów i też je zabieram do Irlandii w celu przeczytania. Macam te starotki i rwę się do nich, ale nie mam teraz czasu na czytanie, a wieczorem u mamy swiatło słabe i mi oczy siadają. No nic, będzie na to czas.
Poza tym cieszę się, że książka napisana wspólnie z Małgorzatą Gutowską Adamczyk, Rozmowy z czytelniczkami, znalazła Waszą przychylność i jak na razie mamy same dobre recenzje. Dodaje nam to skrzydeł. Dziękuję w swoim imieniu
Pozdrawiam was i nie zapomnijcie o mnie całkiem.
A poza tym dzieje się, piszę o tym w swoim codzienniku Z babskiej perspektywy. Dodam jeszcze, że czekały na mnie tutaj książki zamówione na Allegro za grosze, a do tego znalazłam u mamy dwa rodzynki, czy perełki to jeszcze nie wiem, w każdym razie mało znane ksiażki polskich autorów i też je zabieram do Irlandii w celu przeczytania. Macam te starotki i rwę się do nich, ale nie mam teraz czasu na czytanie, a wieczorem u mamy swiatło słabe i mi oczy siadają. No nic, będzie na to czas.
Poza tym cieszę się, że książka napisana wspólnie z Małgorzatą Gutowską Adamczyk, Rozmowy z czytelniczkami, znalazła Waszą przychylność i jak na razie mamy same dobre recenzje. Dodaje nam to skrzydeł. Dziękuję w swoim imieniu
Pozdrawiam was i nie zapomnijcie o mnie całkiem.
czwartek, 26 kwietnia 2012
Jak to robią twardzielki?
Mam świetnego Ziomeckiego w czytaniu, ale stres przedwyjazdowy tak mi się daje we znaki, że go odłożyłam na po powrocie. Poza tym ta powieść straszna cegła, w sensie gabarytów, a ja więcej poza domem i musiałam coś znaleźć do torebki. I żeby było moje, nie pożyczone, bo w torebce nie noszę niefrasobliwie czyichś tomów, żeby nie poniszczyć. Poza tym musiało być wesołe, krotochwilne, nie natrętne emocjonalnie, żebym zawału nie dostała, bo moje serce i tak obciążone nadmiernie, już nawet Kalmsa zaczęłam łykać.
Tak błądziłam wzrokiem po półkach i nagle oczy mi się zaświeciły - przecież ja mam jedną 'Mariolkę' nieprzeczytaną !!! Toż to idealna lektura na umęczoną duszę!
Po pierwsze - zaletą tej powieści jest humor. Po przeczytaniu pierwszej powieści Marioli Zaczyńskiej - Gonić króliczka - już wiedziałam z czym będę miała do czynienia. Uśmiech na twarzy, chwilami wybuchy dzikie, gwarantowane.
Po drugie - dzieje się w Siedlcach i okolicach, a ja tam spędziłam bardzo dobre pięć lat mojego dorosłego życia, poznałam wielu wspaniałych ludzi i to miasto na zawsze będzie miało swój pokoik w moim sercu. Tęsknię czasami, chociaż w ten sposób miałam okazję się tam przenieść.
Po trzecie - spełniła ona moje oczekiwania lektury lekkiej, zastrzyk optymizmu nie do przecenienia.
Tytułowe twardzielki to Brysia, policjantka, Gosia, dziennikarka i Sabinka, wykładowczyni na uczelni. Do tego mamy całą galerię ciekawych postaci, od fikcyjnych (???) jak Alberta, stara, ale jara reporterka TV, Wandeczka, mama Brysi, tajemniczy Boski i Konwicki, czyli element kryminalny, Bartek, narzeczony Sabinki, do postaci prawdziwych, jak na przykład pan Irek z Jagodnego, którego zresztą miałam przyjemność poznać, jego żona, właściciel hotelu i inni.
Mariola Zaczyńska jest nie tylko dziennikarką, ale też kształciła się w pisaniu scenariuszy i to widać. Książka jest niezwykle filmowa, akcja gna, zmieniają się osoby i okoliczności przyrody. Co chwila coś się dzieje, zmiany są jak kolejne ujęcia filmowe - krótki opis, didaskalia, a potem AKCJA! I gnamy na łeb na szyję wraz z bohaterami. Jedno Wam powiem, czyta się migiem i to nie dlatego, że litery duże (ale też bez przesady, co też doceniam, bo wiecie przecie, żem dziwnie ślepawa), ale też z tego względu, że ma się wrażenie, że trzeba tak szybko te kartki przewracać, jak autorka 'mówi'. To ma cechy bardzo energetycznego opowiadania przy stole u przyjaciół, kiedy to ktoś próbuje przybliżyć zdarzenie i wstaje, macha rękami, odgrywa scenki, zmienia głosy i chodzi jak stary furman. Z tego by była dobra komedia romantyczna na lato. Na pewno nie zmęczy, chyba, że ze śmiechu.
Scena z Wandeczką i Friendly Józkiem fantastyczna. Nic to, że ten piesiołek w książce jest airedale terrierem, zachowuje się wypisz wymaluj jak mój Franek (Jack Russel Terrier) i za to go pokochałam. Przygoda Józka i golasów rozbawiła mnie do łez.
Rajd Szampania fantastyczny, koniecznie muszę dopytać, czy on się naprawdę odbywa? W Korczewie bywałam i potwierdzam, pięknie tam jest.
Ciekawe były tez przebitki z wystaw psów, nigdy nie byłam i takie wejrzenie za kulisy bardzo było fajne, to samo tyczy się koni arabskich, zawsze czegoś się człowiek przy okazji dowie.
Po wydaniu książki, przyjętej bardzo entuzjastycznie przez czytelniczki, zawiązały się kluby Twardzielek
(zdjęcie autorstwa Piotra Giczeli, a na nim Autorka - druga od prawej nie licząc pana o kuli) Wszystkie panie w koszulkach twardzielek
Poniżej legitymacja przynależności do klubu, zdjęcie zaczerpnięte z bloga Marioli Zaczyńskiej.
Wszystkie bohaterki książki nie mają życia usłanego różami, ale wspierają się i pokonują kolejne przeszkody życiowe, jedna po drugiej, konsekwentnie. Może i mają chwile załamania, ale uparcie podnoszą się z kolan. I jak to w takich powieściach, czasem nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czego Wam życzę.
Ja też chcę do Twardzielek.
Tak błądziłam wzrokiem po półkach i nagle oczy mi się zaświeciły - przecież ja mam jedną 'Mariolkę' nieprzeczytaną !!! Toż to idealna lektura na umęczoną duszę!
Po pierwsze - zaletą tej powieści jest humor. Po przeczytaniu pierwszej powieści Marioli Zaczyńskiej - Gonić króliczka - już wiedziałam z czym będę miała do czynienia. Uśmiech na twarzy, chwilami wybuchy dzikie, gwarantowane.
Po drugie - dzieje się w Siedlcach i okolicach, a ja tam spędziłam bardzo dobre pięć lat mojego dorosłego życia, poznałam wielu wspaniałych ludzi i to miasto na zawsze będzie miało swój pokoik w moim sercu. Tęsknię czasami, chociaż w ten sposób miałam okazję się tam przenieść.
Po trzecie - spełniła ona moje oczekiwania lektury lekkiej, zastrzyk optymizmu nie do przecenienia.
Tytułowe twardzielki to Brysia, policjantka, Gosia, dziennikarka i Sabinka, wykładowczyni na uczelni. Do tego mamy całą galerię ciekawych postaci, od fikcyjnych (???) jak Alberta, stara, ale jara reporterka TV, Wandeczka, mama Brysi, tajemniczy Boski i Konwicki, czyli element kryminalny, Bartek, narzeczony Sabinki, do postaci prawdziwych, jak na przykład pan Irek z Jagodnego, którego zresztą miałam przyjemność poznać, jego żona, właściciel hotelu i inni.
Mariola Zaczyńska jest nie tylko dziennikarką, ale też kształciła się w pisaniu scenariuszy i to widać. Książka jest niezwykle filmowa, akcja gna, zmieniają się osoby i okoliczności przyrody. Co chwila coś się dzieje, zmiany są jak kolejne ujęcia filmowe - krótki opis, didaskalia, a potem AKCJA! I gnamy na łeb na szyję wraz z bohaterami. Jedno Wam powiem, czyta się migiem i to nie dlatego, że litery duże (ale też bez przesady, co też doceniam, bo wiecie przecie, żem dziwnie ślepawa), ale też z tego względu, że ma się wrażenie, że trzeba tak szybko te kartki przewracać, jak autorka 'mówi'. To ma cechy bardzo energetycznego opowiadania przy stole u przyjaciół, kiedy to ktoś próbuje przybliżyć zdarzenie i wstaje, macha rękami, odgrywa scenki, zmienia głosy i chodzi jak stary furman. Z tego by była dobra komedia romantyczna na lato. Na pewno nie zmęczy, chyba, że ze śmiechu.
Scena z Wandeczką i Friendly Józkiem fantastyczna. Nic to, że ten piesiołek w książce jest airedale terrierem, zachowuje się wypisz wymaluj jak mój Franek (Jack Russel Terrier) i za to go pokochałam. Przygoda Józka i golasów rozbawiła mnie do łez.
Rajd Szampania fantastyczny, koniecznie muszę dopytać, czy on się naprawdę odbywa? W Korczewie bywałam i potwierdzam, pięknie tam jest.
Ciekawe były tez przebitki z wystaw psów, nigdy nie byłam i takie wejrzenie za kulisy bardzo było fajne, to samo tyczy się koni arabskich, zawsze czegoś się człowiek przy okazji dowie.
Po wydaniu książki, przyjętej bardzo entuzjastycznie przez czytelniczki, zawiązały się kluby Twardzielek
(zdjęcie autorstwa Piotra Giczeli, a na nim Autorka - druga od prawej nie licząc pana o kuli) Wszystkie panie w koszulkach twardzielek
Poniżej legitymacja przynależności do klubu, zdjęcie zaczerpnięte z bloga Marioli Zaczyńskiej.
Wszystkie bohaterki książki nie mają życia usłanego różami, ale wspierają się i pokonują kolejne przeszkody życiowe, jedna po drugiej, konsekwentnie. Może i mają chwile załamania, ale uparcie podnoszą się z kolan. I jak to w takich powieściach, czasem nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czego Wam życzę.
Ja też chcę do Twardzielek.
piątek, 20 kwietnia 2012
Samochwała w kącie stała. O jednej książce rzecz ta będzie
To jest okładka książki, która się właśnie ukazała. Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami. Jedną z pięciu dziewczyn, kobiet powinnam może powiedzieć, ale w ten sposób czuję się młodsza, byłam ja. W tej książce rozmawiamy o tym, o czym często rozprawia się przy kawie z przyjaciółkami - o życiu, związkach, religii, feminizmie, dzieciach, uczuciach, rozstaniach, szczęściu i przyjaźni oraz wielu innych sprawach. Powstała książka ważna dla nas, co oczywiste, bo przecież każda wypowiedź okupiona jest godzinami przemyśleń, ale mam nadzieję, że również i dla wielu z Was. Nie raz jest tak, że człowiek ma coś w tyle głowy, ale nie ma z kim tego obgadać. Czytając tę książkę, możecie to z nami 'obczytać'.
Emocje towarzyszące wydaniu takiej książki są wielkie. Najpierw w zaciszu domu obmyśliwałam, co bym chciała Wam powiedzieć, 'rozmawiałam' z dziewczynami na kartach dokumentu Worda, zapomniałam wręcz, do czego to wszystko zmierza, a potem zobaczyłam to wydane na kilkuset stronach i mi dech zaparło. Słowo, myśl - książką się stały.
Miłego czytania, jeśli się skusicie.
niedziela, 15 kwietnia 2012
30 Dni z Książkami - Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być
Kiedyś już o niej pisałam, więc niektórych nie zaskoczę. Uważam, że ten pisarz jest w Polsce mało znany, a zasługuje na większą atencję. Ta powieść w szczególności. Tym bardziej, że jej ekranizacja jest równie dobra.
A mowa o Empire Falls Richarda Russo.
Powieść ta dostała nagrodę Pulitzera w roku 2002, moim zdaniem jak najbardziej zasłużenie.
O czym jest ta powieść? Miles Roby prowadzi restaurację należącą do miejscowej potentatki. Opisuje życie w maleńkim miasteczku amerykańskim (Empire Falls), właśnie z perspektywy okna tej restauracji. To raczej taka jadłodajnia w stylu amerykańskim, gdzie dolewka kawy jest za darmo, gdzie dostaje się porządne śniadanie dla budowlańca, gdzie po południu można pogawędzić przy kontuarze lub pograć w szachy z kumplem. Galeria postaci, które tam wpadają na przekąskę lub po prostu małe pogaduszki, jest imponująca. Jest też tajemnica, rodzinny sekret, który powoli wyłania się z mgły, jest całkiem świeża miłość, jest starszy człowiek, który ma mądre maksymy, jest młodzież ze swoimi problemami. Jest wszystko co prawdziwa, soczysta powieść mieć powinna. Takie właśnie uwielbiam. Jestem zakochana w jej klimacie, a sama historia jest po prostu fascynująca. Nie chcę nic wam mówić, bo boję się, że zdradzę coś, co nie powinno być wiadome na samym początku.
Na jej podstawie HBO nakręciło mini serial, 2 odcinki pełnometrażowe (po 2 godz każdy) z fantastyczną obsadą: Paul Newman (ojciec), Joanne Woodward (właścicielka połowy miasta), Helen Hunt (była żona głównego bohatera), Philip Seymour (wiem, ale nie powiem) i Ed Harris (głowny narrator, Miles Roby). Gwarantuję, że wpadniecie w 'pułapkę' tej historii niechybnie, więc lepiej przygotujcie sobie coś zawczasu do jedzenia, chusteczki (jeżeli macie oczy na mokrym miejscu, tak jak ja) i uprzedźcie rodzinę, że wyjeżdżacie do Empire Falls na kilka dni.
A teraz czytam powieść Ziomeckiego Mr. Pebble i Gruda i powiem
Wam tylko jedno - dziwię się,
że sobie jej ludzie z rąk nie wyrywają, że nie ma zamieszek w księgarniach,
że nie mam jej zupełnie na blogach.
Oczywiście opiszę wrażenia, ale świetnie ona się wpasowuje w ten temat.
Powinna już być bestsellerem, a nie jest i to dla mnie zagadka.
A mowa o Empire Falls Richarda Russo.
Powieść ta dostała nagrodę Pulitzera w roku 2002, moim zdaniem jak najbardziej zasłużenie.
O czym jest ta powieść? Miles Roby prowadzi restaurację należącą do miejscowej potentatki. Opisuje życie w maleńkim miasteczku amerykańskim (Empire Falls), właśnie z perspektywy okna tej restauracji. To raczej taka jadłodajnia w stylu amerykańskim, gdzie dolewka kawy jest za darmo, gdzie dostaje się porządne śniadanie dla budowlańca, gdzie po południu można pogawędzić przy kontuarze lub pograć w szachy z kumplem. Galeria postaci, które tam wpadają na przekąskę lub po prostu małe pogaduszki, jest imponująca. Jest też tajemnica, rodzinny sekret, który powoli wyłania się z mgły, jest całkiem świeża miłość, jest starszy człowiek, który ma mądre maksymy, jest młodzież ze swoimi problemami. Jest wszystko co prawdziwa, soczysta powieść mieć powinna. Takie właśnie uwielbiam. Jestem zakochana w jej klimacie, a sama historia jest po prostu fascynująca. Nie chcę nic wam mówić, bo boję się, że zdradzę coś, co nie powinno być wiadome na samym początku.
Na jej podstawie HBO nakręciło mini serial, 2 odcinki pełnometrażowe (po 2 godz każdy) z fantastyczną obsadą: Paul Newman (ojciec), Joanne Woodward (właścicielka połowy miasta), Helen Hunt (była żona głównego bohatera), Philip Seymour (wiem, ale nie powiem) i Ed Harris (głowny narrator, Miles Roby). Gwarantuję, że wpadniecie w 'pułapkę' tej historii niechybnie, więc lepiej przygotujcie sobie coś zawczasu do jedzenia, chusteczki (jeżeli macie oczy na mokrym miejscu, tak jak ja) i uprzedźcie rodzinę, że wyjeżdżacie do Empire Falls na kilka dni.
A teraz czytam powieść Ziomeckiego Mr. Pebble i Gruda i powiem
Wam tylko jedno - dziwię się,
że sobie jej ludzie z rąk nie wyrywają, że nie ma zamieszek w księgarniach,
że nie mam jej zupełnie na blogach.
Oczywiście opiszę wrażenia, ale świetnie ona się wpasowuje w ten temat.
Powinna już być bestsellerem, a nie jest i to dla mnie zagadka.
środa, 11 kwietnia 2012
30 Dni z Książkami - Dzień 7 - Książka, przez którą trudno przebrnąć
Nie będę oryginalna i pewnie nikogo nie zaskoczę, ale było mi trudno przebrnąć i nigdy nie skończyłam, przez 'Ulissesa' Jamesa Joyce'a.
Próbowałam dwa razy, bo dzieło, bo wyjątkowe, bo jestem w Irlandii, więc powinnam. Ale okazało się, że albo jestem za głupia na to, żeby przeczytać, albo za mądra, bo zdecydowałam się z tym nie męczyć. W każdym razie nie udało mi się i już.
Z tego też powodu, nie przeczytam właśnie przetłumaczonej na polski niezwykle trudnej translatorsko powieści 'Finnegan's Wake'. Polecam Wam wywiad z Krzysztofem Bartnickim, który dokonał niemożliwego i to przełożył. Ciekawe, jak się ten tytuł będzie sprzedawał. Pewnie stanie u niejednego na półce, chociażby po to, żeby się pochwalić, że się próbowało z tym zmierzyć.
Próbowałam dwa razy, bo dzieło, bo wyjątkowe, bo jestem w Irlandii, więc powinnam. Ale okazało się, że albo jestem za głupia na to, żeby przeczytać, albo za mądra, bo zdecydowałam się z tym nie męczyć. W każdym razie nie udało mi się i już.
Z tego też powodu, nie przeczytam właśnie przetłumaczonej na polski niezwykle trudnej translatorsko powieści 'Finnegan's Wake'. Polecam Wam wywiad z Krzysztofem Bartnickim, który dokonał niemożliwego i to przełożył. Ciekawe, jak się ten tytuł będzie sprzedawał. Pewnie stanie u niejednego na półce, chociażby po to, żeby się pochwalić, że się próbowało z tym zmierzyć.
poniedziałek, 9 kwietnia 2012
Nie ma to jak dobre babskie czytadło na przełamanie impasu.
Przynajmniej ja tak mam, że jak mi czytanie idzie opornie, to powinnam odłożyć wszystko, co mam pod ręką i wziąć z półki coś zupełnie niezaplanowanego i najlepiej gwarantującego dobry 'poślizg' przy czytaniu, żebym znowu nie utknęła.
Szczęśliwie złożyło się, że pocztą przyszła najnowsza powieść Hanny Cygler 'Bratnie dusze'. Ta autorka nigdy mnie nie zawiodła, jeśli coś ma pójść szybko, jeśli guilty pleasure, czyli jak dobra paczka cukierków zjedzona w ukryciu, to tylko babskie czytadło, z dużym wątkiem romansowym, równie dużym tajemniczo-kryminalnym, damską przyjaźnią, o której wszyscy marzymy, to tylko ona.
Nie zawiodłam się. Na początku czytałam i myślałam - co ja tu tak o tych romansach, co mnie to obchodzi? Jak człowieka tumiwisizm połączony ze stresem egzystencjalnym opanują, to nie ma zmiłuj. Ale zaczęłam się wciągać, bo i ta miłość nieoczywista, i intencje też niejasne, to ciekawość zżera, co dalej?
Michalina (imienniczka mojej córki, więc od razu uszu nastawiłam :-), Aldona i Weronika przyjaźnią się od lat. Pierwsza dziennikarka kulturalna, dwie kolejne są malarkami. Przy okazji wystawy, którą zorganizowała Weronika dla siebie i Aldony, ta ostatnia poznaje mężczyznę swojego życia. Wdowa, z dorosłą prawie córką Mają, sprawiającą kłopoty wychowawcze, jak to dorastające córki (mnie jakoś ominęło, ciekawe, czy jeszcze dopadnie?), wpadła w ten romans od razu obiema nogami. Zaniedbuje przyjaciółki, a te najpierw się boczą, ale potem zaczynają martwić. Same też mają różne życiowe zawirowania, Weronika nawet, wydaje się większe niż Ada, ale o tym wszystkim dowiecie się już z książki.
Hanna Cygler zawsze pisze jakby od niechcenia, żadnego zadęcia, czasem wydaje mi się, że jakoś to wszystko za prosto idzie. Ale zaraz zaczyna się komplikować i już człowiek nie może książki odłożyć. Czyta się szybko, zawsze zostaje dobre wrażenie. Warto mieć jej powieści w zanadrzu, zawsze kiedy Was weźmie ochota na coś lekkiego do czytania, będzie jak znalazł. Mnie dodatkowo przyciąga fakt, że dzieje się w realiach polskich, co dla kogoś mieszkającego zagranicą tyle lat, jest dodatkowym smaczkiem.
Poza tym książka jest pięknie wydana. Chociaż ma kobietą stojącą tyłem, patrzącą w okno, tym razem nie będę się tego czepiać. Chociaż uważam, ze graficy mogliby sobie już te kobiety patrzące w dal, stojące lub siedzące tyłem, darować. Czyżby naprawdę nie było innych motywów do wykorzystania?
Szczęśliwie złożyło się, że pocztą przyszła najnowsza powieść Hanny Cygler 'Bratnie dusze'. Ta autorka nigdy mnie nie zawiodła, jeśli coś ma pójść szybko, jeśli guilty pleasure, czyli jak dobra paczka cukierków zjedzona w ukryciu, to tylko babskie czytadło, z dużym wątkiem romansowym, równie dużym tajemniczo-kryminalnym, damską przyjaźnią, o której wszyscy marzymy, to tylko ona.
Nie zawiodłam się. Na początku czytałam i myślałam - co ja tu tak o tych romansach, co mnie to obchodzi? Jak człowieka tumiwisizm połączony ze stresem egzystencjalnym opanują, to nie ma zmiłuj. Ale zaczęłam się wciągać, bo i ta miłość nieoczywista, i intencje też niejasne, to ciekawość zżera, co dalej?
Michalina (imienniczka mojej córki, więc od razu uszu nastawiłam :-), Aldona i Weronika przyjaźnią się od lat. Pierwsza dziennikarka kulturalna, dwie kolejne są malarkami. Przy okazji wystawy, którą zorganizowała Weronika dla siebie i Aldony, ta ostatnia poznaje mężczyznę swojego życia. Wdowa, z dorosłą prawie córką Mają, sprawiającą kłopoty wychowawcze, jak to dorastające córki (mnie jakoś ominęło, ciekawe, czy jeszcze dopadnie?), wpadła w ten romans od razu obiema nogami. Zaniedbuje przyjaciółki, a te najpierw się boczą, ale potem zaczynają martwić. Same też mają różne życiowe zawirowania, Weronika nawet, wydaje się większe niż Ada, ale o tym wszystkim dowiecie się już z książki.
Hanna Cygler zawsze pisze jakby od niechcenia, żadnego zadęcia, czasem wydaje mi się, że jakoś to wszystko za prosto idzie. Ale zaraz zaczyna się komplikować i już człowiek nie może książki odłożyć. Czyta się szybko, zawsze zostaje dobre wrażenie. Warto mieć jej powieści w zanadrzu, zawsze kiedy Was weźmie ochota na coś lekkiego do czytania, będzie jak znalazł. Mnie dodatkowo przyciąga fakt, że dzieje się w realiach polskich, co dla kogoś mieszkającego zagranicą tyle lat, jest dodatkowym smaczkiem.
Poza tym książka jest pięknie wydana. Chociaż ma kobietą stojącą tyłem, patrzącą w okno, tym razem nie będę się tego czepiać. Chociaż uważam, ze graficy mogliby sobie już te kobiety patrzące w dal, stojące lub siedzące tyłem, darować. Czyżby naprawdę nie było innych motywów do wykorzystania?
niedziela, 8 kwietnia 2012
30 Dni z Książkami - Dzień 6 - Książka, przy której płaczesz
Nie trudno mnie doprowadzić do płaczu. Chlipię na filmach, kostiumowych BBC to już na pewno, na reklamach, to i przy czytaniu książek mi się zdarza. Zawsze, kiedy są chore dzieci, zaginione psy, wojna.
Gdybym miała to spamiętać, musiałabym oddzielnego bloga prowadzić. Dwie wryły mi się w pamięć bardzo. Pierwsza, królowa 'płaczko-wywoływaczka', przy której się o mało w wannie nie utopiłam, o ile statki wielkotonażowe toną, to była powieść Iriny Gołowkiny 'Pokonani'.
Widmo utraty dotychczasowego życia, wojenne czy rewolucyjne zawieruchy, były też w 'Bez pożegnania' Barbary Rybałtowskiej. Tak się spłakałam, że popuchnięta chodziłam pół dnia. Mąż myślał, że jakieś nieszczęście w domu.
Czytając Jane Austen 'Rozważną i romantyczną' też łzy lałam, ale tłumaczy mnie młody wiek, kiedy to czytałam. Natomiast hektolitrów słonej wody wytoczonej z systemu podczas oglądania adaptacji jej powieści, nie tłumaczy już nic. Jak mawia małżon - oczy ma na mokrym miejscu.
Pozdrawiam świątecznie.
Gdybym miała to spamiętać, musiałabym oddzielnego bloga prowadzić. Dwie wryły mi się w pamięć bardzo. Pierwsza, królowa 'płaczko-wywoływaczka', przy której się o mało w wannie nie utopiłam, o ile statki wielkotonażowe toną, to była powieść Iriny Gołowkiny 'Pokonani'.
Widmo utraty dotychczasowego życia, wojenne czy rewolucyjne zawieruchy, były też w 'Bez pożegnania' Barbary Rybałtowskiej. Tak się spłakałam, że popuchnięta chodziłam pół dnia. Mąż myślał, że jakieś nieszczęście w domu.
Czytając Jane Austen 'Rozważną i romantyczną' też łzy lałam, ale tłumaczy mnie młody wiek, kiedy to czytałam. Natomiast hektolitrów słonej wody wytoczonej z systemu podczas oglądania adaptacji jej powieści, nie tłumaczy już nic. Jak mawia małżon - oczy ma na mokrym miejscu.
Pozdrawiam świątecznie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)