Miałam zupełnie inny pomysł na dzisiejszego posta, bo chciałam Wam opowiedzieć o moim prywatnym projekcie Łapicki. Ale poczytałam różne wpisy gdzie nie gdzie o wizytach i komentowaniu, o tym, jak to niektórzy są zawiedzeni poziomem komentarzy, o nielubieniu tego czy owego jeśli idzie o ich treść i styl i jakieś ziarno mi dzisiaj w głowie, najpierw się zagnieździło, a potem podczas zmywania naczyń kiełkowało. Może to dlatego, że dużo wody i szorowania było. Jak mój mąż gotuje, to klękajcie narody, smaczne, ale zmywania potem na godzinę (zakładając, że część pójdzie do zmywarki).
Ale ad rem - mój głos w dyskusji będzie taki, pozwólcie, że pojadę Żuławskim średnim, tym od Zośki (on u siebie w felietonach dla TS co chwila pisał, bo a), bo b)...):
a) nie przeszkadzają mi ŻADNE wizyty, ani ŻADNE komentarze. Publikuję wpisy na blogu otwartym i każdy może tu wejść i powiedzieć, co myśli
b) jest jeden wyjątek do punktu 'a' - komentarze chamskie, złośliwe, również te ukrycie złośliwe, które próbują mi wmówić, że w istocie nie są, jedynie ja nie posiadam wystarczająco dużo inteligencji, dystansu i poczucia humoru. Logika zapożyczona od Wojewódzkiego. Te komentarze są czasem anonimowe, czasem nie, ale nieważne czy podpisane czy z określonymi nickami, poznaję po kilku słowach, nie czytam dalej, nie odpowiadam, czasem jak mi się chce, usuwam. Imponuje mi, że znajdują moje słowa tak interesującymi, że poświęcają czas na pisanie komentarzy i jak sami mówią, na wnikliwe czytanie wpisów. Ja, kiedy mi się jakiś blog nie podoba, nie po drodze mi z autorem, po prostu tam nie zaglądam, a na komentowanie tym bardziej nie miałabym czasu. No, ale żyję swoim życiem i pasjami, innym może nudno. Jak o tym pomyślę wnikliwiej, niech i oni sobie piszą, skoro to jedyna w ich mizernym żywocie rozrywka, uprzedzam jedynie, że nie odpowiadam, nie czytam, czasem jak jakiś dłuższy elaborat i zakładam, że może być toksyczny, usuwam w siną dal. Jeśli są zamieszczane po to, żeby mnie dotknąć, szkoda czasu i atłasu, bo ich treść jest mi obca, gdyż jak już wspomniałam, po prostu nie czytam.
c) jeśli idzie o komentowanie - nie uważam, żebyśmy prowadzili blogi i się na nich odwiedzali po to, żeby spełniać czyjeś oczekiwania i ambicje, co do wizytujących. Kiedy ktoś pisze, że takie czy inne komentarze są nie do przyjęcia ze względu na ich poziom, zaraz czuję, że i ja do wymaganego poziomu pewnie nie dorastam i odechciewa mi się interakcji z innym blogerem, a w konsekwencji, bywania na tym blogu. U mnie możecie pisać, co chcecie, że macie na liście, że chyba nie dla Was, że może kiedyś, że nie znam tej pani.... Kiedyś się zżymałam na takie oświadczenie, szczególnie dotyczące klasyków czy ludzi bardzo uznanych, jak Cybulskiego, Miłosza, Julii Hartwig ostatnio. Ale mi przeszło, bo przemyślałam temat i doszłam do wniosku, że dużo jest ludzi młodych tutaj, a nie ich wina, że się urodzili dużo wcześniej ode mnie. Nie ich również wina, że poziom edukacji i cięcia programu są takie, że nie znają wielu pisarzy czy myślicieli, czy aktorów i kończy się na tym, że nie mają pojęcia, kim był Cybulski czy Łapicki, jak ktoś ostatnio też zauważył. Natomiast jeśli ktoś napisze - nie interesuje mnie i koniec, żadnego merytorycznego argumentu, a uznaje za konieczne napisać coś takiego, to dla innych jest to znak, że chodzi tylko i wyłącznie o reklamowanie siebie, jako innego blogera
d) bywam na blogach dużo młodszych blogerów, gdyż kupując książki do biblioteki dla różnego odbiorcy, również młodszego, ciekawa jestem, co tam w trawie piszczy, ale nie zachwycam się wampirami itp, gdyz już jestem na to za stara, nie komentuję jednak, że nie dla mnie, że nie znam tego pana z zębami na wierzchu, bo po co? Natomiast czasem się włączam do dyskusji, kiedy ktoś bzdury wypisuje o jakiejś książce z klasyki, może nawet wybitnej, a nie widzi nic poza te swoje wampiry, no cóż, jestem tylko człowiekiem i mnie też niekiedy ponosi. Cenię sobie wtedy umiejętność opamiętania.
Kilka razy dyskusja poszła za daleko (na różnych blogach, nie tylko młodych czytelników) i przeprosiliśmy się z interlokutorem za porywczość w dobieraniu argumentów i ich prezentowaniu. Czasem małe słowo 'przepraszam' czyni cuda. Ze wstydem przyznaję, że dwukrotnie nie ode mnie pierwszej ono wyszło. Uczę się sztuki 'wstrzymywania koni', przy moim temperamencie dyskusyjnym i pasji do książek, czasem trudno. Nie od dawna wiadomo, że przepraszam jest czasem najtrudniejszym słowem, ale zachęcam, i siebie, i innych, do używania go częściej i odważniej.
e) pewnie, że wolałabym, żeby notki czytano wnikliwie, ale już takie czasy, ze młodzi szczególnie, nie mają cierpliwości i nie z braku szacunku, ale złego nawyku, czytają początek, trochę środka i koniec. Myślę, że mnie się to rzadko zdarza, żebym wyczuła brak znajomości treści notki, ale inni się na to skarżą często, stąd moje zdanie w tej sprawie - nic na to nie poradzimy.
Nie wymagam, zeby moje blogi czytali tylko chudzi, tylko mądrzy, tylko brunetki, tylko humaniści czytający dużo, tylko czytający kryminały, nie czytający romansów itp. Jeśli chociaż jedna osoba po przeczytaniu moich wrażeń z lektury, sięgnie po autora czy jakąś powieść i się zachwyci, to już jestem szczęśliwa.
f) generalnie, jesli widzę, że moje komentarze gdzie indziej pozostają bez odpowiedzi, nie raz, a taka norma, przestaję bywać, przestaję czytać. Nie chcesz mnie jako czytelnika, ignorujesz, nie ma mnie tam, gdzie nie ma tego, o co chodzi.
Kiedy zaczęłam pisać blogi i czytać innych, byłam prze-szczęśliwa, ze spotykam ludzi kochających książki czy podzielających takie same zainteresowania czy poglądy, a jeśli nie, umiejący o różnicach dyskutować. Nic mi nie przeszkadza, nic nie denerwuje, nie zawracam sobie głowy takimi sprawami. Po prostu czerpię radość z blogowania czego i Wam życzę.
A przez trzy lata, bo niedługo taką rocznicę będę obchodzić, spotkałam dzięki przebywaniu tutaj, wspaniałych, wrażliwych ludzi, których, mimo, że tylko na ekranie, traktuję jak dobrych znajomych, jak blogowe przyjaciółki i przyjaciół i nic mi tego nie odbierze, tym bardziej jeden czy dwa byle jakie komentarze. Zresztą czy w ogóle są byle jakie? - w każdym przypadku ktoś musiał poświęcić czas, żeby je zostawić. Generalnie powiem tak - więcej wyrozumiałości, a jeśli idzie o różnice - ekumenizm blogowy by się nam tu przydał. Pozdrawiam Was wszystkich, jesteście wspaniałym dopełnieniem mojego życia.
niedziela, 19 sierpnia 2012
środa, 15 sierpnia 2012
Lato serialami stoi
Czy ja mówiłam, że w lecie nie oglądam telewizji prawie, że wcale nie? Tak było, ale w tym roku jakoś dziwnie się nie trzymam tej reguły.
Po pierwsze zaliczam mnóstwo starych filmów na Kino Polska, TVP Kultura, powtórki szwedzkich na Ale Kino i innych filmów też. TVP Seriale Wallandera puszcza, zdarzają się też seriale z lat siedemdziesiątych, też oko zawieszę.
Czy mi się wydaje, czy w poprzednich latach niewiele było w TV nowosci, za to same powtórki?
Tym razem jest inaczej - premiera za premierą.
Po pierwsze primo bardzo przyjemny serial na Canal+ Pan Am - stewardesy, linie lotnicze, lata sześćdziesiąte, zimna wojna, piękne kobiety, panowie jak z reklamy whisky lub Marlboro, sama przyjemność.
Jakby tego było mało, na HBO zaczął się Newsroom z Jeffem Danielsem, którego kiedyś bardzo lubiłam, a jakiś mi zniknął z horyzontu.
To jest dopiero serialowa broń masowego rażenia. Świetny, trzyma w napięciu od pierwszej minuty i to każdy odcinek, nie ma gorszych. Tempo ma jak Japończyk pracujący na akord, aż czasem zapominam oddychać. Wiele tam prawdy, trochę mydlenia oczu, jak to dobry pan chce załatwić złych panów, ale bez przesady, znam ja i takich, którzy robią coś dla idei i z przekonania i podkładają głowę pod topór, chociaż udaje im się czasem przy okazji zarobić. W politykę nie wnikam, wiadomo, że będą tam przemycać te swoje - ci dobrzy, tamci be - ale nas to nie dotyczy, my możemy mieć ubaw to wszystko obserwując. Tutaj jest wszystkiego po trochu, jak w dobrej drożdżówce - dobrze wyrobione ciasto telewizyjne, bez zakalca. Polecam szczególnie
Ale Kino nas tego lata też rozpieszcza, najpierw Sprawy Jacka Tylora, serial irlandzki, dzieje się w Galway. Mogę zaświadczyć, że dużo tam prawdy, dużo realiów, dobre kino, nie ma ściemy. Ciekawe zagadki kryminalne, klimat Galway i okolic zachowany, dużo obserwacji społecznych, nie tylko dla Polonii w Irlandii ciekawe, to na pewno
Jakby tego było mało, niedawno zaczął się kolejny ciekawy serial na Ale Kino - Trupia farma. Niektórzy z Was czytają książkę o tym samym tytule, ja nie wpadłam na jej ślad, ale film mi to rekompensuje z nadwyżką. Połączenie CSI z brytyjskimi serialami kryminalnymi, takimi jak ten na wyspie Jersey, jak mu tam na imię było? W każdym razie świetny i trudno przejść obojętnie, kiedy się wie, że zaraz będzie nadawany.
No i te premiery filmów - oczekiwany przeze mnie od długiego czasu W Brighton na podstawie powieści Grahama Greena o tym samym tytule. Czytałam ją w latach osiemdziesiątych w Łebie, nie mogę się doczekać obejrzenia. Drugi, podobno hit, ale ja nie słyszałam wiele, z opisu wnoszę, ze bardzo ciekawy - Nic do oclenia, no i Niebo nad Saharą z Marion Cotillard i Guillaume’em Canetem. Kocham Canal+ za tak duży wybór filmów francuskich.
Jak na zamówienie lato w tym roku do niczego, więc nic mnie nie omija, w innym przypadku niewiele bym z tego widziała, musiałabym liczyć na powtórki. Chociaż czy ja wiem, może bym nagrywała i nocami oglądała? Bo filmy i seriale naprawdę dobre.
Po pierwsze zaliczam mnóstwo starych filmów na Kino Polska, TVP Kultura, powtórki szwedzkich na Ale Kino i innych filmów też. TVP Seriale Wallandera puszcza, zdarzają się też seriale z lat siedemdziesiątych, też oko zawieszę.
Czy mi się wydaje, czy w poprzednich latach niewiele było w TV nowosci, za to same powtórki?
Tym razem jest inaczej - premiera za premierą.
Po pierwsze primo bardzo przyjemny serial na Canal+ Pan Am - stewardesy, linie lotnicze, lata sześćdziesiąte, zimna wojna, piękne kobiety, panowie jak z reklamy whisky lub Marlboro, sama przyjemność.
Jakby tego było mało, na HBO zaczął się Newsroom z Jeffem Danielsem, którego kiedyś bardzo lubiłam, a jakiś mi zniknął z horyzontu.
To jest dopiero serialowa broń masowego rażenia. Świetny, trzyma w napięciu od pierwszej minuty i to każdy odcinek, nie ma gorszych. Tempo ma jak Japończyk pracujący na akord, aż czasem zapominam oddychać. Wiele tam prawdy, trochę mydlenia oczu, jak to dobry pan chce załatwić złych panów, ale bez przesady, znam ja i takich, którzy robią coś dla idei i z przekonania i podkładają głowę pod topór, chociaż udaje im się czasem przy okazji zarobić. W politykę nie wnikam, wiadomo, że będą tam przemycać te swoje - ci dobrzy, tamci be - ale nas to nie dotyczy, my możemy mieć ubaw to wszystko obserwując. Tutaj jest wszystkiego po trochu, jak w dobrej drożdżówce - dobrze wyrobione ciasto telewizyjne, bez zakalca. Polecam szczególnie
Ale Kino nas tego lata też rozpieszcza, najpierw Sprawy Jacka Tylora, serial irlandzki, dzieje się w Galway. Mogę zaświadczyć, że dużo tam prawdy, dużo realiów, dobre kino, nie ma ściemy. Ciekawe zagadki kryminalne, klimat Galway i okolic zachowany, dużo obserwacji społecznych, nie tylko dla Polonii w Irlandii ciekawe, to na pewno
Jakby tego było mało, niedawno zaczął się kolejny ciekawy serial na Ale Kino - Trupia farma. Niektórzy z Was czytają książkę o tym samym tytule, ja nie wpadłam na jej ślad, ale film mi to rekompensuje z nadwyżką. Połączenie CSI z brytyjskimi serialami kryminalnymi, takimi jak ten na wyspie Jersey, jak mu tam na imię było? W każdym razie świetny i trudno przejść obojętnie, kiedy się wie, że zaraz będzie nadawany.
No i te premiery filmów - oczekiwany przeze mnie od długiego czasu W Brighton na podstawie powieści Grahama Greena o tym samym tytule. Czytałam ją w latach osiemdziesiątych w Łebie, nie mogę się doczekać obejrzenia. Drugi, podobno hit, ale ja nie słyszałam wiele, z opisu wnoszę, ze bardzo ciekawy - Nic do oclenia, no i Niebo nad Saharą z Marion Cotillard i Guillaume’em Canetem. Kocham Canal+ za tak duży wybór filmów francuskich.
Jak na zamówienie lato w tym roku do niczego, więc nic mnie nie omija, w innym przypadku niewiele bym z tego widziała, musiałabym liczyć na powtórki. Chociaż czy ja wiem, może bym nagrywała i nocami oglądała? Bo filmy i seriale naprawdę dobre.
wtorek, 14 sierpnia 2012
Syberiada polska - Zbygniew Domino (audiobook)
Przypadek sprawił, że się o tej powieści dowiedziałam. Wprawdzie pisano o niej na blogach, ale jakoś nie trafiłam wcześniej, dopiero, kiedy szukałam informacji już celowo, po tytule.
Odwiedziłam znajomą podczas pobytu w Polsce i ona miała ją w czytaniu. Rzut oka i słowo Syberiada od razu wprowadziły mnie w drżenie, bo chociaż nie jestem tropicielem wszystkiego co syberyjskie, za każdym razem, kiedy trafiam na coś o tym, aż się trzęsę z pożądania czytelniczego. Mam też wrażenie, że mnie te książki same znajdują.
Po powrocie szukałam w różnych sklepach i na Allegro i mam, przeczytane wszystkie 'czy'.
Autor to oddzielna historia, budzi wiele emocji, bo wprawdzie zesłany z rodziną w głąb ZSRR, ale potem prokurator wojskowy za czasów stalinowskich, doradca w ambasadzie w Moskwie i takie tam. Nie będę się w to zagłębiać, bo nie wiem, czy notka w Wikipedii jest godna zaufania, zresztą w sumie lakoniczna, a sędzią nie jestem i nie będę człowieka oceniać i skazywać. Szczególnie, że ani nie mam danych do tego, ani nie przeżyłam zesłania i tamtych czasów, nie mam prawa. Oceniać będę jedynie to, co przeczytałam.
Od pierwszych stron poznajemy rodziny, które zaraz zostają wypędzone z domów i załadowane do wagonów. Tu się zaczyna ich wieloletnia tułaczka i gehenna. To się w głowie nie mieści, co oni wszyscy musieli znosić. Najpierw horror transportu w wagonach bydlęcych. Pierwsze zgony, pierwsze rozstania. Powiem krótko - nie ma co się przywiązywać do postaci.
Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, jeśli silny i ma szczęście nie stracić kogoś bliskiego na samym początku, kiedy jeszcze nie zahartowany, to zwiększa szansę na przeżycie. Najgorzej chyba mieli ci,którzy od razu, jeszcze spod ciepłej kołdry dobrze nie wyszli, a już ktoś im odumarł, nie daj Boże dziecko. Zmysły mogą się pomieszać, zakrada się taka rozpacz i ból, że czasem po prostu ciało, system cały, nie dawał rady tego unieść.
Dużo się napłakałam przy tej książce, a że jej słuchałam, czasem podczas sprzątania czy gotowania, można mnie było znaleźć w środku np. odkurzania zalaną łzami i popuchniętą. Jakże się nie wzruszyć, kiedy matka nie chce oddać martwego niemowlaka z objęć, kiedy mężczyzna nie jest w stanie opuścić swojego gospodarstwa, ukochanych zwierząt i wiesza się z rozpaczy, kiedy mali chłopcy puchną z głodu i wyglądają ojca, którzy nie wraca od wielu dni?
Zbigniew Domino przeżył zesłanie i napisał to, co sam widział, jest to bardzo wiarygodne, bez politykowania, manipulowania faktami, jest to prosta historia, nie musi być pisana dosadnym językiem, bo sama w sobie jest tak straszna, wzruszająca i dosadna, ze mówi sama za siebie.
Towarzyszymy poznanym bohaterom w kolejnych latach zesłania, przeprowadzkach, podczas pracy i wykonywania różnych czynności, które normalnie nie sprawiają kłopotów, ale w warunkach zesłania, są czasem bardzo trudne. Zdobywanie żywności jest wielkim wyzwaniem, bo nie wolno im mieć broni, nie mają narzędzi takich jak wędki na przykład, wszystko zależy od pomysłowości i zdolności nauki od tubylców, którzy zresztą są bardzo przyjaźni i mają wiele serca dla przybyszy.
Są też momenty prawie normalne, kiedy to ludzie się weselą, kiedy miłują, pobierają. Przyzwyczajamy się do kolejnych postaci (chociaż rozsądek mówi, żeby nie), trzymamy za nich kciuki, życzymy jak najlepiej, dosyć często musimy się z nimi żegnać ostatecznie, ale przecież nie wszyscy umierają, więc mimo tego horroru ta powieść niesie ze sobą wiele nadziei, światła, poczucia siły.
Dużo tam przeciwności, z którymi zmagają się ludzie - władza radziecka i przepisy nieludzkie, tajga dzika i wymagająca, syberyjskie zimno, głód, choroby, wszy, tęsknota za Podolem (stamtąd zostali wywiezieni), beznadzieja, trudno mieć w takich warunkach marzenia i wierzyć w to, że dożyje się innych czasów. A jednak.
Zawsze, kiedy mnie jakieś muchy w nosie nachodzą albo foch, od razu przypominam sobie te czasy i podobne historie - od razu mi przechodzi i czuję wstyd.
Książka jest napisana prosto, bez zawiłych zdań i ozdobników, przekaż jest przejmujący i bardzo prawdziwy. Polecam
Znalazłam informację, że Janusz Zaorski jest w trakcie kręcenia filmu na podstawie tej powieści. Cieszę się bardzo. Posłuchajcie, co sami aktorzy mówią o tym projekcie
Odwiedziłam znajomą podczas pobytu w Polsce i ona miała ją w czytaniu. Rzut oka i słowo Syberiada od razu wprowadziły mnie w drżenie, bo chociaż nie jestem tropicielem wszystkiego co syberyjskie, za każdym razem, kiedy trafiam na coś o tym, aż się trzęsę z pożądania czytelniczego. Mam też wrażenie, że mnie te książki same znajdują.
Po powrocie szukałam w różnych sklepach i na Allegro i mam, przeczytane wszystkie 'czy'.
Autor to oddzielna historia, budzi wiele emocji, bo wprawdzie zesłany z rodziną w głąb ZSRR, ale potem prokurator wojskowy za czasów stalinowskich, doradca w ambasadzie w Moskwie i takie tam. Nie będę się w to zagłębiać, bo nie wiem, czy notka w Wikipedii jest godna zaufania, zresztą w sumie lakoniczna, a sędzią nie jestem i nie będę człowieka oceniać i skazywać. Szczególnie, że ani nie mam danych do tego, ani nie przeżyłam zesłania i tamtych czasów, nie mam prawa. Oceniać będę jedynie to, co przeczytałam.
Od pierwszych stron poznajemy rodziny, które zaraz zostają wypędzone z domów i załadowane do wagonów. Tu się zaczyna ich wieloletnia tułaczka i gehenna. To się w głowie nie mieści, co oni wszyscy musieli znosić. Najpierw horror transportu w wagonach bydlęcych. Pierwsze zgony, pierwsze rozstania. Powiem krótko - nie ma co się przywiązywać do postaci.
Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, jeśli silny i ma szczęście nie stracić kogoś bliskiego na samym początku, kiedy jeszcze nie zahartowany, to zwiększa szansę na przeżycie. Najgorzej chyba mieli ci,którzy od razu, jeszcze spod ciepłej kołdry dobrze nie wyszli, a już ktoś im odumarł, nie daj Boże dziecko. Zmysły mogą się pomieszać, zakrada się taka rozpacz i ból, że czasem po prostu ciało, system cały, nie dawał rady tego unieść.
Dużo się napłakałam przy tej książce, a że jej słuchałam, czasem podczas sprzątania czy gotowania, można mnie było znaleźć w środku np. odkurzania zalaną łzami i popuchniętą. Jakże się nie wzruszyć, kiedy matka nie chce oddać martwego niemowlaka z objęć, kiedy mężczyzna nie jest w stanie opuścić swojego gospodarstwa, ukochanych zwierząt i wiesza się z rozpaczy, kiedy mali chłopcy puchną z głodu i wyglądają ojca, którzy nie wraca od wielu dni?
Zbigniew Domino przeżył zesłanie i napisał to, co sam widział, jest to bardzo wiarygodne, bez politykowania, manipulowania faktami, jest to prosta historia, nie musi być pisana dosadnym językiem, bo sama w sobie jest tak straszna, wzruszająca i dosadna, ze mówi sama za siebie.
Towarzyszymy poznanym bohaterom w kolejnych latach zesłania, przeprowadzkach, podczas pracy i wykonywania różnych czynności, które normalnie nie sprawiają kłopotów, ale w warunkach zesłania, są czasem bardzo trudne. Zdobywanie żywności jest wielkim wyzwaniem, bo nie wolno im mieć broni, nie mają narzędzi takich jak wędki na przykład, wszystko zależy od pomysłowości i zdolności nauki od tubylców, którzy zresztą są bardzo przyjaźni i mają wiele serca dla przybyszy.
Są też momenty prawie normalne, kiedy to ludzie się weselą, kiedy miłują, pobierają. Przyzwyczajamy się do kolejnych postaci (chociaż rozsądek mówi, żeby nie), trzymamy za nich kciuki, życzymy jak najlepiej, dosyć często musimy się z nimi żegnać ostatecznie, ale przecież nie wszyscy umierają, więc mimo tego horroru ta powieść niesie ze sobą wiele nadziei, światła, poczucia siły.
Dużo tam przeciwności, z którymi zmagają się ludzie - władza radziecka i przepisy nieludzkie, tajga dzika i wymagająca, syberyjskie zimno, głód, choroby, wszy, tęsknota za Podolem (stamtąd zostali wywiezieni), beznadzieja, trudno mieć w takich warunkach marzenia i wierzyć w to, że dożyje się innych czasów. A jednak.
Zawsze, kiedy mnie jakieś muchy w nosie nachodzą albo foch, od razu przypominam sobie te czasy i podobne historie - od razu mi przechodzi i czuję wstyd.
Książka jest napisana prosto, bez zawiłych zdań i ozdobników, przekaż jest przejmujący i bardzo prawdziwy. Polecam
Znalazłam informację, że Janusz Zaorski jest w trakcie kręcenia filmu na podstawie tej powieści. Cieszę się bardzo. Posłuchajcie, co sami aktorzy mówią o tym projekcie
wtorek, 7 sierpnia 2012
Sklepik Bogusi - czyli o tym, jak ważna jest kwestia wyboru
Ostatnio utonęłam w lekturach i filmach, które traktują o bardzo poważnych sprawach, a moje syberyjskie podróże wraz z tam zesłanymi to już w ogóle gehenna ludzka, więc dla odmiany łaknęłam lektury niewymagającej aż takiego zaangażowania emocjonalnego, nic tylko przyjemnej, dającej wytchnienie.
Zapomniałam, że ze wszystkim można przesadzić, że lektura może być ZA prosta, ZA mało wymagająca i nie dająca nic w zamian poświęconego czasu.
Mam wrażenie, że Pani Michalak nie docenia inteligencji czytelnika i serwuje nam lekturę tak prostą i sztywną, jak prze-krochmalony imieninowy obrus ciotki. A było tam kilka tematów, które można było fajnie pociągnąć, jak chociażby powroty młodych ludzi z zagranicy i trudy urządzania się na własnym, czy depresja ojca.
W tej opowieści wszystko jest zaledwie omiecione wzrokiem i rażąco naiwne. To całe zakładanie sklepu, wynajęcie domu, natychmiastowe przyjaciółki masowo pozyskiwane i od razu najlepsze na świecie, nierealność sytuacji, żadnego utyskującego na wieczny remont sąsiada, żadnej przeszkody, nic tylko ludzie chodzili wokół i róże słali. No proszę was, baśnie są dobre dla dzieci. Pochodzę z tamtych rejonów, urodziłam się i wiele lat mieszkałam w Koszalinie, małe miasteczka jak Pogodna znam, bo miałam znajomych rozsianych po całym województwie. Życie tam tak nie wygląda. Zresztą my nawet nie wiemy z tej książki, jak wygląda życie w takim mieście, jaka jest jego specyfika, więc trudno porównywać, kolejna powierzchowność tu wychodzi. Raczej miałam na myśli, że w miejscowościach na Ziemiach Odzyskanych, poniemieckich, nie ma tak, że każdy obcy to od razu znajomy, dobry znajomy, po kilkunastu godzinach najlepszy przyjaciel. To jest tak naiwne, że aż w zębach zgrzyta.
Miałam czytanie tej powieści w połowie zarzucić. Aż tu ojciec miał wypadek i pomyślałam, teraz mi autorka zrekompensuje te pierwsze sto ileś stron massy tabulette. Ale nie, to tylko taka podpucha była.
No nic, jak widać w nagłówku, moim zdaniem nie ma złych książek, są nietrafieni czytelnicy i tu dochodzę do tezy z tytułu - żeby nie wiem jak było nam trzeba określonego rodzaju literatury, czy odpoczynku, czy wyzwania czy horroru, trzeba uważnie i rozważnie wybierać. Dawno już nie miałam tak dużego poczucia straconego czasu. Nie dla mnie bajki pani Katarzyny i nie dla niej taka czytelniczka jak ja. I tyle.
I proszę, darujcie sobie rzucanie we mnie kamieniami, a autorka niech już nie pisze do mnie maili, bo popisała się poprzednio, wpędziła w poczucie winy i stąd lektura, czyli kolejna szansa dla jej książki. Ale to już ostatnie nasze spotkanie, każda z nas musi iść swoją drogą. Wiem, że ta autorka ma masę czytelniczek, wiec ubytek jednej nie powinien zaboleć.
Zapomniałam, że ze wszystkim można przesadzić, że lektura może być ZA prosta, ZA mało wymagająca i nie dająca nic w zamian poświęconego czasu.
Mam wrażenie, że Pani Michalak nie docenia inteligencji czytelnika i serwuje nam lekturę tak prostą i sztywną, jak prze-krochmalony imieninowy obrus ciotki. A było tam kilka tematów, które można było fajnie pociągnąć, jak chociażby powroty młodych ludzi z zagranicy i trudy urządzania się na własnym, czy depresja ojca.
W tej opowieści wszystko jest zaledwie omiecione wzrokiem i rażąco naiwne. To całe zakładanie sklepu, wynajęcie domu, natychmiastowe przyjaciółki masowo pozyskiwane i od razu najlepsze na świecie, nierealność sytuacji, żadnego utyskującego na wieczny remont sąsiada, żadnej przeszkody, nic tylko ludzie chodzili wokół i róże słali. No proszę was, baśnie są dobre dla dzieci. Pochodzę z tamtych rejonów, urodziłam się i wiele lat mieszkałam w Koszalinie, małe miasteczka jak Pogodna znam, bo miałam znajomych rozsianych po całym województwie. Życie tam tak nie wygląda. Zresztą my nawet nie wiemy z tej książki, jak wygląda życie w takim mieście, jaka jest jego specyfika, więc trudno porównywać, kolejna powierzchowność tu wychodzi. Raczej miałam na myśli, że w miejscowościach na Ziemiach Odzyskanych, poniemieckich, nie ma tak, że każdy obcy to od razu znajomy, dobry znajomy, po kilkunastu godzinach najlepszy przyjaciel. To jest tak naiwne, że aż w zębach zgrzyta.
Miałam czytanie tej powieści w połowie zarzucić. Aż tu ojciec miał wypadek i pomyślałam, teraz mi autorka zrekompensuje te pierwsze sto ileś stron massy tabulette. Ale nie, to tylko taka podpucha była.
No nic, jak widać w nagłówku, moim zdaniem nie ma złych książek, są nietrafieni czytelnicy i tu dochodzę do tezy z tytułu - żeby nie wiem jak było nam trzeba określonego rodzaju literatury, czy odpoczynku, czy wyzwania czy horroru, trzeba uważnie i rozważnie wybierać. Dawno już nie miałam tak dużego poczucia straconego czasu. Nie dla mnie bajki pani Katarzyny i nie dla niej taka czytelniczka jak ja. I tyle.
I proszę, darujcie sobie rzucanie we mnie kamieniami, a autorka niech już nie pisze do mnie maili, bo popisała się poprzednio, wpędziła w poczucie winy i stąd lektura, czyli kolejna szansa dla jej książki. Ale to już ostatnie nasze spotkanie, każda z nas musi iść swoją drogą. Wiem, że ta autorka ma masę czytelniczek, wiec ubytek jednej nie powinien zaboleć.
piątek, 3 sierpnia 2012
Maeve Binchy 1940-2012 - light a penny candle
Moja ukochana Maeve dzisiaj idzie w swoją ostatnią drogę. Zapalimy dla niej świeczkę. Założę się, że całe miasteczko, gdzie żyła i będzie chowana, będzie wypełnione jej wiernymi fanami. Irlandczycy kochają swoich pisarzy, kiedy raz trafi do ich serca, nie zastanawiają się, czy przypadkiem nie za popularny, czy nie za dużo go w TV, czy nie za głupi, za mądry, za gruby, za bardzo rozwiedziony, jest to miłość bezwarunkowa. A Maeve Binchy była stworzona do kochania przez czytelników. Sprzedała ponad 40 milionów (nie pomyliło mi się MILIONÓW) kopii swoich książek, a nadal mieszkała w swoim Cottage w Dalkey, gdzie się urodziła. Wraz ze swoim mężem, też pisarzem, któremu dedykowała wszystkie powiesci - Gordonem Snelle'em, codziennie, biurko w biurko, zasiadali do pracy. Jadała lunch w tym samym pubie od lat. Była sławna na całym świecie, tłumaczona na wiele języków, mogłaby gwiazdorzyć, a zamiast tego była uśmiechnięta, skromna, życzliwa i gadatliwa, kiedy trzeba, a słuchająca, kiedy sytuacja tego wymagała.
Młodych ludzi zachęcała do pisania. Mawiała, że to jest łatwiejsze, niż się wydaje. Kiedy Patricia Scanlan, kolejna uznana pisarka irlandzka, zwróciła się do niej podczas spotkania, że napisała powieść i niedługo będzie wydana (było to w bibliotece, a Patricia kiedyś właśnie tam pracowała), Maeve zwróciła się do niej z entuzjastycznymi gratulacjami, dala kilka rad, obiecała wysłać namiary na agentów, w ogóle nie miała imperatywu 'trzymania tronu' dla siebie. Wiele innych pisarek podkreśla to samo. Byli z Gordonem bezdzietni, kiedyś przed świętami Maeve urządziła wspaniałe przyjęcie dla koleżanek po piórze i tego jednego dnia miasteczko na południe od Dublina zaroiło się od tłumu najwspanialszych, ale też i tych początkujących, pisarek zdążających ze stacji Dart w jednym kierunku, do domu Queen Maeve, jak ją nazywano. Zresztą, dygresja taka, pierwsza królowa Irlandii, której grób jest niedaleko Lissadell House pod Sligo, miała na imię Maeve, więc jest tu podwójne znaczenie tego przydomka.
Chciałabym być muchą na ścianie w jej domu, w tamtym momencie.
Każdy miał swoją Maeve Binchy. Wielu, tak jak ja, pamięta swój pierwszy kontakt z jej powieściami.
Dla mnie to była 'W kręgu przyjaciół' wydana przez Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Okładka jak na typowe romasidło, których nie lubię. Wiecie, z cyklu tych - chwycił ją w pas i ucałował ust korale, a ona mdlała w jego objęciach i mówiła - Nie, panie zatrzymaj się. Ale jej oczy mówiły co innego...
Na szczęście na okładce była para aktorów z filmu, na podstawie tej książki, Chris O'Donnell i Minie Driver. W tamtym czasie (zresztą nadal) bardzo ich lubiłam i to mi dało cynk, że może powinnam zajrzeć do środka i poczytać, o czym to jest.
Opis był bardzo enigmatyczny, autorka mi nieznana, ale bardzo spodobało mi się, że dzieje się w Dublinie. Teraz to 'druga stolica Polski', ale kiedyś był on daleki, nieznany, z reputacją miasta, gdzie wybuchają bomby, nie znasz dnia, ani godziny, wiadomo IRA.
No i wpadłam po uszy. Czytałam rano, w południe i wieczorem. Wtedy siedziałam w domu z małym Wojtkiem. On śniadanie i bajka, ja książka, on drzemka, ja książka, na obiad coś prostego, byle szybko i książka, wieczór w domu z mężem, gdzie tam, mąż sam, ja w sypialni z książką. Nie mogłam się oderwać. Cwanie skonstruowane są jej powieści, rozdziały nie są długie, a do tego ma krótkie podrozdzialiki, łatwo powiedzieć sobie - tylko do tej następnej przerwy, tylko kilka minut do końca rozdziału...
Wszyscy, którzy przyuważyli ostatnio w gazetach, a mówię tu o znawcach tematu, określenie na tę pisarkę, że pisała dla babek (chic-lit), zaprotestowali, bo Maeve Binchy zdecydowanie nie mieści się w tej kategorii. Nie pisała też romansów, chociaż i o miłości tam było. To były po prostu powieści obyczajowe. Ale jak obyczajowe! Ona potrafiła wytłumaczyć Irlandię ludziom nie znającym tego kraju, Irlandczykom przypomnieć, za co ją kochają, a wszystkim opowiedzieć o życiu i wszelkich jego przejawach. Jest miłość i zdrada, jest śmierć i narodziny, dobrzy sąsiedzi i plotkarze, uczciwy sprzedawca i oszust, dobry nauczyciel i surowa matka, lekkomyślne nastolatki i zahukane dziewczyny. Sama Maeve mówi o swoich bohaterach - 'u mnie nie znajdziecie brzydkich kaczątek zmieniających się w łabędzie, ale brzydkie kaczątka przeobrażające się w świadome swojej wartości, pewne siebie kaczki". Czyż to nie fajne stwierdzenie - taka mała próbka tego, jak pełna humoru i subtelnej ironii była Maeve Binchy. To widać w jej powieściach, ale najbardziej w anegdotach o niej samej.
Od tej pierwszej powieści zaczęła się nasza wspólna przygoda. Mam jej wszystkie kolejne wydane w Polsce, najpierw przez Prószyńskiego, a potem pałeczkę przejął Świat Książki. Do okładek, jak wielu innych autorów, to ona szczęścia nie miała, więc nie dajcie się im zwieść, jej powieści nie są takie, jakby sugerowały polskie okładki. Raczej spójrzcie na okładki wydań irlandzkich lub amerykańskich.
Kiedy przyjechałam do Irlandii pierwszą kupioną książką, była ówcześnie wydana "Quentins" jej autorstwa. Od tego czasu, wszystkie kolejne, kupowałam już w oryginale. Ach, co za uczta. Jak ona umiała pisać.
Była też autorką felietonów w The Irish Times. Niestety nie za moich czasów tutaj, niedawno udało mi się kupić wydanie antykwaryczne zbioru tychże, czekam na przesyłkę, miałam okazję przeczytać kilka z nich z okazji specjalnego wydania The Irish Times jej poświęconego i oszalałam. Jej lekkość pióra, jej poczucie humoru wprost powala na łopatki. Zresztą wszyscy to podkreślają, że jej książki czyta się tak, jakby ich napisanie było najłatwiejszą rzeczą na świecie. Nawet jedna z czytelniczek, zaraz po wydaniu debiutanckiej powieści Maeve Binchy, przy przypadkowym spotkaniu zarzuciła jej - fajna nawet, ale mam takie wrażenie, że mogłabym też taką napisać. Maeve podziękowała jej za uwagę, ale zaraz dodała - ale tego nie zrobiłaś, nieprawdaż?
Teraz, kiedy nie żyje, wiele osób opowiada, że czytało jej powieści w trudnych chwilach, że dodawały otuchy, wytchnienia. Sama Królowa Maeve mawiała, że nie ma złudzeń, wie, że jest 'pisarką lotniskową', czyli, że ludzie kupują jej powieści w drodze na wakacje 'i widziałam wielu z nich zasypiających nad nimi, zaraz po przeczytaniu kilku stron' - tu znowu jej poczucie humoru i dystans do siebie.
Od wielu lat nosiłam się z zamiarem napisania do niej listu, opowiedzenia jak bardzo ją cenię, że nauczyła mnie patrzeć na ten kraj z czułością i miłością, nauczyła rozumieć Irlandczyków. Zwlekałam, bo chciałam, żeby to był list wyjątkowy. Marzyłam, że może uda mi się ja namówić na wywiad. Nie udzielała ich ostatnio, zresztą kim ja jestem,żeby o to prosić, ale marzenia można mieć, czyż nie? I nie zdążyłam.
Przeżywam jej śmierć, jakby mi umarła daleka krewna, której nie widywałam zbyt często, ale wiedziałam, ze gdzieś jest i bardzo ją lubiłam. W tym momencie, kiedy piszę ten tekst, trwa jej pogrzeb. Irlandzkim zwyczajem zapaliłam świeczkę. Żegnaj kochana Maeve. Farewell
Młodych ludzi zachęcała do pisania. Mawiała, że to jest łatwiejsze, niż się wydaje. Kiedy Patricia Scanlan, kolejna uznana pisarka irlandzka, zwróciła się do niej podczas spotkania, że napisała powieść i niedługo będzie wydana (było to w bibliotece, a Patricia kiedyś właśnie tam pracowała), Maeve zwróciła się do niej z entuzjastycznymi gratulacjami, dala kilka rad, obiecała wysłać namiary na agentów, w ogóle nie miała imperatywu 'trzymania tronu' dla siebie. Wiele innych pisarek podkreśla to samo. Byli z Gordonem bezdzietni, kiedyś przed świętami Maeve urządziła wspaniałe przyjęcie dla koleżanek po piórze i tego jednego dnia miasteczko na południe od Dublina zaroiło się od tłumu najwspanialszych, ale też i tych początkujących, pisarek zdążających ze stacji Dart w jednym kierunku, do domu Queen Maeve, jak ją nazywano. Zresztą, dygresja taka, pierwsza królowa Irlandii, której grób jest niedaleko Lissadell House pod Sligo, miała na imię Maeve, więc jest tu podwójne znaczenie tego przydomka.
Chciałabym być muchą na ścianie w jej domu, w tamtym momencie.
Każdy miał swoją Maeve Binchy. Wielu, tak jak ja, pamięta swój pierwszy kontakt z jej powieściami.
Dla mnie to była 'W kręgu przyjaciół' wydana przez Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Okładka jak na typowe romasidło, których nie lubię. Wiecie, z cyklu tych - chwycił ją w pas i ucałował ust korale, a ona mdlała w jego objęciach i mówiła - Nie, panie zatrzymaj się. Ale jej oczy mówiły co innego...
Na szczęście na okładce była para aktorów z filmu, na podstawie tej książki, Chris O'Donnell i Minie Driver. W tamtym czasie (zresztą nadal) bardzo ich lubiłam i to mi dało cynk, że może powinnam zajrzeć do środka i poczytać, o czym to jest.
Opis był bardzo enigmatyczny, autorka mi nieznana, ale bardzo spodobało mi się, że dzieje się w Dublinie. Teraz to 'druga stolica Polski', ale kiedyś był on daleki, nieznany, z reputacją miasta, gdzie wybuchają bomby, nie znasz dnia, ani godziny, wiadomo IRA.
No i wpadłam po uszy. Czytałam rano, w południe i wieczorem. Wtedy siedziałam w domu z małym Wojtkiem. On śniadanie i bajka, ja książka, on drzemka, ja książka, na obiad coś prostego, byle szybko i książka, wieczór w domu z mężem, gdzie tam, mąż sam, ja w sypialni z książką. Nie mogłam się oderwać. Cwanie skonstruowane są jej powieści, rozdziały nie są długie, a do tego ma krótkie podrozdzialiki, łatwo powiedzieć sobie - tylko do tej następnej przerwy, tylko kilka minut do końca rozdziału...
Wszyscy, którzy przyuważyli ostatnio w gazetach, a mówię tu o znawcach tematu, określenie na tę pisarkę, że pisała dla babek (chic-lit), zaprotestowali, bo Maeve Binchy zdecydowanie nie mieści się w tej kategorii. Nie pisała też romansów, chociaż i o miłości tam było. To były po prostu powieści obyczajowe. Ale jak obyczajowe! Ona potrafiła wytłumaczyć Irlandię ludziom nie znającym tego kraju, Irlandczykom przypomnieć, za co ją kochają, a wszystkim opowiedzieć o życiu i wszelkich jego przejawach. Jest miłość i zdrada, jest śmierć i narodziny, dobrzy sąsiedzi i plotkarze, uczciwy sprzedawca i oszust, dobry nauczyciel i surowa matka, lekkomyślne nastolatki i zahukane dziewczyny. Sama Maeve mówi o swoich bohaterach - 'u mnie nie znajdziecie brzydkich kaczątek zmieniających się w łabędzie, ale brzydkie kaczątka przeobrażające się w świadome swojej wartości, pewne siebie kaczki". Czyż to nie fajne stwierdzenie - taka mała próbka tego, jak pełna humoru i subtelnej ironii była Maeve Binchy. To widać w jej powieściach, ale najbardziej w anegdotach o niej samej.
Od tej pierwszej powieści zaczęła się nasza wspólna przygoda. Mam jej wszystkie kolejne wydane w Polsce, najpierw przez Prószyńskiego, a potem pałeczkę przejął Świat Książki. Do okładek, jak wielu innych autorów, to ona szczęścia nie miała, więc nie dajcie się im zwieść, jej powieści nie są takie, jakby sugerowały polskie okładki. Raczej spójrzcie na okładki wydań irlandzkich lub amerykańskich.
Kiedy przyjechałam do Irlandii pierwszą kupioną książką, była ówcześnie wydana "Quentins" jej autorstwa. Od tego czasu, wszystkie kolejne, kupowałam już w oryginale. Ach, co za uczta. Jak ona umiała pisać.
Była też autorką felietonów w The Irish Times. Niestety nie za moich czasów tutaj, niedawno udało mi się kupić wydanie antykwaryczne zbioru tychże, czekam na przesyłkę, miałam okazję przeczytać kilka z nich z okazji specjalnego wydania The Irish Times jej poświęconego i oszalałam. Jej lekkość pióra, jej poczucie humoru wprost powala na łopatki. Zresztą wszyscy to podkreślają, że jej książki czyta się tak, jakby ich napisanie było najłatwiejszą rzeczą na świecie. Nawet jedna z czytelniczek, zaraz po wydaniu debiutanckiej powieści Maeve Binchy, przy przypadkowym spotkaniu zarzuciła jej - fajna nawet, ale mam takie wrażenie, że mogłabym też taką napisać. Maeve podziękowała jej za uwagę, ale zaraz dodała - ale tego nie zrobiłaś, nieprawdaż?
Teraz, kiedy nie żyje, wiele osób opowiada, że czytało jej powieści w trudnych chwilach, że dodawały otuchy, wytchnienia. Sama Królowa Maeve mawiała, że nie ma złudzeń, wie, że jest 'pisarką lotniskową', czyli, że ludzie kupują jej powieści w drodze na wakacje 'i widziałam wielu z nich zasypiających nad nimi, zaraz po przeczytaniu kilku stron' - tu znowu jej poczucie humoru i dystans do siebie.
Od wielu lat nosiłam się z zamiarem napisania do niej listu, opowiedzenia jak bardzo ją cenię, że nauczyła mnie patrzeć na ten kraj z czułością i miłością, nauczyła rozumieć Irlandczyków. Zwlekałam, bo chciałam, żeby to był list wyjątkowy. Marzyłam, że może uda mi się ja namówić na wywiad. Nie udzielała ich ostatnio, zresztą kim ja jestem,żeby o to prosić, ale marzenia można mieć, czyż nie? I nie zdążyłam.
Przeżywam jej śmierć, jakby mi umarła daleka krewna, której nie widywałam zbyt często, ale wiedziałam, ze gdzieś jest i bardzo ją lubiłam. W tym momencie, kiedy piszę ten tekst, trwa jej pogrzeb. Irlandzkim zwyczajem zapaliłam świeczkę. Żegnaj kochana Maeve. Farewell
Etykiety:
czytelnia,
dobre,
film,
guilty pleasure,
Irlandia,
Kino domowe,
literatura irlandzka,
o pisarzach,
smaki życia,
ulubione książki,
wspomnienia
poniedziałek, 30 lipca 2012
Stary Niedźwiedź mocno ...kocha radio
Marek Niedźwiecki nie wierzy w życie pozaradiowe - po przeczytaniu książki wierzę, że nie ściemnia.
Czuję jednak niedosyt, przeleciałam przez nią jak przeciąg przez halę dworca, równie wiele tam się działo, ludzi też masa, ale jakoś tak po łebkach. Jakby zrobił listę tego, czego nie chce powiedzieć i wyszło mu dużo więcej niż tego, co ewentualnie nadawało się do podzielenia. Nie ma w tym nic złego, przecież znamy go z tego, że jest powściągliwy i tajemniczy, że mówi do nas muzyką i piosenkami, a nie wystawia się na pierwszy plan, ale kiedy dostajesz do ręki książkę o człowieku, napisaną przez tego człowieka, a do tego nadal żyjącego, to masz nadzieję, że będzie tego więcej. Nie chciałam, żeby mi zdradzał swoje tajemnice, żeby zrobił z tego Super Expres i grzebał w swoich śmieciach, ucieszyłam się z kartek z pamiętnika, ale więcej anegdot bym chciała. Przecież on znał i zna tyle ludzi!!!
Fajnie wspomina dzieciństwo i młodość, swój rodzinny Szadek i Zduńską Wolę, ale potem to już tak na chybcika, lista miejsc, lista osób, lista list - nie powinnam się dziwić, w końcu lista jest tym, co Niedźwiedź lubi najbardziej.
Nie muszę chyba dodawać, że kocham jego głos i listę, że jest symbolem mojej młodości, dorastania, słuchając listy marzyłam o podróżach, o chłopaku z sąsiedztwa, uczyłam się do klasówek, grałam w karty, piłam pierwszy alkohol (Ratafia w Zieleńcu), potem karmiłam dzieci, przygotowywałam dania na święta, towarzyszył nam co tydzień, niezmiennie, gwarant bezpieczeństwa, jest lista, jest dobrze. Bardzo przeżyłam, kiedy odszedł z Trójki, ale na szczęście wrócił. Marek Niedźwiecki to cichy idol setek tysięcy ludzi.
Czuję jednak niedosyt, przeleciałam przez nią jak przeciąg przez halę dworca, równie wiele tam się działo, ludzi też masa, ale jakoś tak po łebkach. Jakby zrobił listę tego, czego nie chce powiedzieć i wyszło mu dużo więcej niż tego, co ewentualnie nadawało się do podzielenia. Nie ma w tym nic złego, przecież znamy go z tego, że jest powściągliwy i tajemniczy, że mówi do nas muzyką i piosenkami, a nie wystawia się na pierwszy plan, ale kiedy dostajesz do ręki książkę o człowieku, napisaną przez tego człowieka, a do tego nadal żyjącego, to masz nadzieję, że będzie tego więcej. Nie chciałam, żeby mi zdradzał swoje tajemnice, żeby zrobił z tego Super Expres i grzebał w swoich śmieciach, ucieszyłam się z kartek z pamiętnika, ale więcej anegdot bym chciała. Przecież on znał i zna tyle ludzi!!!
Fajnie wspomina dzieciństwo i młodość, swój rodzinny Szadek i Zduńską Wolę, ale potem to już tak na chybcika, lista miejsc, lista osób, lista list - nie powinnam się dziwić, w końcu lista jest tym, co Niedźwiedź lubi najbardziej.
Nie muszę chyba dodawać, że kocham jego głos i listę, że jest symbolem mojej młodości, dorastania, słuchając listy marzyłam o podróżach, o chłopaku z sąsiedztwa, uczyłam się do klasówek, grałam w karty, piłam pierwszy alkohol (Ratafia w Zieleńcu), potem karmiłam dzieci, przygotowywałam dania na święta, towarzyszył nam co tydzień, niezmiennie, gwarant bezpieczeństwa, jest lista, jest dobrze. Bardzo przeżyłam, kiedy odszedł z Trójki, ale na szczęście wrócił. Marek Niedźwiecki to cichy idol setek tysięcy ludzi.
piątek, 27 lipca 2012
Perpetuum czytaabile
Mr. Pebble i Gruda - Mariusza Ziomeckiego - na tę właśnie powieść ukułam sobie taki termin. Czytałabym to, czytała i czytała do końca świata. Powieść ma 900 stron, mogłaby mieć kilka tomów, kilka lat byśmy sobie razem wespół zespół żyły. A tak, kiszka, skończyło się. Miłość od pierwszego zdania, już zawsze będzie to jedna z najulubieńszych dla mnie książek.
Zacznę może od okładki.
Grzbiet już zapowiada powieść nietuzinkową, nie dość, że tytuł pisany z ukosa, zawadiacko, to jeszcze w tle rysunek PKiN, symbolu lat, o których tu będzie mowa
Strasznie mi się podoba pomysł na tę okładkę. Cała w szarościach, włącznie ze zdjęciem kobiety, które tylko w kilku miejscach jest na różowo podkolorowane, trochę jak retusz w starym zakładzie fotograficznym. W dwóch miejscach niby dziury po kulach, ma to swoje wyjaśnienie w powieści.
Dziewczyna jako romantyczna męczennica, ma intrygujący wyraz twarzy, często sobie na nią wieczorem przed zaśnięciem patrzyłam. Dla mnie tak właśnie wyglądała Marietta.
Projekt okładki zrobiła Magda Kuc, ale zdjęcie na okładkę już kto inny (odsyłam do książki, bo tam kilka nazw i nazwisk i nie wiem już kto zacz), gratuluję pomysłu, bardzo mi się podoba jej styl.
Żona Jana Kamyka, Marietta właśnie, ginie w pierwszych zdaniach książki, rzucając się z dachu wieżowca. Można by się spodziewać, że tyle ją widzieli, ale nie, jej samobójcza śmierć kładzie się cieniem na życiu jej męża, synka, którego pozostawia, ojca, jak również jej przyjaciół.
Zgrana paczka, której dzieciństwo przypadło na Gomułkowskie czasy, młodzieńcze lata na epokę Gierkowską, w dorosłość wchodzili wraz z narodzeniem Solidarności, wtedy zdawali swoje najtrudniejsze egzaminy, w latach dziewięćdziesiątych jedni się dorabiali, inni szukali głębi ducha, jeszcze inni, jak Jan Kamyk, po prostu spokoju. Marietta porzuca go, bo tak przecież też można nazwać jej 'wy-skok', to boli, tym bardziej, że szybko okazuje się, że jego syn jest dzieckiem wyjątkowym, po dokładniejszej diagnozie, potwierdzającej w latach późniejszych sawantyzm, nawet bardzo wyjątkowym. Kamyk ma dosyć walki, zresztą nigdy nie konspirował, raczej się przyglądał, przypadkiem wkręcił w machinę, pisząc tekst pieśni walczących i stając się idolem tamtych czasów, nie żal mu było to wszystko zostawić i wyemigrować do USA. Tam robi karierę jako poeta w języku angielskim i już ma nadzieję, że udało mu się ostatecznie odciąć od przeszłości, kiedy go ona dopada w postaci taśmy z nagranym głosem żony i propozycją przyjazdu do kraju. Zaraz potem rodzina domaga się jego odwiedzin ze względu na ojca. Już nic więcej nie powiem o treści, zarys potrzebny, ale dalej to już bym zdradziła za wiele.
Byłam tak rozemocjonowana, kiedy skończyłam tę powieść, że potrzebowałam czasu, żeby o niej jakoś składnie opowiedzieć, a i tak widzę, że mi to średnio wychodzi. Zawsze tak mam, jak chcę za bardzo, dreszczy dostaję, mam słowotok, wszystko bym na raz chciała.
Powiem tak- są powieści, które nam się podobają, ale mamy kryzysy podczas ich czytania, szczególnie, kiedy takie długie. Są też takie, które dobrze się zapowiadają, a potem akcja siada, jak mamy szczęście to się okazjonalnie podnosi. Są też takie, które czytamy niecierpliwie przewracając strony, ale za dwa tygodnie nie pamiętamy już, o czym to było? Oczywiście zdarzają się też strasznie gnioty, ale o takich nawet nie warto wspominać. Czasem, najrzadziej, zdarza się taka opowieść, która zostaje z nami na zawsze, zawładnie na stałe jedną szarą komórką (dlatego dobrze mieć przynajmniej dwie), umości się i już nigdy jej nie opuszcza.
Mariusz Ziomecki napisał książkę pięknym językiem, bez dłużyzn, z opisami przyrody, które w ogóle się nie nudzą, z retrospekcją, której nie chcemy opuszczać, książkę dającą nieprawdopodobny komfort czytania czytającemu. Tak jakby tę swoją fabułę wymościł on aksamitem, pozwolił nam wejść tam z ulubionym zwierzakiem i powiedział - zostań tu jak długo zechcesz. Ale po 900 stronach ukłonił się ładnie i z ujmującym uśmiechem powiedział - tu się musimy rozstać, pożegnajmy się bez żalu.
O nie Panie Ziomecki, żal jest, tego się nie robi molowi, najpierw futerko, a potem psssss, naftaliną po oczach.
A na pocieszenie, na ostatniej stronie wiersz. Ja nie jestem człowiek rozmiłowany w poezji. Nic na to nie poradzę, nie mam do tego cierpliwości. Jedyną poetką, którą od dziecka ukochałam była Wisława Szymborska, bo ona do mnie po ludzku poezją mówiła. To jest drugi przypadek, kiedy wiersz mnie 'przytrzymał' do końca i zachwycił. Jak cała ta powieść.
***
Godziny
Zawsze sadziłem, że najważniejsze są dwie nieparzyste:
jedenasta i piąta. Zwłaszcza piąta -
odbija światło popołudnia, lśni od ukrytych znaczeń,
odkąd byłem dzieckiem.
Poważałem też siódmą - za zapowiedź wieczoru. Lubię podział doby na funkcjonalne części.
Spośród reszty najbardziej obła wydawała mi się czwarta.
Choć i wcześniejsze, trzecia, też jest pozbawiona
ciężaru gatunkowego, istny parias cyferblatu.
Tak uważałem do czasu, aż minęła nieśmiertelność
i dotarło do mnie, że kiedyś nad ranem
najpewniej jedna z tych dwóch właśnie
otworzy przejście, którym podpłynie ciemność
Jan Kamyk Kurków, marzec 2011
Zacznę może od okładki.
Grzbiet już zapowiada powieść nietuzinkową, nie dość, że tytuł pisany z ukosa, zawadiacko, to jeszcze w tle rysunek PKiN, symbolu lat, o których tu będzie mowa
Strasznie mi się podoba pomysł na tę okładkę. Cała w szarościach, włącznie ze zdjęciem kobiety, które tylko w kilku miejscach jest na różowo podkolorowane, trochę jak retusz w starym zakładzie fotograficznym. W dwóch miejscach niby dziury po kulach, ma to swoje wyjaśnienie w powieści.
Dziewczyna jako romantyczna męczennica, ma intrygujący wyraz twarzy, często sobie na nią wieczorem przed zaśnięciem patrzyłam. Dla mnie tak właśnie wyglądała Marietta.
Projekt okładki zrobiła Magda Kuc, ale zdjęcie na okładkę już kto inny (odsyłam do książki, bo tam kilka nazw i nazwisk i nie wiem już kto zacz), gratuluję pomysłu, bardzo mi się podoba jej styl.
Żona Jana Kamyka, Marietta właśnie, ginie w pierwszych zdaniach książki, rzucając się z dachu wieżowca. Można by się spodziewać, że tyle ją widzieli, ale nie, jej samobójcza śmierć kładzie się cieniem na życiu jej męża, synka, którego pozostawia, ojca, jak również jej przyjaciół.
Zgrana paczka, której dzieciństwo przypadło na Gomułkowskie czasy, młodzieńcze lata na epokę Gierkowską, w dorosłość wchodzili wraz z narodzeniem Solidarności, wtedy zdawali swoje najtrudniejsze egzaminy, w latach dziewięćdziesiątych jedni się dorabiali, inni szukali głębi ducha, jeszcze inni, jak Jan Kamyk, po prostu spokoju. Marietta porzuca go, bo tak przecież też można nazwać jej 'wy-skok', to boli, tym bardziej, że szybko okazuje się, że jego syn jest dzieckiem wyjątkowym, po dokładniejszej diagnozie, potwierdzającej w latach późniejszych sawantyzm, nawet bardzo wyjątkowym. Kamyk ma dosyć walki, zresztą nigdy nie konspirował, raczej się przyglądał, przypadkiem wkręcił w machinę, pisząc tekst pieśni walczących i stając się idolem tamtych czasów, nie żal mu było to wszystko zostawić i wyemigrować do USA. Tam robi karierę jako poeta w języku angielskim i już ma nadzieję, że udało mu się ostatecznie odciąć od przeszłości, kiedy go ona dopada w postaci taśmy z nagranym głosem żony i propozycją przyjazdu do kraju. Zaraz potem rodzina domaga się jego odwiedzin ze względu na ojca. Już nic więcej nie powiem o treści, zarys potrzebny, ale dalej to już bym zdradziła za wiele.
Byłam tak rozemocjonowana, kiedy skończyłam tę powieść, że potrzebowałam czasu, żeby o niej jakoś składnie opowiedzieć, a i tak widzę, że mi to średnio wychodzi. Zawsze tak mam, jak chcę za bardzo, dreszczy dostaję, mam słowotok, wszystko bym na raz chciała.
Powiem tak- są powieści, które nam się podobają, ale mamy kryzysy podczas ich czytania, szczególnie, kiedy takie długie. Są też takie, które dobrze się zapowiadają, a potem akcja siada, jak mamy szczęście to się okazjonalnie podnosi. Są też takie, które czytamy niecierpliwie przewracając strony, ale za dwa tygodnie nie pamiętamy już, o czym to było? Oczywiście zdarzają się też strasznie gnioty, ale o takich nawet nie warto wspominać. Czasem, najrzadziej, zdarza się taka opowieść, która zostaje z nami na zawsze, zawładnie na stałe jedną szarą komórką (dlatego dobrze mieć przynajmniej dwie), umości się i już nigdy jej nie opuszcza.
Mariusz Ziomecki napisał książkę pięknym językiem, bez dłużyzn, z opisami przyrody, które w ogóle się nie nudzą, z retrospekcją, której nie chcemy opuszczać, książkę dającą nieprawdopodobny komfort czytania czytającemu. Tak jakby tę swoją fabułę wymościł on aksamitem, pozwolił nam wejść tam z ulubionym zwierzakiem i powiedział - zostań tu jak długo zechcesz. Ale po 900 stronach ukłonił się ładnie i z ujmującym uśmiechem powiedział - tu się musimy rozstać, pożegnajmy się bez żalu.
O nie Panie Ziomecki, żal jest, tego się nie robi molowi, najpierw futerko, a potem psssss, naftaliną po oczach.
A na pocieszenie, na ostatniej stronie wiersz. Ja nie jestem człowiek rozmiłowany w poezji. Nic na to nie poradzę, nie mam do tego cierpliwości. Jedyną poetką, którą od dziecka ukochałam była Wisława Szymborska, bo ona do mnie po ludzku poezją mówiła. To jest drugi przypadek, kiedy wiersz mnie 'przytrzymał' do końca i zachwycił. Jak cała ta powieść.
***
Godziny
Zawsze sadziłem, że najważniejsze są dwie nieparzyste:
jedenasta i piąta. Zwłaszcza piąta -
odbija światło popołudnia, lśni od ukrytych znaczeń,
odkąd byłem dzieckiem.
Poważałem też siódmą - za zapowiedź wieczoru. Lubię podział doby na funkcjonalne części.
Spośród reszty najbardziej obła wydawała mi się czwarta.
Choć i wcześniejsze, trzecia, też jest pozbawiona
ciężaru gatunkowego, istny parias cyferblatu.
Tak uważałem do czasu, aż minęła nieśmiertelność
i dotarło do mnie, że kiedyś nad ranem
najpewniej jedna z tych dwóch właśnie
otworzy przejście, którym podpłynie ciemność
Jan Kamyk Kurków, marzec 2011
poniedziałek, 23 lipca 2012
Dziesiątka na maksa - układamy listę czytadeł
Agnesto zaprosiła mnie do ułożenia listy dobrych czytadeł, ją z kolei poprosiła o to jej blogowa koleżanka Klaudia, tutaj są szczegóły i ten post. Nie ma sprawy, mogę podać kilka tytułów, fajnie, że mnie zaprosiłyście, lato sprzyja takim zabawom. Oczywiście nie ma takiej możliwości, żebym w dziesięciu punktach zmieściła wszystkie tytuły, które uwielbiam i warto przeczytać, podaję więc te, które mi do głowy przyszły pierwsze. Uwaga, nie wszystkie będą nowościami, specjalnie starałam się wynaleźć takie, o których mogłyście nie słyszeć, ale coś tam kiedyś, ale nie pamiętacie już o nich. Dziwna to będzie lista, ostrzegam, od sasa do lasa, kilka książek, które mnie urzekły na różnych etapach mojego czytelniczego życia i z jakichś powodów zostały w pamięci. Kolejność przypadkowa.
1. Fred Mustard Steward - Tytan. Napisał też świetną Wyspę Ellis, ale chyba w Polsce była jako serial, a jako książka dostępna jest tylko po angielsku.
2. Maeve Haran - Mieć wszystko! Czytałam ją w wieku dwudziestu kilku lat, chyba ze trzy razy (ale nie jest ona skierowana do młodego czytelnika), uwielbiałam tę powieść. Mam ją na półce, ale boję się do niej wrócić, nie wiem, jakbym odebrała teraz. Na Allegro jest za grosze.
3. Anatolij Rybakow - Dzieci Arbatu 4 tomy. Lubię rosyjskie klimaty, tutaj będzie jeszcze wiecej
4. Krystyna Nepomucka - jej seria Doskonałe /Niedoskonałe. Lubię stare polskie klimaty, powojenne osiedlanie się na Ziemiach Odzyskanych, praca, życie, powrót do normalności.
5. Stanisława Fleszarowa-Muskat Pasje i Uspokojenia. Wybrana na chybił trafił, bo ja lubię jej wszystkie powieści
6. Maeve Binchy - Droga do Tary. Też wybrałam losowo, bo i jej W kręgu przyjaciół, i Noce deszczu i gwiazd, wszsytkie po prostu są świetne
7. Aksionow - Moskiewska Saga. Kultowa trzytomowa saga o rodzienie radzieckiego lekarza. Też świetny serial
8. Moja ukochana - Pokonani - Irina Gołowkina. Co się dzieje po wybuchu rewolucji październikowej z arystokracją
9. Jacqueline Susanne - Dolina lalek, Bez zobowiązań i Raz to za mało. Przedwcześnie zmarła pisarka amerykańska, trzy dobre czytadła, pierwsza powieść absolutnie kultowa.
10. Anne Rivers Siddons - Uciekłam na wyspę. Ale i tu mogę polecić wszystkie tej autorki
Udaję, że mi się numerki nie skończyły i podaję jeszcze kilka
- Mr. Pebble i Gruda - Ziomeckiego (!!!)
- Bikini - Wiśniewski
- Medicus i Szaman - Noah Gordon (wszystko zresztą)
- Hanna Cygler, co Wam nie wpadnie w ręce
- Zofia Stulgińska - Gruszki na wierzbie, Mąż z ogłoszenia, Czeki bez pokrycia
- Rodzina Muskatów i druga - Cienie nad rzeką Houston - Singera
- Bracia Dalcz i S-ka - Dołęgi Mostowicza
- Buddenbrookowie - Thomasa Manna
Ja bym tak mogła bez końca, lepiej zakończę tę nierówną walkę :-)
To jest strasznie frustrujące, kiedy się człowiek orientuje, że i tak wszystkiego innym nie przekaże, kiedy go o coś takiego pytają. Idę sobie kawę zrobić.
Poproszę o dopisanie swoich tytułów:
Bookfę
Papryczkę
Książkowca
Dabarai
Padmę
Joannę - Kalio
1. Fred Mustard Steward - Tytan. Napisał też świetną Wyspę Ellis, ale chyba w Polsce była jako serial, a jako książka dostępna jest tylko po angielsku.
2. Maeve Haran - Mieć wszystko! Czytałam ją w wieku dwudziestu kilku lat, chyba ze trzy razy (ale nie jest ona skierowana do młodego czytelnika), uwielbiałam tę powieść. Mam ją na półce, ale boję się do niej wrócić, nie wiem, jakbym odebrała teraz. Na Allegro jest za grosze.
3. Anatolij Rybakow - Dzieci Arbatu 4 tomy. Lubię rosyjskie klimaty, tutaj będzie jeszcze wiecej
4. Krystyna Nepomucka - jej seria Doskonałe /Niedoskonałe. Lubię stare polskie klimaty, powojenne osiedlanie się na Ziemiach Odzyskanych, praca, życie, powrót do normalności.
5. Stanisława Fleszarowa-Muskat Pasje i Uspokojenia. Wybrana na chybił trafił, bo ja lubię jej wszystkie powieści
6. Maeve Binchy - Droga do Tary. Też wybrałam losowo, bo i jej W kręgu przyjaciół, i Noce deszczu i gwiazd, wszsytkie po prostu są świetne
7. Aksionow - Moskiewska Saga. Kultowa trzytomowa saga o rodzienie radzieckiego lekarza. Też świetny serial
8. Moja ukochana - Pokonani - Irina Gołowkina. Co się dzieje po wybuchu rewolucji październikowej z arystokracją
9. Jacqueline Susanne - Dolina lalek, Bez zobowiązań i Raz to za mało. Przedwcześnie zmarła pisarka amerykańska, trzy dobre czytadła, pierwsza powieść absolutnie kultowa.
10. Anne Rivers Siddons - Uciekłam na wyspę. Ale i tu mogę polecić wszystkie tej autorki
Udaję, że mi się numerki nie skończyły i podaję jeszcze kilka
- Mr. Pebble i Gruda - Ziomeckiego (!!!)
- Bikini - Wiśniewski
- Medicus i Szaman - Noah Gordon (wszystko zresztą)
- Hanna Cygler, co Wam nie wpadnie w ręce
- Zofia Stulgińska - Gruszki na wierzbie, Mąż z ogłoszenia, Czeki bez pokrycia
- Rodzina Muskatów i druga - Cienie nad rzeką Houston - Singera
- Bracia Dalcz i S-ka - Dołęgi Mostowicza
- Buddenbrookowie - Thomasa Manna
Ja bym tak mogła bez końca, lepiej zakończę tę nierówną walkę :-)
To jest strasznie frustrujące, kiedy się człowiek orientuje, że i tak wszystkiego innym nie przekaże, kiedy go o coś takiego pytają. Idę sobie kawę zrobić.
Poproszę o dopisanie swoich tytułów:
Bookfę
Papryczkę
Książkowca
Dabarai
Padmę
Joannę - Kalio
piątek, 20 lipca 2012
Wielka niespodziewanka - Pan Aleksander Minkowski do nas napisał
Chciałabym móc powiedzieć, że do mnie i tylko do mnie, ale niestety muszę się wykazać uczciwością i przyznać, że do nas - czyli tych, którzy czytali i komentowali mój wpis na tym blogu poczyniony przy okazji odsłuchania Krzysztofa, jego autorstwa.
Kilka dni wcześniej na moim Co-Dzienniku pisałam o serialach polskich, które akurat oglądam i w komentarzach wywiązała się dyskusja na temat Układu krążenia, który powstał na podstawie scenariusza pana Aleksandra Minkowskiego, a wraz z nim ukazała się książka
Przypomniało mi się zaraz, że przecież kiedyś wszyscy sobie wyrywaliśmy jego książki z rąk, a jego 'Grażyna' była u mnie zaczytana na śmierć. Miałam zwyczaj jako nastolatka, ale jeszcze i w latach późniejszych, czytać książki uwielbione szczególnie, po kilka razy, nie inaczej było z Układem krążenia. Zresztą to jest kolejny z tych seriali, które doskonale znam, a oglądam za każdym razem, kiedy są powtarzane.
Młodzieżowe książki Minkowskiego były dla nas czymś wyjątkowym, aż trudno mi o tym pisać spokojnie, tak jak w przypadku powieści Siesickiej, mogliśmy się identyfikować z bohaterami, przeżywać ich przygody, marzyć o wielkiej miłości, oceniać ich postawy i uczyć się życia. Kiedyś nie rozmawiało się dużo z rodzicami, przynajmniej nie ja z moimi. Z książek człowiek się wszystkiego uczył.
Kiedy w TV nadali 'Zieloną miłość' serial na podstawie 'Grażyny' z młodym Fryczem i Pacułą w rolach głównych, nie było chyba takiej nastolatki, która by go nie widziała.
Możecie się ze mnie śmiać, ale jak usłyszałam muzykę z czołówki filmu, to się popłakałam. Jezu, jak ja się kochałam we Fryczu, oczywiście chciałam być Pacułą (a tak ją obsmarowałam w notce o Elżbiecie Czyżewskiej, haha, wyszło szydło z worka, z zazdrości).
Taka jestem rozczulona i ucieszona, a najbardziej to zaszczycona, że się Pan Minkowski na moim blogu odezwał. Muszę się przyznać, że nigdy nie próbowałam sprawdzać, czy coś napisał nowego, założyłam, ze nie. Kiedy zobaczyłam wpis, moja pierwsza reakcja była - Boże, on żyje.
Przepraszam, jeśli pan Minkowski to czyta, ale tak było. Jakoś mi do łba nie przyszło śledzić swoich idoli pisarzy, jak się mają, czy coś nowego wydają, założyłam, że skoro mi się w oczy nie rzuca, to nie ma.
W każdym razie chciałam tu teraz obwieścić, że Aleksander Minkowski jest mi strasznie ukochanym pisarzem i mam zamiar sobie kupić wszystko, co się da, czy to na Allegro, czy na Merlinie, bo tam też o dziwo jakieś są. Hawk.
Przepraszam za tak nieskładny wpis, ale emocje wzięły górę i nie mogę się po prostu opanować.
Kilka dni wcześniej na moim Co-Dzienniku pisałam o serialach polskich, które akurat oglądam i w komentarzach wywiązała się dyskusja na temat Układu krążenia, który powstał na podstawie scenariusza pana Aleksandra Minkowskiego, a wraz z nim ukazała się książka
Przypomniało mi się zaraz, że przecież kiedyś wszyscy sobie wyrywaliśmy jego książki z rąk, a jego 'Grażyna' była u mnie zaczytana na śmierć. Miałam zwyczaj jako nastolatka, ale jeszcze i w latach późniejszych, czytać książki uwielbione szczególnie, po kilka razy, nie inaczej było z Układem krążenia. Zresztą to jest kolejny z tych seriali, które doskonale znam, a oglądam za każdym razem, kiedy są powtarzane.
Młodzieżowe książki Minkowskiego były dla nas czymś wyjątkowym, aż trudno mi o tym pisać spokojnie, tak jak w przypadku powieści Siesickiej, mogliśmy się identyfikować z bohaterami, przeżywać ich przygody, marzyć o wielkiej miłości, oceniać ich postawy i uczyć się życia. Kiedyś nie rozmawiało się dużo z rodzicami, przynajmniej nie ja z moimi. Z książek człowiek się wszystkiego uczył.
Kiedy w TV nadali 'Zieloną miłość' serial na podstawie 'Grażyny' z młodym Fryczem i Pacułą w rolach głównych, nie było chyba takiej nastolatki, która by go nie widziała.
Możecie się ze mnie śmiać, ale jak usłyszałam muzykę z czołówki filmu, to się popłakałam. Jezu, jak ja się kochałam we Fryczu, oczywiście chciałam być Pacułą (a tak ją obsmarowałam w notce o Elżbiecie Czyżewskiej, haha, wyszło szydło z worka, z zazdrości).
Taka jestem rozczulona i ucieszona, a najbardziej to zaszczycona, że się Pan Minkowski na moim blogu odezwał. Muszę się przyznać, że nigdy nie próbowałam sprawdzać, czy coś napisał nowego, założyłam, ze nie. Kiedy zobaczyłam wpis, moja pierwsza reakcja była - Boże, on żyje.
Przepraszam, jeśli pan Minkowski to czyta, ale tak było. Jakoś mi do łba nie przyszło śledzić swoich idoli pisarzy, jak się mają, czy coś nowego wydają, założyłam, że skoro mi się w oczy nie rzuca, to nie ma.
W każdym razie chciałam tu teraz obwieścić, że Aleksander Minkowski jest mi strasznie ukochanym pisarzem i mam zamiar sobie kupić wszystko, co się da, czy to na Allegro, czy na Merlinie, bo tam też o dziwo jakieś są. Hawk.
Przepraszam za tak nieskładny wpis, ale emocje wzięły górę i nie mogę się po prostu opanować.
Etykiety:
Aleksander Minkowski,
czytelnia,
dobre,
ekranizacja,
filmowo,
Kino domowe,
kino polskie,
literatura polska,
o pisarzach,
seriale polskie,
stare ale jare
niedziela, 15 lipca 2012
Elka, Elka, cóżeś ty za Pani.
Miałam tę książkę w przechowalni w księgarni internetowej, jak to zwykle, ciągle coś mi wypadało innego do kupienia, aż pewnego dnia okazało się, że jest na półce u koleżanki, która mieszka niedaleko. Polka, w Irlandii, niedaleko, akurat z tą książką, a więc "Elka" dosięgła mnie sama. Nie przyszedł Mahomet do góry, góra musiała do
Mahometa. Izy Komendołowicz
Rzuciłam okiem na okładkę i już mnie miała w posiadaniu.
Bardzo podoba mi się to, w jakiej konwencji Iza Komendołowicz zdecydowała się ją utrzymać, a mianowicie konstrukcja przypominała mi ‘Wszystko na sprzedaż’ Wajdy, film, w którym zresztą Czyżewska grała i pamiętam go doskonale, również dlatego, że Czyżewska była w nim bardzo dobra, niezwykle poruszająca, stanowiąca świetny kontrapunkt do Beaty Tyszkiewcz, równie dobrej, ale chłodnej w wyrazie. Podobno film miał tylko zarys scenariusza i aktorzy w dużej mierze grali samych siebie, a dotyczył, nie wiem, czy pamiętacie, okoliczności śmierci Cybulskiego. On zginął, ale znajomi jeszcze tego nie wiedzą i mówią o nim tak, jakby się gdzieś zapodział, zapił, albo gdzieś ze znajomymi zabradziażył, spóźnia się łobuz, a jego przyjaciele i kochanki o nim mówią. I jak to w życiu bywa, mówią o kimś, a przy okazji dużo o sobie. I tu tak właśnie jest, przy okazji opowieści o Elżbiecie aktorce i człowieku, widać ludzi w opowiadających, ukazują się również wyrywki ich historii. Niby o jednej osobie, a o wielu, taki bonus.
Rzuciłam okiem na okładkę i już mnie miała w posiadaniu.
Bardzo podoba mi się to, w jakiej konwencji Iza Komendołowicz zdecydowała się ją utrzymać, a mianowicie konstrukcja przypominała mi ‘Wszystko na sprzedaż’ Wajdy, film, w którym zresztą Czyżewska grała i pamiętam go doskonale, również dlatego, że Czyżewska była w nim bardzo dobra, niezwykle poruszająca, stanowiąca świetny kontrapunkt do Beaty Tyszkiewcz, równie dobrej, ale chłodnej w wyrazie. Podobno film miał tylko zarys scenariusza i aktorzy w dużej mierze grali samych siebie, a dotyczył, nie wiem, czy pamiętacie, okoliczności śmierci Cybulskiego. On zginął, ale znajomi jeszcze tego nie wiedzą i mówią o nim tak, jakby się gdzieś zapodział, zapił, albo gdzieś ze znajomymi zabradziażył, spóźnia się łobuz, a jego przyjaciele i kochanki o nim mówią. I jak to w życiu bywa, mówią o kimś, a przy okazji dużo o sobie. I tu tak właśnie jest, przy okazji opowieści o Elżbiecie aktorce i człowieku, widać ludzi w opowiadających, ukazują się również wyrywki ich historii. Niby o jednej osobie, a o wielu, taki bonus.
Jak już paralele filmowe tu uprawiam, to jeszcze jeden tytuł
mi się ciągle na oczy cisnął, kiedy ‘Elkę’ czytałam – ‘Przypadek’
Kieślowskiego. Co by było, gdyby Czyżewska nie wyjechała, a co gdyby nie miała
problemu z akcentem, miała więcej szczęścia, nie rozwiodła się z Halberstamem,
nie wyszła za Halberstama, została ze Skolimowskim, a może … Tego nie dowiemy się nigdy, bo tylko
w filmie mogliśmy zobaczyć, co się stało kiedy Linda zdążył na pociąg, a co,
kiedy nie dobiegł.
Dużo jest w tej książce żalu, za jej talentem, za tym, że
się zmarnowała, ale przede wszystkim smutku samej Czyżewskiej, który wyziera z
każdej fotografii. Pięknie mówi o niej Omar Sangare, który poznał ją już w
czasach późniejszych, jego obraz Elki nie był ‘skażony’ jej gwiazdorstwem,
widział w niej przede wszystkim człowieka, smutnego, zawiedzionego ludźmi i
tym, jak jej się odpłacali za dobroć i szczodrość, nie tylko finansową, ale i
emocjonalną, pod względem udzielania swoich umiejętności i talentu. No właśnie,
czy ona przypadkiem nie za dużo z siebie dawała, nie za bardzo wkładała siebie
w ręce innych? Może trzeba być tajemnicą, bronić do siebie dostępu, żeby być
szanowanym? Myślę o tym często.
Zabawne jest też, jak pamięć jest zawodna i jedni ludzie
widzą tę samą sytuację inaczej niż drudzy. Na przykład Barbara Sass, reżyserka,
opowiadała, że ściągnęli Czyżewską do Polski do zagrania w 'Debiutantce' (kolejny
świetny film, gdzie ta aktorka mnie urzekła), że było z tym trochę zachodu, ale
się udało i nawet przy okazji zagrała w dwóch innych produkcjach. A dziesięć stron później, w wypowiedzi reżysera ‘Odwetu' Tomasza Zygadły czytam - "Przy okazji, jak się parę osób dowiedziało, to od razu dostała następne propozycje. Z Barbarą Sass-Zdort zrobiła Debiutantkę, u Filipa Bajona zagrała coś niewielkiego. (...) O czym to świadczy? Uchyliłem drzwi i nagle się okazało, jak ona jest tu potrzebna, jak wszyscy ją chcą".
Najtrudniejsze są fragmenty, gdzie jest mowa o tym, że ktoś
ją wycyckał, że wykorzystał jej znajomości, talent, a potem zdradził, porzucił.
Mowa między innymi o aktorce Joannie Pacule, że zrobiła karierę w USA
nieporównywalnie większą od Czyżewskiej, podobno ‘na jej plecach’ i w niecny
sposób. Ja tam nie wiem, jaka była prawda, ale nie rozumiem też tego
podkreślania urody i talentu u niej, bo Pacuła dla mnie nigdy nie była ani
piękna, ani dobrą aktorką, a już na pewno Czyżewskiej do pięt nie dorasta. Jedno jest pewne, kiedy umrze, nie będzie się
o niej mówić z taką pasją, zainteresowaniem, troską, jak o Elżbiecie
Czyżewskiej.
Najbardziej ostrą częścią była może ta Ewy Morelle, żony Frykowskiego,
która w tym samym czasie brylowała w środowisku warszawskim, a napisała dosyć
demaskującą powieść z kluczem - ‘Słodkie życie’. Ewa Morelle
powiedziała ostro, ze może i Czyżewska była mądra i bardzo inteligentna, ale
nie życiowo, bo w tej kwestii wykazała się wyjątkową głupotą. Nie mogę się w
jakimś stopniu nie zgodzić. Z tej książki, ale i z wcześniejszych ‘spotkań’ z
tą aktorką, miałam takie wrażenie, że ona sobie życiowo rażąco nie radzi, a nie
daje się też nikomu pokierować, bo jest dumna, uparta? Element autodestrukcji
jest u niej bardzo widoczny. Znam ja takich ludzi, a jedną nawet bardzo, też
Elżbieta. No i to nieprzystosowanie, nieumiejętność odnalezienia się w świecie,
który zmienia się szybciej niż ta osoba, niż jej marzenia, oczekiwania. Zresztą
sama Czyżewska mówi o tym w filmie dokumentalnym o niej, który po przeczytaniu
książki jest odbierany stokrotnie mocniej, przez to też, że jest wstrząsającym
świadectwem pogubienia i utraty przyczepności do rzeczywistości.
Postać
Czyżewskiej mnie fascynuje, jednocześnie wiele uczy i daje odpowiedź na
pytanie, czy trzeba za wszelką cenę być wiernym swojej drodze, czy za dosyć
wysoką cenę trzeba uparcie trwać przy swojej legendzie. A może trzeba poszukać
innej, bardziej przystającej do okoliczności? Czyżewska za wszelką cenę chciała
grać, nie mogła dostawać ciekawych propozycji za Oceanem, a nie chciała
przyznać sama przed sobą, ze trzeba sobie życie inaczej ułożyć. Mogła pisać,
mogła studiować i robić co innego, miała pieniądze. Skończyłam książkę,
westchnęłam z żalem, jeszcze przejrzałam zdjęcia – na wszystkich widać
uchachanych ludzi i Elkę, smutną tak do trzewi, nie li tylko powierzchownie.
Nie przystawała do swojego życia, jak piękna nalepka w pamiętniku, gdzieś tam
zaczęła odstawać, podsychać, aż ostatecznie odpadła. Żal - człowieka nie
aktorki.
niedziela, 8 lipca 2012
Dziędziel razy trzy, a na koniec wpierdol
W lecie prawie w ogóle nie oglądamy telewizji, ale robimy wyjątek dla dobrych filmów, które to albo są na kanałach filmowych, albo mamy je na dvd, bo trochę tego nawiozłam z Polski.
Głównie lubię polskie, bo wiadomo, stęskniona, ale nie tylko.
Wiem, że wielu z Was już to widziało, ale my dopiero teraz, po premierze dvd mogliśmy wreszcie obejrzeć 'Różę' Wojciecha Smarzowskiego.
Ja pierdziu, co to za film! Jakie emocje. Siedziałam na nim jak trusia, bałam się poruszyć, jakbym podglądała coś strasznego, ludzkiego i nieludzkiego jednocześnie, jakbym bała się, że jak mnie zauważą, to się to na mnie przeniesie, będę w środku tej historii i po mnie.
I ci ludzie tam, waleczni, ale jednocześnie pogodzeni z tym, czego zmienić nie mogą. On niezwykły, wielki, prawy i dobry, ona jakby już wiedziała, że nie da rady, ale dzięki niemu jeszcze zawalczyła, jeszcze się zerwała do lotu. Tylko, że rany na skrzydłach były za dotkliwe. Przecież jest jeszcze córka, jej nie można zostawić, trzeba coś zrobić... I te czasy straszne. I ci Mazurzy, tak skrzywdzeni. Szczerze powiem, nic o historii rdzennych mieszkańców w tamtych czasach nie wiedziałam. Ale zamierzam to zmienić.
Szukałam 'Dzieci Jerominów', podobno jednej z najlepszych książek o Mazurach, ale na Allegro jest za droga, nie stać mnie, będę musiała poczekać cierpliwie, jeszcze poszukać.
A jak już się przełamałam, chociaż strasznie tego filmu bałam, sięgnęłam po Dom zły, który jest równie przejmujący i równie bardzo mnie przyciągał i odpychał jednocześnie, tego samego reżysera, czyli Wojciecha Smarzowskiego. Dostałam go od przyjaciółki na dvd i tak stał na oczach i mnie straszył. Nie czułam się na siłach go włączyć. 'Róża' mnie odblokowała, pomyślałam - jak ten przeszłam, to i tamten dam radę.
No nie wiem, który straszniejszy. Tematyka oczywiście inna, bo tutaj mamy wręcz kameralną historię kilku głównych postaci dramatu, i kilku postaci próbujących ten dramat ogarnąć czyli policjantów, ale sami są też wielkim dramatem, więc cuzamen do kupy mamy do czynienia z jednym wielkim złem, dziadostwem, oszustwem, hucpą, złodziejstwem i wszystkim robactwem jakie może z człowieka wyjść, jeśli tylko się otworzy chociażby malutki lufcik. Do tego lata osiemdziesiąte oddane z wielką pieczołowitością, skąd oni wzięli niektóre rzeczy?
Smarzowski chwyta widza za gardło i trzyma, nie ma tam żadnego pitu, pitu, że niby jest źle, ale dobro zwycięża. Nic z tego. Wszyscy, z jednym wyjątkiem (policjant, gra go Bartłomiej Topa), ale on tam jest chyba dla kontrastu, są odrażający, brudni i źli. Najgorsze jest to, że nie wojna jest tym zapalnikiem, oczywiście możemy mówić, ze komunizm i to, co się tam działo, ale ja bym tak daleko nie szła, po prostu okazuje się, że w niesprzyjających okolicznościach człowiek staje się zwierzęciem, któremu instynkt mówi - zabijaj, żeby przeżyć, zabijaj, żeby zdobyć, nie daj się. Jak się to wszystko zacznie nakręcać, to poszłooooo.
Film z gatunku - must see - musisz zobaczyć. A jak już once seen, never forgotten - raz obejrzany, nigdy nie zapomnisz.
Aktorzy świetni, wszyscy bez wyjątku, no może poza kobietą w ciąży, którą gra młoda aktorka, w jakim filmie by nie występowała, jej środki wyrazu są takie same, przeważnie rozbiegane oczy i zaciskanie szczęk. Byle powód i ona od razu zaczyna oczami wodzić, wkurza mnie to.
W obu przypadkach, po obejrzeniu, nosiłam w sobie te historie, czułam 'na języku' brud i łzy, i cieszyłam się, że żadna z tych sytuacji nie przydarzyła się mnie. Doprawdy nie wiem, co bym zrobiła.
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na Canal+ na kolejny film z Marianem Dziędzielem - 'Kret'. Gra tam w parze z Borysem Szycem. Obaj stworzyli tam świetne kreacje. Jeśli ktoś myśli, że Borys Sz jest marnym aktorem, powinien zobaczyć ten film właśnie. I znowu emocje, niedowierzanie, gorące dyskusje, co byśmy zrobili, gdyby nam przyszło być w takiej sytuacji? I bardzo mocny koniec. A wszystko to o synu i ojcu, nieżyjącej matce i żonie syna. Przeszłości, bolesnej i bohaterskiej, która nie jest taka, jakby się wydawało. Nie jest? Syn próbuje się tego dowiedzieć, ojciec mu w tym nie pomaga, chociaż w pewnym momencie myśleliśmy, że tak. I trudne polskie czasy, które to? Czy to ważne, my ciągle jakieś kryzysy przechodzimy. W każdym razie już po upadku komuny. Rozliczenia zawsze są bolesne.
A na koniec kolejny niełatwy film. Nie szukam ich specjalnie, nawet unikam takiego zmasowania, bo bardzo przeżywałam każdy z nich, więc jakaś komedia romantyczna by się przydała, albo co. A ja z każdym kolejnym z deszczu pod rynnę. Tym razem w TVP nadali 'Lincz' Krzysztofa Łukaszewicza. Oparty na prawdziwych wydarzeniach, o linczu mieszkańców małej wioski na mężczyźnie, który lata całe terroryzował wioskę. Recydywista z ciężką ręką i dużą maczetą, robił co chciał, a kiedy mieszkańcy prosili o pomoc policję, okazywało się, że prawo jest, ale nie dla wszystkich, poza tym problemy z ludźmi i wozami patrolowymi, do tego festyn do obstawienia, a na wsi to przecież i tak sami pijacy siebie warci. Film pokazuje narastającą bezsilność i złość i sprawiedliwość wymierzoną własnymi rękami. Czy tak można, czy to dopuszczalne? Dlaczego nie było dla nich wsparcia?
I znowu emocje, łzy, bijące serce, jeszcze mi się w nocy śnił. Tam nie ma kiczowatego graficznego przedstawienia konfliktu, dzieje się wszystko w pięknych okolicznościach przyrody, spokojnie i cicho, żadnych zbędnych gestów i chojrakowania, za to wiele zwyczajnej, ludzkiego strachu i marzenie o zaznaniu spokoju. Ale jakim kosztem?
Na koniec powiem tylko, że ten Dziędziel to jest po prostu fantastyczny aktor.
Głównie lubię polskie, bo wiadomo, stęskniona, ale nie tylko.
Wiem, że wielu z Was już to widziało, ale my dopiero teraz, po premierze dvd mogliśmy wreszcie obejrzeć 'Różę' Wojciecha Smarzowskiego.
Ja pierdziu, co to za film! Jakie emocje. Siedziałam na nim jak trusia, bałam się poruszyć, jakbym podglądała coś strasznego, ludzkiego i nieludzkiego jednocześnie, jakbym bała się, że jak mnie zauważą, to się to na mnie przeniesie, będę w środku tej historii i po mnie.
I ci ludzie tam, waleczni, ale jednocześnie pogodzeni z tym, czego zmienić nie mogą. On niezwykły, wielki, prawy i dobry, ona jakby już wiedziała, że nie da rady, ale dzięki niemu jeszcze zawalczyła, jeszcze się zerwała do lotu. Tylko, że rany na skrzydłach były za dotkliwe. Przecież jest jeszcze córka, jej nie można zostawić, trzeba coś zrobić... I te czasy straszne. I ci Mazurzy, tak skrzywdzeni. Szczerze powiem, nic o historii rdzennych mieszkańców w tamtych czasach nie wiedziałam. Ale zamierzam to zmienić.
Szukałam 'Dzieci Jerominów', podobno jednej z najlepszych książek o Mazurach, ale na Allegro jest za droga, nie stać mnie, będę musiała poczekać cierpliwie, jeszcze poszukać.
A jak już się przełamałam, chociaż strasznie tego filmu bałam, sięgnęłam po Dom zły, który jest równie przejmujący i równie bardzo mnie przyciągał i odpychał jednocześnie, tego samego reżysera, czyli Wojciecha Smarzowskiego. Dostałam go od przyjaciółki na dvd i tak stał na oczach i mnie straszył. Nie czułam się na siłach go włączyć. 'Róża' mnie odblokowała, pomyślałam - jak ten przeszłam, to i tamten dam radę.
No nie wiem, który straszniejszy. Tematyka oczywiście inna, bo tutaj mamy wręcz kameralną historię kilku głównych postaci dramatu, i kilku postaci próbujących ten dramat ogarnąć czyli policjantów, ale sami są też wielkim dramatem, więc cuzamen do kupy mamy do czynienia z jednym wielkim złem, dziadostwem, oszustwem, hucpą, złodziejstwem i wszystkim robactwem jakie może z człowieka wyjść, jeśli tylko się otworzy chociażby malutki lufcik. Do tego lata osiemdziesiąte oddane z wielką pieczołowitością, skąd oni wzięli niektóre rzeczy?
Smarzowski chwyta widza za gardło i trzyma, nie ma tam żadnego pitu, pitu, że niby jest źle, ale dobro zwycięża. Nic z tego. Wszyscy, z jednym wyjątkiem (policjant, gra go Bartłomiej Topa), ale on tam jest chyba dla kontrastu, są odrażający, brudni i źli. Najgorsze jest to, że nie wojna jest tym zapalnikiem, oczywiście możemy mówić, ze komunizm i to, co się tam działo, ale ja bym tak daleko nie szła, po prostu okazuje się, że w niesprzyjających okolicznościach człowiek staje się zwierzęciem, któremu instynkt mówi - zabijaj, żeby przeżyć, zabijaj, żeby zdobyć, nie daj się. Jak się to wszystko zacznie nakręcać, to poszłooooo.
Film z gatunku - must see - musisz zobaczyć. A jak już once seen, never forgotten - raz obejrzany, nigdy nie zapomnisz.
Aktorzy świetni, wszyscy bez wyjątku, no może poza kobietą w ciąży, którą gra młoda aktorka, w jakim filmie by nie występowała, jej środki wyrazu są takie same, przeważnie rozbiegane oczy i zaciskanie szczęk. Byle powód i ona od razu zaczyna oczami wodzić, wkurza mnie to.
W obu przypadkach, po obejrzeniu, nosiłam w sobie te historie, czułam 'na języku' brud i łzy, i cieszyłam się, że żadna z tych sytuacji nie przydarzyła się mnie. Doprawdy nie wiem, co bym zrobiła.
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na Canal+ na kolejny film z Marianem Dziędzielem - 'Kret'. Gra tam w parze z Borysem Szycem. Obaj stworzyli tam świetne kreacje. Jeśli ktoś myśli, że Borys Sz jest marnym aktorem, powinien zobaczyć ten film właśnie. I znowu emocje, niedowierzanie, gorące dyskusje, co byśmy zrobili, gdyby nam przyszło być w takiej sytuacji? I bardzo mocny koniec. A wszystko to o synu i ojcu, nieżyjącej matce i żonie syna. Przeszłości, bolesnej i bohaterskiej, która nie jest taka, jakby się wydawało. Nie jest? Syn próbuje się tego dowiedzieć, ojciec mu w tym nie pomaga, chociaż w pewnym momencie myśleliśmy, że tak. I trudne polskie czasy, które to? Czy to ważne, my ciągle jakieś kryzysy przechodzimy. W każdym razie już po upadku komuny. Rozliczenia zawsze są bolesne.
A na koniec kolejny niełatwy film. Nie szukam ich specjalnie, nawet unikam takiego zmasowania, bo bardzo przeżywałam każdy z nich, więc jakaś komedia romantyczna by się przydała, albo co. A ja z każdym kolejnym z deszczu pod rynnę. Tym razem w TVP nadali 'Lincz' Krzysztofa Łukaszewicza. Oparty na prawdziwych wydarzeniach, o linczu mieszkańców małej wioski na mężczyźnie, który lata całe terroryzował wioskę. Recydywista z ciężką ręką i dużą maczetą, robił co chciał, a kiedy mieszkańcy prosili o pomoc policję, okazywało się, że prawo jest, ale nie dla wszystkich, poza tym problemy z ludźmi i wozami patrolowymi, do tego festyn do obstawienia, a na wsi to przecież i tak sami pijacy siebie warci. Film pokazuje narastającą bezsilność i złość i sprawiedliwość wymierzoną własnymi rękami. Czy tak można, czy to dopuszczalne? Dlaczego nie było dla nich wsparcia?
I znowu emocje, łzy, bijące serce, jeszcze mi się w nocy śnił. Tam nie ma kiczowatego graficznego przedstawienia konfliktu, dzieje się wszystko w pięknych okolicznościach przyrody, spokojnie i cicho, żadnych zbędnych gestów i chojrakowania, za to wiele zwyczajnej, ludzkiego strachu i marzenie o zaznaniu spokoju. Ale jakim kosztem?
Na koniec powiem tylko, że ten Dziędziel to jest po prostu fantastyczny aktor.
czwartek, 5 lipca 2012
Caro, Elka, Wiśka i Mildred - cóż za doborowe towarzystwo
Trzyma się mnie ta piosenka od kilku dni i nie puszcza. Śpiewam pod prysznicem, kiedy się ubieram, kiedy robię makijaż - a to trudno, bo ze względu na rytm i podrygiwanie dupskiem, można sobie oko wydłubać. Nauczona doświadczeniem pilnuję się, żeby nie śpiewać w sklepach na głos, ale w samochodzie, kto mi zabroni?
Ale nie o tym miałam pisać.
Nie wiem, czy czasem bywacie na profilu Notatek na Facebook, tam pisałam, więc może dla niektórych się powtarzam, że mam wielką ochotę na czytanie, ale wszystko bym chciała na raz, więc rozedrganie we mnie wielkie i to mnie męczy. Książek do czytania bez liku. Pojechałam odwiedzić Monikę z Niebieskiej Biblioteczki, całą drogę z twardym postanowieniem, że żeby nie wiem co tam było, nie będę pożyczać, bo przecież dużo czeka. I co zrobiłam? Jak jakaś durna, jak tylko zobaczyłam te książki, poprosiłam o użyczenie na kilka tygodni. To jest nienormalne.
A tutaj książki przywiezione przez córkę. Nie miała miejsca w bagażu, jak wracają z Markiem z Krakowa, ile by mnie miała wykupione, będzie za mało, ale dla mamy zawsze na książki znajdzie miejsce i dzięki temu mam biografię naszej Noblistki, a obok biedniutko, w porównaniu z tym tomiszczem w twardej oprawie, wyglądająca Zofia Woźnickiej książka Było takie lato, którą tak przewodnikpokrakowie polecała, że nie mogłam jej nie zdobyć. Na szczęście była do kupienia za grosze na Allegro. Jaka to dziwna historia z tymi starymi książkami, dziewczyna ją sprzedająca, nie jakiś antykwariat czy księgarnia, chciała się jej pozbyć i nie mogła, a ja tak bardzo chciałam kupić. Był problem z odebraniem w Polsce, nawet mówiła, że do Irlandii za nic pośle. No, ale się znalazł kanał przerzutowy i jest u mnie, nikt na tym nie stracił, a ja zyskałam takie malutkie czytadełko.
No dobra, to się pochwaliłam, a teraz o serialu, który właśnie z mężem obejrzeliśmy, a zasługuje on na większą uwagę - produkcja HBO 'Mildred Pierce'.
Kiedy był nadawany pierwszy raz na kanale HBO, przegapiłam pierwszy odcinek i jakoś mi się nie chciało nadrabiać. Dzięki powtórkom letnim wróciłam do niego teraz i ręce ku niebu wnoszę w okrzyku WHY? Dlaczego tak długo czekałam z obejrzeniem tak fantastycznego serialu? A przecież wiedziałam, że dostał on wszystkie możliwe nagrody.
Nie będę wklejać tu trailera, bo dużo w nim widać, a jak chciłabym, żebyście go obejrzeli nie spodziewając się niczego, jak mnie się to zdarzyło. Ależ to było rollercoaster emocjonalny!
Koniec prohibicji w USA. Mildred zostaje sama z dwójką dzieci, mąż opuszcza ją dla innej kobiety. W tamtych czasach, kiedy praca w usługach była dla wielu ludzi poniżeniem i upadkiem, w dobie czarnego kryzysu, kiedy firmy upadały jedna po drugiej, ona, niepracująca nigdy kobieta, zostaje na lodzie. I tu zaczyna się historia jej życia 'po mężu', pięć odcinków, duży przedział czasowy, dużo się dzieje, prywatnie, zawodowo, wszędzie.
Fantastycznie pokazane uczucia, bez żadnego kiczu, bez cukrzenia, bardzo prawdziwie. Życie Mildred nie oszczędzało, ale ona dzielnie dawała sobie radę. Aż do czasu... O nie, nic więcej nie napiszę.
Powiem tylko, że z mężem jeszcze z pół godziny po zakończeniu ostatniego odcinka siedzieliśmy milcząco w fotelach i przemyśliwaliśmy, co właśnie się tam zdarzyło. Nie wiem, może dlatego, ze mamy dzieci, tak nami to wstrząsnęło? Film po prostu trzeba zobaczyć. Seriale HBO, przynajmniej niektóre, to są istne majstersztyki, a każdy odcinek jest jak film, równie dobry, równie bogaty, równie pieczołowicie zrealizowany.
Spójrzcie jak Kate Winslet cieszyła się po otrzymaniu Emmy za rolę w tym filmie. Jakąż ona ma klasę, jak ona potrafiła to okazać. Kiedyś nie bardzo ją lubiłam, ale teraz uważam, że jest jedną z najlepszych aktorek, nie wyobrażam sobie nikogo innego w Lektorze na przykład.
Ten serial jest nawet dla tych, którzy nie lubią seriali, ma tylko pięć odcinków i zaspokoi nawet najbardziej wybrednych.
niedziela, 1 lipca 2012
Lato nagich dziewcząt - Stanisława Fleszarowa-Muskat (audiobook)
Ach, cóż to była za letnia przygoda. Znowu byłam nad polskim morzem, w sukience w groszki, poznałam rzeźbiarza Grzegorza i jego przezabawnego psa Gwoździa, grupę młodziaków, którzy spotkali się w Sopocie przy okazji pozowania mu do jego ostatniego dzieła, a na dodatek jeszcze kilka innych postaci, które na zawsze pozostaną w mojej pamięci, kiedy tylko zawieje pierwsza letnia morska bryza, kiedy usłyszę mewy i szczekanie psa biegnącego po plaży za piłką, wrócą do mnie obrazy z tej powieści.
Fleszarowa-Muskat to jedna z moich ulubionych autorek, nad Bałtykiem, w Sopocie mieszkała i tworzyła. Czyż jest lepsza pisarka do stworzenia klimatu letniego miasteczka od niej? Może i jest, ale jak dotąd, nie czytałam fajniejszej letniej powieści. Do tego czytałam głosem jednej z moich ulubionych aktorek, Ewy Kasprzyk. Dwa grzyby w barszczu, ktoś by mógł powiedzieć, dla mnie po prostu przyjemność do kwadratu.
Akcja jest prosta i bezpretensjonalna. Nie ma żadnego nadęcia, rozrywania szat, grzebania w otwartych ranach i sypania po nich soli.
Do Sopotu przyjeżdża rzeźbiarz. Dostaje propozycję wzięcia udziału w konkursie na rzeźbę o młodości, nie chce rezygnować z lata, więc przyjmuje propozycję objęcia pracowni tamże, która jest wolna na czas wyjazdu artystów zagranicę. Zjeżdża do miasteczka z fasonem, zachodnim wozem, którego kupno wiąże się z ciekawą historią, a ta z psem. No właśnie - Gwóźdź. Jak napisała Agnesto u siebie - gwóźdź programu. Żałuję, że nie ja pierwsza wpadłam na to porównanie, bo jest bardzo celne. Czekałam na fragmenty opowieści oczami psa, na teksty jego językiem, spostrzeżenia właściwe zwierzakom.
Często udaję, że mówię to, co myśli mój pies. Na przykład - te człowieki nie mają za grosz rozumu, denerwują się, że po kąpieli w morzu tarzam się w piasku, jakby nie rozumieli, że to moja kąpiel właściwa, hello, nigdy nie myliście garnków piaskiem? - i robię to głosem 'frankowym'.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy autorka oddała głos Gwoździowi. Bardzo dowcipne i nadało niepowtarzalny charakter powieści.
Grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i dwóch chłopców - chociaż akcja to koniec lat pięćdziesiątych, widać w związku z tym różnice, ale problemy takie same jak i dziś, pewne rzeczy nigdy się nie starzeją.
Smaczki nadmorskie, panowie polujący na młode kozy fundując im zagraniczne drinki i z obłędem w oczach próbujący je zaciągnąć do hotelu, żony nie mniej napalone na przygodę, ludzie przechadzający się po Monciaku, kafejki, parujące ciała zaraz po wyjściu z wody, te koce, kosze i parawany - to wszystko i ja pamiętam. Znam albo słyszałam opowieści.
Lata pięćdziesiąte, ciągle widać ślady wojny, jeszcze bieda, ścisk w mieszkaniach komunalnych, łatanie braków w zaopatrzeniu szyciem w domu, ale lato ma swoje prawa, młodość ma swoje prawa, upomina się o swoje.
W lecie nie może być mowy o poważnych sprawach, ale one i tak 'wychodzą na wierzch', bo lato nie trwa wiecznie, a życie nie poczeka.
Dużo jest śmiechu, swobody (również obyczajowej), ciepłych nocy, długich dni i beztroski pomieszanej z dorosłym spojrzeniem na sprawy. Wszystko bardzo gustownie, ze smakiem skonstruowane, żadnego epatowania seksem, a jednak tam jest, tak też można.
Dużo jest w ogóle u niej takich smaczków, a to szczegóły ubioru, a to menu w restauracji, a to wygląd budynków i mieszkań. Najbardziej rozbawił mnie tekst, kiedy narratorka mówi - Grzegorz myślał, że przegiął pałę - biorąc pod uwagę, ze pisane to było w roku 1960, to musiało być oznaka nowoczesności i swobody językowej.
Bardzo polecam tę powieść, szczególnie w ten czas. Najlepiej to czytać w upalne wieczory zajadając lody bambino na patyku. A kiedy się słucha, nie ma nic przyjemniejszego jak spacer nad morzem i słuchanie treści z jego szumem w tle.
Fleszarowa-Muskat to jedna z moich ulubionych autorek, nad Bałtykiem, w Sopocie mieszkała i tworzyła. Czyż jest lepsza pisarka do stworzenia klimatu letniego miasteczka od niej? Może i jest, ale jak dotąd, nie czytałam fajniejszej letniej powieści. Do tego czytałam głosem jednej z moich ulubionych aktorek, Ewy Kasprzyk. Dwa grzyby w barszczu, ktoś by mógł powiedzieć, dla mnie po prostu przyjemność do kwadratu.
Akcja jest prosta i bezpretensjonalna. Nie ma żadnego nadęcia, rozrywania szat, grzebania w otwartych ranach i sypania po nich soli.
Do Sopotu przyjeżdża rzeźbiarz. Dostaje propozycję wzięcia udziału w konkursie na rzeźbę o młodości, nie chce rezygnować z lata, więc przyjmuje propozycję objęcia pracowni tamże, która jest wolna na czas wyjazdu artystów zagranicę. Zjeżdża do miasteczka z fasonem, zachodnim wozem, którego kupno wiąże się z ciekawą historią, a ta z psem. No właśnie - Gwóźdź. Jak napisała Agnesto u siebie - gwóźdź programu. Żałuję, że nie ja pierwsza wpadłam na to porównanie, bo jest bardzo celne. Czekałam na fragmenty opowieści oczami psa, na teksty jego językiem, spostrzeżenia właściwe zwierzakom.
Często udaję, że mówię to, co myśli mój pies. Na przykład - te człowieki nie mają za grosz rozumu, denerwują się, że po kąpieli w morzu tarzam się w piasku, jakby nie rozumieli, że to moja kąpiel właściwa, hello, nigdy nie myliście garnków piaskiem? - i robię to głosem 'frankowym'.
Dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy autorka oddała głos Gwoździowi. Bardzo dowcipne i nadało niepowtarzalny charakter powieści.
Grupa młodych ludzi, dwie dziewczyny i dwóch chłopców - chociaż akcja to koniec lat pięćdziesiątych, widać w związku z tym różnice, ale problemy takie same jak i dziś, pewne rzeczy nigdy się nie starzeją.
Smaczki nadmorskie, panowie polujący na młode kozy fundując im zagraniczne drinki i z obłędem w oczach próbujący je zaciągnąć do hotelu, żony nie mniej napalone na przygodę, ludzie przechadzający się po Monciaku, kafejki, parujące ciała zaraz po wyjściu z wody, te koce, kosze i parawany - to wszystko i ja pamiętam. Znam albo słyszałam opowieści.
Lata pięćdziesiąte, ciągle widać ślady wojny, jeszcze bieda, ścisk w mieszkaniach komunalnych, łatanie braków w zaopatrzeniu szyciem w domu, ale lato ma swoje prawa, młodość ma swoje prawa, upomina się o swoje.
W lecie nie może być mowy o poważnych sprawach, ale one i tak 'wychodzą na wierzch', bo lato nie trwa wiecznie, a życie nie poczeka.
Dużo jest śmiechu, swobody (również obyczajowej), ciepłych nocy, długich dni i beztroski pomieszanej z dorosłym spojrzeniem na sprawy. Wszystko bardzo gustownie, ze smakiem skonstruowane, żadnego epatowania seksem, a jednak tam jest, tak też można.
Dużo jest w ogóle u niej takich smaczków, a to szczegóły ubioru, a to menu w restauracji, a to wygląd budynków i mieszkań. Najbardziej rozbawił mnie tekst, kiedy narratorka mówi - Grzegorz myślał, że przegiął pałę - biorąc pod uwagę, ze pisane to było w roku 1960, to musiało być oznaka nowoczesności i swobody językowej.
Bardzo polecam tę powieść, szczególnie w ten czas. Najlepiej to czytać w upalne wieczory zajadając lody bambino na patyku. A kiedy się słucha, nie ma nic przyjemniejszego jak spacer nad morzem i słuchanie treści z jego szumem w tle.
sobota, 23 czerwca 2012
Tu, Tu, Tu ...
Urodziłam się w czasach, kiedy do domu zapraszało się czasem dopiero co poznanych ludzi, prawie, że z ulicy, a już na pewno z domu innych znajomych. Wystarczyło, że coś między jednym człowiekiem a drugim zatrybiło i już była okazja do zjedzenia wspólnie śledzia i wypicia połówki.
I mnie się zdarzyło przywlec do domu kiedyś Włochów, dopiero co poznanych w pociągu. Małżon mało zawalu z zazdrości nie dostał i na nic były tłumaczenia, że to przecież takie fajne chłopaki i warto zacieśniać międzynarodowe więzi. Owszem, ugoszczeni zostali, większe grono znajomych się zebrało u nas w ogrodzie na nocne polsko-włoskie rozmowy (nie mam pojęcia, jak się dogadywaliśmy, bo wprawdzie była z nimi Polka mówiąca co nie co po włosku, ale z tego, co pamiętam słabo), ale do tej pory małżon mi to wypomina, a to już ponad 20 lat.
Kilka dni temu wzięłam na tapetę najnowszą płytę Miki Urbaniak - więcej piszę o tym na moim Co-Dzienniku Tu i Tu. Tak mnie zachwyciła, że natychmiast pożeglowałam do półki po książkę jej mamy, a jak już otworzyłam pierwszą stronę, to mimo posiadania w czytaniu fantastycznej powieści, nie mogłam się oderwać od tych wspominków i doczytałam do końca.
Ten przydługi wstęp jest po to, żebyście zrozumieli, co czułam, kiedy czytałam książkę Urszuli Dudziak.
A mianowicie miałam takie uczucie, że nie czytam wcale żadnej książki, a mam okazję i wielkie szczęście poznać i gościć u siebie panią Ulę. Wpadła do kuchni jak wicher, zarządziła coś zdrowego do jedzenia, coś tam sobie pijemy, a ona wymachując rękami (nie wiem, czy to robi, kiedy coś opowiada, ale tak sobie ją wyobrażam), opowiada to o tym, to o czymś innym, rzuca nazwiskami, kipi dobra energią, wesołością i wszystko jest wspaniałe, zachwycające, niesamowity, cudowne...
Nie ma w Urszuli Dudziak żadnej złości, żali, ani rozdrapywania ran, a przecież pewnie dużo miała w życiu też ciężkich chwil. Pisze o tym, ale już to przepracowała, więc nie ma w tych opowieściach elementu toksycznego, po prostu - było, minęło, idę dalej.
Ta książka cały czas 'śpiewa', szkoda, że nie ma do niej dołączonej płyty z tymi wszystkimi piosenkami, które są motywem przewodnim kolejnych rozdziałów. Chętnie bym zapłaciła więcej, byleby słyszeć też to, co w tytułach zaproponowane.
Dużo się działo 'w mojej kuchni' podczas czytania jej wspomnień. One są niechronologiczne, tak jak właśnie rozmowa z ludźmi, co ci się przypomni, to im opowiadasz - dygresje, sub-anegdoty, wracanie do głównego wątku - ja też tak opowiadam (co czasami ludzi do rozpaczy doprowadza), więc znam ten rytm i układ przekazywania opowieści i niczemu się nie dziwię, nie niecierpliwię, tylko spokojnie popijam zieloną herbatę i słucham. Śmieję się tam, gdzie jest do śmiechu, oczy mi się szklą, gdzie jest smutno, uśmiecham szeroko, kiedy mowa o ludziach, których 'znam', a ciekawie nastawiam ucha przy opowieściach o ludziach, o których wcześniej słyszałam tylko tyle, że są
Część o Jerzym Kosińskim tak pięknie skomponowana, że nic dodać, nic ująć. Bardzo pięknie, z umiarem informacyjnym, a jednak wszystko, co chcielibyśmy wiedzieć, co możemy wiedzieć, tam jest.
Zszokowała mnie informacja, że ..., nie, postanowiłam Wam nie zdradzać jaka, sami przeczytajcie.
Uderzyło mnie wielkie uczucie Urszuli Dudziak (inne, ale nadal uczucie) do byłego męża Michała Urbaniaka. Niemal od pierwszych stron króluje Michaś, Michał, Misiek. Pewnie niezamierzenie, pewnie dlatego, że był i jest ważnym elementem jej życia, ale wszędzie go pełno. Ciekawe, czy w jego książce, która już na moim stoliku nocnym czeka (Ja(zz) Urbanator Makowieckiego), jest też tak wiele o byłej żonie?
Książka jest pięknie wydana przez Kayax, ma wiele zdjęć, jakieś rysuneczki, leży świetnie w dłoni i aż się chce ją w rękach dzierżyć. Na moim zdjęciu widnieje wraz z nią krem Perfecta, który sobie z Polski przywiozłam. Używam kremów tej marki (Dax-Cosmetics) i je uwielbiam. Coraz to nowe kupuje, bo coraz to nowe robią. Jeden skończę i natychmiast rozglądam się za kimś, kto jedzie do Polski i może mi kupić kolejny. A piszę o tym tutaj, bo ta marka towarzyszy tej książce. Pani Urszula jest jej ambasadorką, a hasło Perfecty - 'Łączy nas piękno'.
Chcę wierzyć, że łączy nas piękno, mnie i panią Ulę, nie to fizyczne, bo ona dużo ładniejsza, ale to wewnętrzne. Chciałabym być taka, jak ona, nie chować urazy, nie trzymać w sobie toksyn, emanować energią i radością. Wspaniała kobieta i wspaniała książka. Bardzo polecam.
A skąd ten tytuł posta? Też znajdziecie w książce :-)
sobota, 16 czerwca 2012
Staruszki są różne, i różowe, i sportowe, a czasami...
Anna Fryczkowska mnie zaskoczyła, a można by powiedzieć, że czwarta powieść nie powinna być już niespodzianką raczej potwierdzeniem tego, za co się lubi autora. Bo, że lubię, to każdy z Was, którzy czytają Notatki Coolturalne, wie. A jak ktoś tu trafił niedawno, to teraz tu mówię, że Anny Fryczkowskiej przeczytałam wszystko i przeczytam w przyszłości każdą następną, bo dobra jest i już.
Nawet nie zaglądałam do noty wydawcy, pobieżnie i niecierpliwie przeleciałam tylko oczami opis w necie, że o babci jakiejś, że o młodym człowieku, co z nią mieszka i tyle.
Spodziewałam się kryminału, bo tak o powieści mówiła sama autorka, ale znając ją powinnam wiedzieć, i w sumie ta akurat rzecz mnie nie zaskoczyła, że kryminał w wykonaniu Anny F. jest tylko po to, żeby mieć powód do opisania pewnych zjawisk. Nie o śledzenie kto, tu bowiem chodzi, chociaż też, ale jeśli ktoś się spodziewa kryminału sensu stricte, może odczuć niedosyt. Chociaż? Czy można być zawiedzionym po przeczytaniu dobrej książki?
'Starsza Pani wnika', jak sam tytuł sugeruje, za bohaterkę ma babcię Halinę i jej wnuka Jarka. Prawie trzydziestoletni mężczyzna nadal mieszka u babci, jest jej zupełnym przeciwieństwem. Ona energiczna, typ sportowy, zorganizowana z planem na każdą okazję. On rozmemłany, utyty, z kompleksami, które wiodą go wprost do samozagłady, bo nie dość, że bezrobotny, to nawet bez pomysłu na siebie. Dla młodego człowieka to jest zabójcze, tak nie wiedzieć, w którą stronę swoje życie poprowadzić.
Babcia pomaga mu jak umie, ale jest bezsilna, tym bardziej przyjmuje z ulgą fakt, że Jaro zaangażował się w sprawę odnalezienia byłego męża pewniej kobiety, a zaraz okazuje się, że jest to też sprawa o morderstwo. Równolegle ma inne zlecenie, odnaleźć zaginioną matkę zleceniodawczyni, która jest koleżanką z pracy tej pierwszej.Trochę nie po kolei, bo najpierw ma zlecenie, a potem zakłada agencję detektywistyczną, powoli zabiera się za rozwiązywanie zagadek, a w tym skutecznie sekunduje mu babcia, pomagając incognito. Do czasu.
Powieść roi się od starszych pań, Halina nie jest jedyną. To jest pewne novum, bo do tej pory pisarze nie uważali tej grupy wiekowej za szczególnie atrakcyjną, a jeśli to już bardziej w roli ujutnych białowłosych pań, na fotelu bujanym z drutami lub w fartuszku w kuchni, a w tle zapach ciastek z maszynki.
Tutaj nic takiego nie znajdziecie, autorka stworzyła pełnokrwiste postacie, które chcą być kochane i kochać, również fizycznie, chcą być aktywne, również umysłowo, mają marzenia, walczą z materią, żeby być atrakcyjnymi, chociaż różnie to wychodzi, bo jednak wiek robi swoje, a gust pozostaje taki, jak za młodu. Nie zawsze różowa szminka służy poprawieniu wizerunku, nie zawsze koronki opinają biust, bo on już nie taki jędrny, ale ciągle chce się żyć pełną piersią, nawet jeśli trochę sflaczała.
Dla mnie jest to właściwie powieść obyczajowa, ze świetnym okiem do wychwytywania szczegółów z życia codziennego, brakiem przekłamywania rzeczywistości, jeśli coś śmierdzi i jest krzywe, to takie jest, kobiety raz piękne, raz nie, facetom jedzie z ust, ale też niektórzy zmieniają się na lepsze, świat wygląda raczej tak, jak z filmów Tarantino, niż z filmów z Meg Ryan (nawet tych o umieraniu), a wszystko to okraszone fantastycznym językiem, bogatym w różne smaczki. Kocham Fryczkowską za jej sposób pisania, dobór słów i porównań, nie raz podczas czytania aż mlaskałam, jakbym dostała łyżeczkę małmazji na język.
Świat oczami autorki czasem mnie zaskakuje. Nie raz zastanawiałam się, czy bym miała odwagę tak otwarcie pisać o masturbacji, cielesnych żądzach starszych ludzi czy okrucieństwie wobec zwierząt. Ale przyznaję tutaj, że inaczej nie ma sensu, chyba, że człowiek chce stworzyć sztuczną historyjkę owocową. Życie takie jest, możemy go z premedytacją podkolorowywać, ale pisarz jest też po to, żeby czasem powiedzieć - patrz, to wszystko gdzieś jest, tylko Ty ze swojego kąta tego nie widzisz, albo nie chcesz widzieć.
Poza tym nikt nie jest doskonały. Nikt też nie jest taki, na jakiego wygląda, czasem niedołężny przeciwnik może być groźny, a ten groźny całkiem żałosny. Bywa brutalnie, bywa śmiesznie. Bo ta książka nie wieje grozą z każdej kartki, niektórzy nawet porównują jej fragmenty do powieści Chmielewskiej. Mnie się tak nie kojarzy, ale faktycznie bywa, że jest wesoło i lekko, ale zaraz robi się poważnie, jak to w życiu.
Polecam tę powieść, jak i poprzednie Anny Fryczkowskiej. Nie zawiodła mnie nigdy i mam nadzieję na jeszcze wiele jej kolejnych książek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)