niedziela, 20 lutego 2011

Tydzień, co mi się w prawie miesiac rozciągnął. Sebastian Faulks

Ufff, skończyłam. O mamusiu, jak ja się namęczyłam. W takim zagonionym okresie, jak mam teraz (nie będę się powtarzać, możecie sobie poczytać TU), powinnam była wybrać książkę z jednym bohaterem, góra jedną rodziną, plus kontr-bohaterem, kilkoma postaciami pobocznymi i szlus. Ja po prostu mam tak wygnieciony mózg w natłoku myśli, faktów do zapamiętania, rzeczy do zrobienia na już, na wczoraj, że dodatkowe obciążenie skutkowało przegrzaniem zwojów. Wiele razy musiałam wracać kilka rozdziałów, bo po powrocie do książki następnego dnia, nie miałam pojęcia o czym czytałam poprzedniego wieczoru.
A wszystko przez Sebastiana Faulksa i jego pazerność.
Wprawdzie jego historia dzieje się na przestrzeni tygodnia w grudniu (nic tam o świętach nie ma, to nie Love Actually, nie napalajcie się), więc zaledwie 7 dni, ale za to mnogość bohaterów rekompensuje mizerność czasu akcji.
I tak, czytamy o spekulancie giełdowym, zimnym robocie do zarabiania pieniędzy, z chłodną Brytyjką w roli żony i z powalonym na łeb, pogubionym kompletnie synem, który jest autonomicznym ko-bohaterem, z oddzielną historią. Jest też młoda dziewczyna, która prowadzi pociag w metrze, uwielbia czytać, mieszka z bratem, w sumie kupa nieszczęścia tylko o tym jeszcze nie wie, wiedzie życie realne w tunelach metra, a potem wirtualne w programie oferującym alter życie. Do tego prawnik na początku swojej kariery, który prowadzi sprawę samobójstwa w metrze, które jest kontestowane przez rodzinę i zakwalifikowane do sprawy o odszkodowanie z powodu wypadku w wyniku zaniedbania. Jest też polski piłkarz zaraz po przyjeździe do jednego z klubów w Londynie. I krytyk literacki, który też coś napisał. Mało? Jest też Pakistańczyk, którego rodzina prowadzi fabrykę pikli, self-made, do wszystkiego doszli sami, rodzice właśnie mają odebrać nagrodę, jakiś order, z rąk Królowej, w pałacu, a jakże, a synalek (tu znowu rodzina jest bohaterem i syn odzielnie też) chodzi na spotkania do meczetu i szykuje zamach bombowy. Przewala się też masa innych ludzi, którzy nic tak naprawdę nie wnoszą, są jak massa tabulette, muszą być, żeby jakoś historię sklecić, ale nie ma co się do nich przyzwyczajać. Nihil novi. Z tym, że przy tej masie charakterów, już nie wiesz, czy czytasz tylko o jakiejś tam sekretarce z faksem, czy ona będzie zaraz główną postacią, dlatego poświęcałam tym ludziom więcej uwagi, niż na to zasługiwali, a to z kolei tak mnie męczyło, że mi sie płakać chciało, taka byłam skołowana. Nie myślcie sobie, że się tak dałam bez walki, ale kiedy odpuszczałam, bo myślałam - a tu cię mam, to jest jakaś nieistotna postać, ten właśnie człowiek potem wypływał gdzieś tam w istotnym momencie, a kiedy wyglądało na to, że nie ma bata, ten to będzie na pewno grał pierwsze skrzypce, znikał gdzieś i go nie było przez resztę powieści (jak ten wspomniany piłkarz).
Powiem szczerze, napaliłam się na tę powieść jak szczerbaty na suchary wojskowe, ale tak naprawdę ani mnie ona nie zachwyciła, ani nie dała mi wypocząć, żadnej korzyści. Autor wprowadza masę ludzi do swojej historii, a potem nad nimi nie panuje. To się niby jakoś tam zazębia, ale bez przesady, nie tak, żeby to wszystko usprawiedliwiać. Dawno nie miałam do czynienia, a może nawet nigdy, z takim chaosem w książce. Znam takich, którym się podobała, ale ja uważam, że szkoda czasu i atłasu, jest dużo lepszych. Jedyne, co broni tę powieść to świetny język i gładka elegancja stylu. Ale konstrukcja się chwieje. Cieszę się, że mnie nie przywaliła.

Chociaż.... o dziwo nie mogłam jej odłożyć nieskończonej. Więc może coś w niej jednak jest, a dla mnie czas po prostu nie za dobry na takie tłumy wywalające się z kartek powieści? Nie sprawdzę, bo na pewno nie będę czytać po raz drugi. Ale pytanie tłucze mi się po głowie, nie przeczę.

wtorek, 15 lutego 2011

Taki malunieńki, jakby go nie było, bo część i tak jest dla biblioteki

Stosik oczywiście. Tydzień niespodzianek. Po pierwsze, nie ma na zdjęciu, ale jest w kopercie, jeno zapomniałam je wyjąć, kiedy pstrykałam fotki, przyszły dwa tomy Cukierni pod Amorem od wydawnictwa dla polskiej biblioteki. Ludzie oszaleją.

Poza tym, również dla biblioteki, ale od czego prawo pierwszej nocy, hehe, Agnieszka Lingas-Łoniewska wysłała swoją powieść 'Zakręty losu' (pierwsza część trylogii o braciach Borowskich, sensacja z dodatkiem namiętności), a wraz z nimi, cóż za niespodziewanka, powieść Ewy Kopsik - 'Uciec przed cieniem' (młoda żona śpiewaka operowego nie może się odnaleźć w środowisku artystycznym, ma niską samoocenę, popada w depresję), a na dokładkę plakaty, obwiesimy się jak choinka.

Na dokładkę wydawnictwo Rebis wysłało mi najnowszą powieść Hanny Cygler 'Dobre geny'. Odkąd pożyczyłam jej pierwszą powieść od Blueberry, czytam jej powieści chętnie i wszystkie, które uda mi się kupić, tym razem przyznam, trochę się podgadałam o tę pozycję, jestem jej bardzo ciekawa.

Dwie kolejne zostały mi przywiezione na zamówienie, przez koleżankę. Ewa Nowak 'Niewzruszenie', kolejna jej powieść dla młodzieży. Uwielbiam ją, udaję, że to dla córki, zresztą mnie o nią prosiła, ale fakt jest taki, że cieszę się na jej lekturę.

Mariusza Szczygła i jego 'Zrób sobie raj' - tej pozycji chyba nie muszę przedstawiać. Strasznie chciałam ją mieć i ta dam, jest.
A na samej górze leży książczyna, którą znalazłam na blogu TU i od razu zapałałam chęcią do jej przeczytania. Zamówiłam w bibliotece i mi ją ściągnęli z innego miasta, bo u nas akurat była inna jej powieść. Już zaczęłam czytać. Mowa o 'The Bookshop' Penelope Fitzgerald.

W ogóle nie powinnam patrzeć w stronę tych książek, nie dość, że mam w czytaniu dwie, konferencję mediów za pasem, a na niej do wygłoszenia przemówienie, to jeszcze w poniedziałek zaczynam kilkutygodniowy, morderczy trening dla tłumaczy. Na dodatek przyjeżdża na kilka dni przyjaciółka z Polski (przywozi więcej książek, haha), co jest wydarzeniem bardzo miłym, ale czasu na czytanie nie będzie. Ale jak to wszystko pokończę, okopię się w sypialni i będę zaliczać jedną po drugiej.

sobota, 12 lutego 2011

Marika - Krzysztof Kotowski

Nie wiem, czy Wam już mówiłam, ale audiobooków nie wybieram do końca świadomie, wymieniam się z koleżanką, która ode mnie bierze papierowe. Piszę 'nie do końca świadomie', bo przecież mogłabym nie słuchać wcale, ale jednak nie ja je wybierałam z tysięcy innych.
Tej powieści byłam ciekawa, bo Kotowski jest chwalony, a ja lubię polskie kryminały, więc tym bardziej. Tyle, że ta powieść nie jest kryminałem, a raczej z gatunku szpiegowskich, typu Ludlum czy Clancy. A tych, to ja nie trawię. Walki wywiadów wrogich mocarstw nie interesują mnie za grosz, chyba, że ktoś napisałby prawdę, dokument. A to się nigdy nie zdarzy, przynajmniej nie tak, jak ja to sobie wyobrażam.
Można powiedzieć, że w każdej takiej powieści jest ziarno prawdy, pewnie tak, ale jest też wiele massa tabulette, które niekoniecznie mnie interesuje.
No, ale to nie wina Kotowskiego, on pisał dla ludzi interesujących się tym tematem i gdyby ominąć to, że ja nie doczytałam informacji o tej powieści i rzuciłam się jak szczerbaty na gwoździe, to uważam, że ta pozycja jest całkiem ok. Strawna znaczy. Nawet dla takiego, co nie lubi. W każdym razie, nie krzywiłam się za każdym razem, kiedy wznawiałam odsłuchiwanie audiobooka. Treść wspierał głos czytającego, niski, lekko chropowaty, trochę modulowany na 'tego złego, co go zabił'. Dobrze dobrany. Brawo.
Pewnie dlatego tak się działo, że zagadka zawarta w tej historii mnie zaintrygowała. Zaczyna się od tego, że w lesie ginie człowiek, świadkiem tego jest młody chłopak, który sam odniósł obrażenia, a to, co opowiada, jest niewiarygodne. Jednakże dzieciak jest tak przerażony, a obrażenia nie z gatunku spadłem-z-drzewa-podglądając-sąsiadkę, ze wysłany do niego dziennikarz mu wierzy. Historia jest pokazywana z perspektywy różnych osób, tego dziennikarza, ale też i rosyjskiego, a raczej radzieckiego szpiega, jego kolegów, którzy go teraz śledzą, oraz jednostki policji, która próbuje się dowiedzieć, skąd tak wzmożony ruch agentów rosyjskich i to teraz, tyle lat po zakończeniu zimnej wojny. Dziennikarzy próbuje drążyć temat zaginięcia ludzi, bo okazuje się, że dokładnie w tym samym miejscu zdarzyło się to wiele razy. Sposób, w jaki giną, budzi grozę. Wygląda tak, jakby byli zdmuchnięci przez potężną falę uderzeniową i z wielką siłą, napotykając drzewo na przykład, rozbici na strzępy. Do tego poparzeni. Już pomijając, że byli i tacy, którzy znikali nagle, na oczach świadków, bez śladu, po prostu rozpływali się w powietrzu. Nikt nie potrafi racjonalnie wytłumaczyć  takich obrażeń. Jednocześnie cały czas obserwujemy rajd Aleksandra, oficera KGB, przez cały kraj, a gdzieś w ślad za nim, innych trzech, też z KGB, którzy najpierw szukają Mariki, a potem jej córki. Ta znowu, została porzucona przez matkę w młodych latach i oddana do rodziny zastępczej (może domu dziecka, nie pamiętam), a teraz jest dość luksusową prostytutką. Dlaczego oni jej szukają?
Ta intryga jest dosyć ciekawa i na tyle interesująca, zeby nawet takiego ludzika jak ja, który nie lubi tego gatunku, przekonać, że na życzenie raz można.
Tylko końcówka trochę ckliwa i patriotyczna (na rosyjską modłę) mnie nie przekonała i trochę nawet rozdrażniła, bo mi zepsuła obraz całości. Ale to tylko kilka zdań, jedna scena zaledwie i nie będę się za bardzo czepiać.
Suma sumarrum, jak mawiała moja ukochana profesor Początek, może być. Bez fajerwerków, ale też i bez poczucia straconego czasu.

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

sobota, 5 lutego 2011

Ocalić od zapomnienia

Każdy ma takie książki, które są jak kamienie milowe w jego przygodzie z czytaniem. Niekoniecznie muszą być one dziełami, wybitnymi pozycjami w historii literatury, ale niosą ze sobą wspomnienia, pierwsze zachwyty, nieprzespane noce spędzone na lekturze.
I ja takie mam. Więcej niż te, które tu zaprezentuję, ale te na zdjęciach poniżej są mi bardzo bliskie i chciałabym je ocalić od zapomnienia. Ot, chociażby tą notką. Jestem pewna, że niejedna z Was się uśmiechnie z politowaniem, bo jesteście młodsze ode mnie. Są też i takie blogowiczki, które czytelniczo załapały się już na nowsze wydawnictwa i będą zdziwione, jak marnie były wydawane kiedyś książki. Oj tak, papier chropowaty, okładki miękkie naprawdę miękkie, a strony nie szyte, a klejone i to tak marnie, że się rozpadały po pierwszym, góra drugim czytaniu. Posklejane, wychuchane, stoją u mnie na półkach. Niektóre niestety przepadły przy przeprowadzkach, po nich jestem w nieustajacej żałobie.

 Pierwsze to ulubione powieści mojej młodości. Czytałam je po kilka razy i strzegłam jak oka w głowie. Było ich znacznie więcej, te nie są jedyne, podkreślam, żeby mi ktoś nie zarzucił mizeroty wyboru, a pokazuję je, bo są mniej znane. Wiadomo, wszyscy piszą o Siesickiej, Musierowicz, Lindgren, Niziurskim, a nigdy nie slyszałam, żeby ktoś wspominał Zofię Woźnicką, a napisała ona moje ulubione powieści - 'Paryskie stypendium', którego zdjęcia nie mam, bo nie należała do mnie, 'Skalistą krainę Katalonii' i 'Zaproszenie'. Wszystkie opisują podróże odbyte przez młode osoby, czy to na stypendium artystyczne, czy po nieudanych egzaminach na studia do Hiszpanii, czy też do Francji do rodziny. W ten nurt wpisuje się jeszcze powieść Anny Glińskiej 'Gdzie mój dom' (tam dziewczyna podrózuje statkiem). Mam tę powieść, ale bez okładki, kupiłam w antykwariacie już tak 'oprawioną' jak wieprz. Pamiętam jeszcze, że z tych mniej znanych uwielbiałam 'Po prostu Lucynka P' Marii Kruger.
'Słoneczniki' Snopkiewiczowej to książka dla mnie legendarna. Kupiłam ją na obozie harcerskim. Rzucili do sklepu w miasteczku, a my stacjonowaliśmy z namiotami w Mikorzynie, w lesie. Do miasta szło się drogą krzyżową przez ten las, nigdy tego nie zapomnę. Kiedy udaliśmy się tam na zakupy, wpadliśmy calą drużyną do księgarni (tak, tak, takie były czasy, że czytało się tłumnie) i wykupiliśmy wszystkie egzemplarze. Potem się wpisywaliśmy sobie nawzajem do książek, taki byl zwyczaj. Ja, na czas obozu, korzystając, że nikt mnie tam nie znał, wymyśliłam, że mam na imię Majka. Tak mi sie to imię podobało. Mistyfikacja się powiodła, przez 3 tygodnie tak mnie nazywali i tak wpisali mi się do książki. Kiedy ją po latach otworzyłam, myślałam, że ją komuś ukradłam, bo wszędzie 'dla Majki' było napisane. Ta powieść opiera się upływowi czasu, nada się ją dobrze czyta. Opisuje dzieje pewnej zbuntowanej i wielce inteligentnej Lilki, zaraz po wojnie.
Kolejne książki obok 'Słoneczników' to 'Ostatnia przeszkoda' Sieglinde Dick, o miłości dziewczyny do koni i innych jej perypetiach. Czytałam ją chyba ze sto razy, kiedyś też jeździłam konno i zajmowałam się zwierzętami w stajni, była mi bliska ta historia. 'Wychodne dla Ewy' to była pierwsza 'dorosła literatura', opowiadała o perypetiach dziewczyny pracującej jako pomoc domowa, o ile pamiętam u Amerykanów, ale mieszkajacych we Francji.

Graham Green został przeze mnie wynaleziony w maminej bibliotece i natychmiast go pokochałam. 
Nie pytajcie mnie dlaczego, po prostu pasuje mi jego styl, a 'Nasz człowiek w Hawanie' to moja ulubiona jego powieść. Opisuje historię mężczyzny, który zostaje zwerbowany do szpiegowania, ale się do tego nie nadaje, nie chce, wiec żeby się odczepili, wysyła im plany odkurzaczy, mówiąc, że to wojskowe. I zostaje doceniony jako szczegółnie użyteczny. Co dalej nie powiem.
'Strachy' Marii Ukniewskiej to świetna powieść o teatrzykach i girlsach z czasów międzywojennych. Połknęłam jednym tchem, specjalnie wcześniej rano wstawałam, zeby zdążyć przed szkołą przeczytac jeszcze kilka kartek.
Na koniec, ostatnie, ale nie najgorsze, to fantastyczny zbiór opowiadań Sartra pt 'Mur'.
I znowu, czytałam kilka razy, za każdym razem z zachwytem; świetna, ale mam wrażenie, że zapomniana zupełnie. Znam tylko jedną osobę, która ją też czytała, moją przyjaciółkę Kaję.
Peter Jaros swoją 'Tysiącletnią pszczołą', powieścią, ale i filmem (szkoda, że nie mam na dvd), wprowadził mnie w czeski (czechosłowacki właściwie) realizm magiczny. Nigdy się z tego nie wyleczyłam.

Pewnie spytacie, dlaczego o tych starociach piszę? Ano dlatego, zeby sobie i wam przypomnieć, że poza pięknie wydanymi, pachnącymi nowościami, którymi się zachwycamy na blogach, jest wiele książek, które kiedyś były niezwykle pożądane, a teraz stoją zapomniane na półkach i marnieją niekochane i niedopieszczone. Takie Słoneczniki na przykład są jak pierwszoplanowa gwiazda filmowa, kiedyś w blasku fleszy, każdy chciał mieć, a teraz tylko opiekunka o nich pamięta. No, i też dlatego, że kiedyś te ksiażki obudziły we mnie głód do czytania, wprowadziły w piękny świat wykreowany przez pisarzy, zaczarowały i już się nigdy spod ich uroku nie wydostałam. A i głód czytelniczy pozostał. Za to im tym wpisem dziękuję
 

piątek, 28 stycznia 2011

A w teatrze ogólny rozpiździaj

Przepraszam za mój język, ale dzisiaj postanowiłam być rebeliantką i sobie pozwalam. A co.
Wiem, wiem, macie już dosyć Marioli na blogach, pewnie myślicie - otworzę lodówkę, a tam będzie Mariola podająca krople. Ale może jednak się zmusicie do przeczytania kilku, no dobra, kilkunastu zdań na ten temat. 
Czytanie tej powieści zaraz po Room, nie było dobrym pomysłem. Myślałam, że tak, że odpocznę po książce dla mnie trudnej w odbiorze, ale stało się inaczej, przez pierwsze sto stron denerwowałam się tylko, że takie pierdoły czytam.  Powieść wydała mi się, w porównaniu z tamtą, strasznie trywialna i o niczym. Aż się skarciłam w duchu - kobieto, co tak nosem kręcisz, przecież chciałaś komedii, to ją masz!
Kiedy złapałam właściwą perspektywę odbioru, pozostało mi tylko się dobrze bawić.
"Mariola, moje krople" przypomina mi i filmy Barei, i angielskie sztuki teatralne wystawiane z powodzeniem w teatrach warszawskich (szczególnie teatrze Komedia), i kabarecik Olgi Lipińskiej. Ciągły ruch, wciąż jedne drzwi się zamykają, inne otwierają, pary zamieniają się partnerami, jedni biorą drugich za kogoś innego, ktoś coś powiedział, inny źle zrozumiał - burdel na kółkach, jak mawiała moja prababcia, skądinąd elegancka starsza pani, w chwilach szczególnego wzruszenia i niezgody na ogólny bałagan i brak organizacji.
Bardzo się ucieszyłam, że środowisko, w którym dzieje się powieść, to teatr. Od dziecka jestem miłośniczką teatru, a że moja mama miała przyjaciółkę aktorkę, mogłam czasem zajrzeć za kulisy, a wieczorami, siedząc w piżamie i zajadając bułkę z szynką, podsłuchiwałam, o czym plotkują aktorka i moja mama, kto komu świnię, nomen omen (kto czytał, ten wie), podebrał, kto komu rolę, a że reżyser x śpi z y itp. Jak to w małym mieście, w prowincjonalnym środowisku, wszyscy o wszystkich....
W liceum grałam w przedstawieniu w języku angielskim, reżyserował nauczyciel i jedna z aktorek, wtedy się zorientowałam, że przygotowywania i próby to nie tylko 'tarzanie się w wielkiej sztuce' (zresztą to były scenki komediowe, a nie jakieś 'Dziady'), ale przed wszystkim orka na ugorze (ugór to ja?), ciężka praca po prostu. Dygresja - Aniu, twój mąż Andrzej dwojga imion też tam grał, wszyscy wtedy myśleliśmy, że się do tego urodził, czy on teraz robi coś podobnego? Koniec dygresji :-)
Atencja dla tego środowiska, poczucie magii teatru, jednak pozostało. Zaraz po literaturze, najbardziej kocham teatr, chyba nawet więcej niż sztukę filmową. Chociaż konstatuję to z lekkim zdziwieniem.
Dlatego niecierpliwie czekałam na tę powieść, i pewnie też dlatego lekuchno się zawiodłam. Bo to wszystko w krzywym zwierciadle, non stop krotochwila, a ja miałam nadzieję na kawałek z życia teatru, z momentami śmiesznymi, a nie odwrotnie. Nie, że 'ma być śmiesznie' jest wartością nadrzędną. Niewiele jest książek dziejących się w tym środowisku, ucieszyłam się więc niezmiernie, stąd mi pewnie mina trochę zrzedła, ale tylko trochę.
Kiedy dostałam maila z propozycją zrecenzowania tej powieści, a w ślad za moją entuzjastyczną odpowiedzią - yes, yes, yes - przyszła książka, skakałam do góry z radości, że mało sufitu nie przebiłam, bo Małgorzatę Gutowską-Adamczyk cenię i kocham miłością prawdziwą. Chociaż, z tego, co tu napisałam, może wynikać, że książka mi się średnio podobała, jesteście w mylnym błędzie, jak mawiał mój ukochany profesor Gruchała. Ja się po prostu spodziewałam zupełnie czego innego, po Cukierni pod Amorem, po jej powieściach dla młodzieży, napisała komediową powieść i to jej się udało, dostaliśmy wesoły autobus pomalowany w kwiaty i z megafonem wyśpiewującym wesołe piosenki, a ja durna spodziewałam się raczej nobliwego mercedesa z niezwykle dowcipnym kierowcą.
Tak czy tak, polecam, jeno się nastawcie na zwariowany kołowrót, paradę postaci,a to wszystko w krzywym zwierciadle.

sobota, 22 stycznia 2011

ROOM - Emma Donoghue

Z mojego wpisu, relacjonującego zmaganie z czytaniem tej książki wiecie, że łatwo nie było. Pierwsza część mnie najpierw zdołowała, a potem wzięła na rajd emocjonalnym rollecosterem - łatwiej by było mi wymienić to, czego nie czułam. Najbardziej grozę. Narrator - 5 letni chłopiec - opisuje swoje życie z mamą w pokoju, który jest dla niego całym światem. Nie wie, że jest tam zamknięty, że to nie ich wybór tam siedzieć, myśli, że tak wygląda życie. Wprawdzie ogląda telewizor, ale wydaje mu się, ze wszystko, co tam widzi, jest zmyślone i tak naprawdę tego nie ma. Mama, dzielna dziewczyna, porwana i uwięziona przez starego perwerta, kiedy wracała z uczelni do domu, siedem ostatnich lat spędziła w tym więzieniu, a ostatnie pięć, z dzieckiem. Pięknie daje sobie radę, uczy małego wielu przydatnych w tym 'świecie' rzeczy, a przede wszystkim udaje jej się przetrwać i nie zwariować. Wszystkiego dowiadujemy się od Jacka, jej syna, który swoim językiem opisuje rzeczywistość. To chyba mnie najbardziej dołowało, że on jest niewinny, nie wie, co się dzieje, ale ja wiem i nic nie mogę zrobić, żeby im pomóc. A obserwować tę sytuację w milczeniu jest niezwykle trudno. Toteż odkładałam książkę z okrzykiem, że dłużej tego nie zniosę (założę się, ze gdyby to był mój egzemplarz, rzucałabym nim o ścianę co chwila). Atmosfera tej powieści tak dalece mi się udzieliła, że czułam się klaustrofobicznie i źle. Gotowa byłam ją odłożyć, ale ta historia trzymała mnie w szponach i nie pozwoliła mi odejść bez poznania rozwiązania zagadki kobiety i jej dziecka. Pomogło mi wywnętrzenie się na blogu, rozmowy z Wami poprzez komentarze, załapałam odpowiednią perspektywę, ze to jednak jest opowieść zmyślona, a nie prawda. Ale potem jednak przyszlo opamiętanie - jak to nie prawda? Właśnie, że prawda, bo przecież był taki świr, który więził dziewczynę w domu. O tym wiemy, a o ilu nie? Dodatkowo nie pomagał mi fakt, że moja córka jest akurat w wieku, w którym była porwana ta dziewczyna, a do tego wraz z urodzeniem dzieci nabrałam niewytłumaczalnej nadwrażliwości na takie tematy. No, ale powieść ta jest napisana w tak mistrzowski sposób, że nie sposób jej ominąć, byłoby wielką stratą, gdybym ją jednak odłożyła.
Mniej więcej w połowie książki wszystko się odmienia, ale nie mogę Wam powiedzieć, co się dzieje, bo byłby to spojler. Jestem przekonana, ze ta powieść będzie przetłumaczona na język polski i już wkrótce u nas wydana, a kto anglojęzyczny, niech po nią sięgnie jak najszybciej. Nie ma lepszej rekomendacji, jak ta, że ja - osoba od początku na NIE, zmuszona okolicznościami, bo nie lubię chodzić na spotkania book clubu nie przeczytawszy książki, którą mamy na tapecie, po uprzednim przeproszeniu na zapas koleżanek z tegoż klubu, że chyba mi się jednak nie uda przemóc, jeszcze wcześniej nawet nie dawszy dojść do głosu lottcie, która próbowała mi tę powieść zarekomendować, mając ją wreszcie w ręku, wciąż uważając, że NIE chcę jej czytać dalej - jednak jej nie odłozyłam, co więcej, drugą połowę łyknęłam, trzęsącymi się z emocji rękami przewracając kolejne stronice i uważam, że Room to powieść niezwykła, nietuzinkowa i bardzo świeża w sposobie narracji i jeśli chodzi o pomysł. Chociaż takich historii bylo przedtem wiele, żadna nie równa się z tą. Był moment, że nie miałam czasu porządnie się zająć czytaniem i tęskniłam do tej opowieści. Ja, która miała wielkie NIE przed oczami, kiedy otwierała pierwszą stronę. A dzisiaj, kiedy skończyłam, tęsknię za Jackiem i jego mamą. Tak mi żal, że teraz, kiedy to wielkie NIE poszło w siną dal, ja akurat Room skończyłam.
Room, dla wrażliwego człowieka, nie jest lekturą łatwą ani przyjemną, ale niesie za sobą dobre przesłanie, mimo wszystko, a może właśnie dlatego, ze ukazuje największe okrucieństwo, jakie jeden człowiek może zgotować drugiemu, a jednocześnie to, czego dowiadujemy się potem, jak się to wszystko układa i kończy, daje nam ziarenko nadziei, że człowiek jest wielki, bo potrafi, przy pomocy innych, ale przede wszystkim wykorzystując swoją moc, dać sobie radę nawet i z czymś tak strasznym. Tak, to mi chyba najbardziej zaimponowało, że w tej historii jest nadzieja.
Nigdy nie oceniam w systemie dziesiątkowym, ale tym razem dałabym 10/10

wtorek, 18 stycznia 2011

STOS niespodziewany, a przynajmniej nie tak szybko

Czy mi uwierzycie, jeżeli napiszę, że wcale, ale to wcale, jak bum cyk cyk nie planowałam tego stosu? Nie? Ale to prawda!
Pierwsza książka od góry, czyli Stephen Clarke 'Merde! rok w Paryżu', wraz z 'Dublin moja polska karma' Magdaleny Orzeł i 'Hotelem Irlandia' Iwony Słabuszewskiej-Krauze przyjechał do mnie w lecie od Kasi z Roscomonn, moja córka je natychmiast wywlekła do Dublina, dlatego nie chwaliłam się nimi wcześniej.
'Hipnotyzera' i 'Warsztat pisarza' dostałam od Lotty, zamówiłam u niej, kiedy była w Polsce, ale stwierdziła, że coś tam, coś tam (ściemniała cwaniurka), pieniędzy nie wzięła. Cieszymy się, ale mamy też wyrzuty sumienia, droga kuleżanko. 'Mariola, moje krople' przyleciała dzisiaj, fruuuu pocztą, od wydawnictwa. Spytali mnie, czy chcę, a ja na to, po wyskakaniu całej radości w kuchni, natychmiast odpisałam, że tak, bo to o takich czasach i miejscu (teatr), co są mi najdroższe, pisarka takoż. 'Reanimacja' Mikołajewskiej przyleciała do mnie, fruuuu, pocztą od Antoniny w prezencie. Żebrać to ja umiem jak nikt. Strrrraaasznie się cieszę, bo uwielbiam ksiażki dziejące się w środowisku medycznym, a ich znowu nie tak wiele, chyba, ze trillery, a tych znowu to ja nie za bardzo. Sebastian Faulks przywędrował nogami mojej sąsiadki z biblioteki, byłam na niego zapisana i jest. Natomiast wszystkie książki Alexandra McCall Smitha kupiła moja córka na wyprzedaży w Chapters w Dublinie za, uwaga... werble... 1 euro każda. Czyż ona nie jest kochana, że je wypatrzyła dla mnie? Teraz jeszcze muszę wykopać dziurę, wyposażyć ją w czajnik i miękki fotel, zakopać się z tymi wszystkimi tomami i czytać.
Wspaniały dzisiaj dzień. Tyle książek, do tego odwiedziła nas Lotta z mężem, pojedliśmy, kilka butelek wina pękło, pogadaliśmy, wszyscy zdrowi, pięknie jest.
A Room się czyta, chyba o dziwo się przełamałam do tematu, przynajmniej w części.

(zdjęcie się powiększy po kliknięciu)

sobota, 15 stycznia 2011

W tak zwanym międzyczasie

Czytam 'Room'. Boszszsze! Emmy Donoghue. Jak ja się męczę. Książka jest dobra, ale porusza we mnie chyba jakieś mniej lub bardziej ukryte struny, wywołuje do apelu lęki, wpędza w klaustrofobię i nic na to nie mogę poradzić. Tłumaczę sobie - głupolu, przecież to tylko powieść, ale wiem przecież, że takie sytuacje miały miejsce w realnym świecie. Jako matka i kobieta, odczuwam przeogromny niepokój czytając tę historię, po jakichś piętnastu minutach dzwonię do córki, biegnę na górę do syna, sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku.
A do tego sąsiadka przyniosła mi świetną książkę Sebastiana Faulksa 'A Week In December', na którą byłam zapisana w bibliotece i właśnie ona skończyła i przepisała na mnie. Wolałabym zagłębić się już w tę.
Czy Wy odkładacie książki, które Was męczą, czy brniecie dalej.
W tym wypadku jest nawet trudniej, bo to dobra powieść, tylko jej atmosfera mnie wykańcza, a to za mało, żeby ją odłożyć. Ech, trudne jest życie mola książkowego. Czasami :-)

wtorek, 11 stycznia 2011

Literacki dolar

Małgorzacie Gutowskiej-Adamczyk udało się stworzyć literackiego dolara - wszystkim się podoba jej powieść. Aż trudno mi coś sensownego napisać, bo i tak wszystko już zostało powiedziane, blogowiczki pieją peany, niezależnie, czy są fankami Murakamiego, czy Grocholi, czytają głównie fantazy, czy kryminały, każda kocha tę historię.

Siedzę teraz przed ekranem komputera i zastanawiam się - co napisać, żeby nie było wtórne, żeby się nie powtarzać? Mogę tylko o tym, co ja czułam, kiedy czytałam drugi tom.
Wiele historii składa się na tę sagę, jest taka mnogość nazwisk, że podziw mnie bierze na myśl, jak autorka dała i daje nadal, bo przecież pisze tom trzeci, sobie radę z tym tłumem, żeby się nie pogubić, nie pokiełbasić nitek łączących bohaterów i ich losy. Mistrzostwo świata.
Druga rzecz to fakty historyczne, szczegóły, o których już pisałam przy okazji dzielenia się wrażeniami z czytania tomu pierwszego; ileż to trzeba było pracy, żeby posiąść ten rodzaj wiedzy, którym potem można się swobodnie posługiwać na kartach tej powieści - nazwami w szczególności, ale też wiedzą dotyczącą  codziennych zwyczajów w różnych środowiskach, nie tylko w Polsce.
Część Amerykańska przypomina mi trochę książkę 'Ellis Island' Freda Mustard Stewarta (w Polsce wyświetlali kiedyś serial na niej oparty), a znowu historia Giny - 'Strachy' Marii Ukniewskiej. To dobrze, bo obie tamte powieści bardzo mi się podobały i do tej pory je pamiętam. Żeby było jasne, nie mówię, że autorka coś ściągnęła, chodzi mi raczej o ten sam styl budowania historii i tworzenia napięcia. Co się człowiek zaczyna odprężać, BUM, znowu coś podnosi ciśnienie. A te postacie! Tak napisane, że się z nimi łatwo zaprzyjaźnić, a potem przeżywać ich wzloty, upadki, odejście, jakby to pamiętniki kogoś bliskiego były. 
Skończyłam ją i miejsca sobie nie mogę znaleźć. Nic innego nie chce mi się czytać. Pozostaje mi czekać kilka miesięcy, i chociaż nie mogę powiedzieć, że będę się nudzić, bo mam pozycji w kolejce aż nadto, czekanie będzie mi się niewątpliwie dłużyć.

A na koniec, chciałabym Was zachęcić do głosowania na mnie w plebiscycie Blog Roku - jeśli Wam się podoba, kliknijcie na obrazek w szpalcie i on przekieruje Was na stronę informującą na jaki numer, z jakiej treści smsem trzeba wysyłać głosy. Dochody z smsów sa przekazywane na szczytny cel, tak mówi Padma, więc nie mam wyrzutów sumienia, że Was proszę o ten wydatek, może lekko się płonię na myśl, że Was o to proszę. No, ale takie są prawidła tego konkursu

sobota, 8 stycznia 2011

Barbara i Jan mnie zaskoczyli, a Kobieta za ladą wszystko przypomniała


Całkiem przypadkiem natrafiłam dzisiaj na stary polski serial, którego wcześniej nigdy nie znałam. Niby nic dziwnego, bo nakrecony był w roku 1964, czyli przed moim urodzeniem, ale przecież tak często powtarzają różne produkcje, że powinnam była na niego prędzej, czy później trafić. Otóż nie.
Mam dzisiaj leniwą sobotę, małżon też nie w pracy, oglądamy filmy, czytamy, coś tam się pichci na palnikach, żyć nie umierać. Właśnie przełączyłam na Kino Polska w oczekiwaniu na Kobietę za ladą, czechosłowacki serial z lat propagandy sukcesu (uśmiechamy się, z troską o zbiory się uśmiechamy!), kiedy to usłyszałam czołówkę 'Barbary i Jana'. Charakterystyczna muzyczka z lat 60 tych, teksty też w tym stylu, ale wszystko utrzymane w bardzo komediowym stylu. Uśmiałam się jak norka. Zachwyciłam Kobuszewskim i Barbarą Mostowiak, tfu Lipowską znaczy, piękną jak marzenie (teraz też jest piękna, ale wtedy była do tego jeszcze młoda). Tak mnie ten serial nastroił krotochwilnie na resztę dnia, że co bym nie robiła, na wspomnienie tego krótkiego i nieoczekiwanego seansu, uśmiecham się szeroko. Będę śledzić losy Jana, fotografa w dzienniku Echo i Barbary, zaczynającej w tejże gazecie reporterki i żurnalistki.
Kobieta za ladą natomiast przypomniała mi dziecięce lata. Siedziałam często w tak zwanym dużym pokoju, rysowałam, malowałam, układałam coś tam, bawiłam się w pocztę lub inne 'dorosłe' zajęcia, a w tym czasie dorośli oglądali takie seriale jak Szpital na peryferiach, Czarne chmury czy właśnie kobietę. Oczywiście patrzę na to teraz zupełnie inaczej, zadziwia mnie mnogość towarów na półkach, tłumy kupujących, te zwyczaje w delikatesach - zamawianie kanapek na przyjęcia, drogie koniaki i mandarynki w ciągłej sprzedaży i zero kłopotów z zaoptrzeniem. Ciekawe, czy tak u nich faktycznie wtedy było, czy zrzucili towar do tego filmowego sklepu z całej Czechosłowacji, albo i jeszcze z krajów sąsiedzkich? Nie z Polski w każdym razie.
Mało to dla mnie istotne, czy te seriale są wybitne, czy nie. Powodują, że się nieźle bawię i wracam do beztroskich lat, kiedy wszystko było jeszcze możliwe i dopiero miało się zdarzyć.

niedziela, 2 stycznia 2011

Słodkie czytanie, jestem w Raju. Podsumowań nie będzie.


Najlepszy prezent, jaki czytelnik może sobie sprawić na święta i czas wolny od pracy, to właściwa lektura. Nie taka, która nas zmęczy, nie taka, która zdenerwuje czy zasmuci, ale kojąca, przenosząca w świat, który chociaż nie istnieje, tak prawdziwym się wydaje, że człowiek chciałby wsiąść w samochód (sanie?) i pognać do Cukierni pod Amorem na gorącą czekoladę i pyszne jagodzianki.
Chyba nie ma sensu pisać o treści, bo inni już to zrobili. Wiadomo, że jest to saga, a jak saga, to od razu przypominają mi się dziecięce czasy, kiedy siedząc na dywanie, mogłam oglądać z rodzicami niedzielne seanse Sagi Rodu Forsythów, Paliserów czy Whiteoków. Kobiety w długich sukniach, intrygi, miłość, zazdrość, rodzinne powinności, honor, nieśmiałość skrywana za wachlarzem, mądre kobiety, szarmanccy mężczyźni, ale i wałkonie oraz zagubione, bezwolne gąski. Zycie w pigułce, zamknięte w historii jednej rodziny i ludzi z nią sympatyzujących, sąsiadów, tudzież służby, najemców, handlarzy itp.
To wszystko, a nawet jeszcze więcej, jest i w tej sadze. Przyznaję, że trochę się zmagałam na początku, bo przy moim drobiazgowym wyobrażaniu sobie bohaterów i koniecznym zapamiętywaniu kto, kiedy, jak się nazywa i 'do kogo należy' (jakie to Irlandzkie by the way), nie było mi łatwo przebrnąć przez pierwszą połowę, mozolnie mi to szło. Ale po przejściu przez te wszystkie prezentacje, jakby mi się kanał percepcji odetkał i pół książki przeleciałam jak burza w dwa wieczory, a właściwie noce. Och, gdybyście mnie widzieli, jak się dekuję w sypialni, ładuję pod kołdrę, uderzam dłońmi w celu jej odpowiedniego ułożenia, kręcę się i wiercę, żeby sobie 'dołek' wymościć, poduszki układam, a to wyżej, a to w lewo, a może lekko do środka, a potem otwieram wrota książki, zapadam w świat powieści i płynę z jego prądem. Organiczna wręcz przyjemność.
Zachwyciła mnie autorka, nie po raz pierwszy zresztą, bo nie raz w komentarzach na innych blogach, ale pewnie i u siebie, piałam zachwyty na temat jej powieści młodzieżowych. Taka jestem szczęśliwa, ze zaczęła pisać też dla dorosłych, bo córka już wyrosła z literatury dla młodszych czytelników, nie miałabym powodu kupować kolejnych powieści z tego gatunku, a tu taka niespodzianka, jest coś i dla mnie! U Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk uwielbiam dbałość o szczegóły, taką kobiecą rękę w tym względzie, elegancję języka, niesamowitą jego różnorodność, a położyło mnie na łopatki nazewnictwo z tamtego okresu, potraw, czynności, części garderoby, rodzajów powozów, wszystkiego po prostu. Część znałam i używam nawet na co dzień, ale inne były mi znane ze słyszenia, a nie wiedziałam, co oznaczają, jak na przykład wilegiatura, Antreprener, czy orszada.
Było mi z tą powieścią tak ujutnie i swojsko. Nie pierwszy już raz miałam wrażenie, że znam doskonale to życie, że czytam o czymś, co było kiedyś i moim udziałem. Dziwne uczucie. Mąż w takich razach, wiadomo - facet, twardo po ziemi stąpa, mówi - książek się naczytałaś, filmów naoglądałaś, to nic dziwnego, że ci się to gdzieś w głowie zasadziło. Może i tak, ale ja już nie raz mówiłam, że jeżeli to nie jest pamięć z innych żyć, to pewnie pamięć genów. Rzekłam. Przynajmniej na blogu mogę sobie twardo sprawę stawiać, a co :-)

Teraz zaczynam drugi tom, dzięki Bogu, że go mam. Wygrałam go, zajmując drugie miejsce w konkursie fotograficznym na blogu Cukierni pod Amorem tymi oto zdjęciami:
Robiła je moja córka (o czym uczciwie powiedziałam w konkursie, rodzinny wysiłek twórczy, wspólna wygrana, rodzinne czytanie), a ja latałam po plaży z książką. W lecie, wiosną i wczesną jesienią często czytam na plaży, stąd wybór tego miejsca na zdjęcia, Franek hasa, a ja oddaję się lekturze. O ile mi da, bo czasem niestety piłka jest ważniejsza

Drugi tom przyszedł z autografem. Wzięłam książkę z półki, zapomniałam o wpisie od autorki, otworzyłam i szlag mnie trafił - kto mi tu pomazał - zakrzyknęłam - a zaraz potem roześmiałam się w głos, toż to dedykacja!

Podsumowań rocznych nie będzie, nie lubię, nie czuję potrzeby. Ważniejsze są te ksiażki, które jeszcze przede mną, o tych, które przeczytane,  raz już napisałam.

środa, 29 grudnia 2010

Gdyby wyrzuty sumienia pozostawiały ślady w postaci czerwonych plam, byłabym Siuksem

Ostatnio się zastanawiałam, dlaczego wolno czytam, a dzisiaj trochę sprzątałam na półkach i się zadumałam, skąd tyle nieprzeczytanych książek na nich?

Do takich oto wniosków doszłam:
  • bierze się to z czasów, kiedy książek nie było na rynku, kiedy się je zdobywało, a ja dobra byłam w zdobywaniu, kupowałam więc zrywami, kiedy rzucili, kiedy je na kiermaszach wystałam w kilometrowych kolejkach, spod lady lub na Skrze piraty, czego się nie wstydzę, bo wydawnictwa, jeżeli chciały zarabiać, powinny były wydawać tyle, żeby starczyło. Długo myślałam, że Siesicka napisała tylko trzy książki, Chmielewska dwie dla dorosłych i dwie dla młodzieży, a McLean może ze 4 (blogów przecież nie było, chociaż niektórym pewnie trudno to sobie wyobrazić), aż trafiłam na faceta, który sprzedawał 'podróby' i o mało nie straciłam przytomności. A potem się obkupiłam. W bibliotekach nie było dostępnych nowości, chyba, że dla znajomych. Kupowałam więc ich dużo naraz, a potem czekały na czytanie. Tylko, że ja kupowałam wciąż nowe i pożyczałam wciąż nowe (a wtedy pożyczanie oznaczało - masz dwa dni na przeczytanie 'Autostrady', bo już czeka w kolejce Kaja, a za nią zaraz Michał), no to któreś musiały zostać pominięte, bo przerób mam, jaki mam. Potem, kiedy już były nowości dostępne, ja komunistycznym zwyczajem, wciąż kupowałam, jakby ich miało jutro zabraknąć. Cholera, w krew mi to weszło. 
  • nie mam zwyczaju, wzorem ludzi w cywilizowanych krajach, kupowania dwóch, przeczytania, kupowania następnych trzech, przeczytania itd. W ten sposób na półkach znajdowałyby się tylko te, które już są zaliczone. Tak robi jeszcze-nie-zięć, kiedy pytam, dlaczego nie kupi, skoro już jestesmy w księgarni, a on czegoś tam poszukiwał, odpowiada - jeszcze nie przeczytałem tych, które mam na stoliku nocnym. Zawsze mnie denerwowało takie gadanie, ale widzę, że w tym szaleństwie, moim zdaniem, a normalności, ich zdaniem, jest metoda. 
  • jestem już za stara, żeby zmieniać przyzwyczajenia, chociaż małżon zdołał wyplenić u mnie kupowanie proszku do prania i mydła na zapas (powiedzmy duży zapas). Zostało mi to jeszcze z początku małżeństwa, kiedy to stałam w PDT na Woli po zarówki, a wracałam z kilkoma paczkami proszku IXI, czy E, dumna i blada, bo normalnie też ich nie było w sprzedaży. A   

potem je oszczędzałam, ze strachu, że zostanę bez. I podobnie jest z książkami, mam nieuzasadniony lęk, że zostanę bez niczego do czytania. Nigdy się to nie zdarzyło, ale to szczegół. A już na pewno odmawiam sobie tych najlepszych, może inaczej to ujmę, tych przeze mnie najbardziej pożądanych, bo czy dobrych, to już rzecz gustu i czasem złudnych wyobrażeń.
  • kiedy wyemigrowałam z kraju, wysyłki za granicę nie były takie popularne, poza tym bardzo drogie, więc książki wąchałam przez ekran komputera, podczas jeszcze bardziej drogiego połączenia internetowego, bo wtedy, i znowu pewnie trudno to niektórym sobie wyobrazić, nie bylo neostrady, bradbandu, czy jak to się w jakim kraju nazywa, tylko kabel w gniazdko telefoniczne i z prędkością osła z dwukółką ładowały się okładki na ekran. Nikt się nie mógł wtedy dodzwonić, a ja sobie musiałam reglamentować czas połączenia, bo jeszcze córka chciała skorzystać, a przecież nie mogłam pracować li tylko na opłaty za sieć. Wtedy nowości znowu urosły w moich oczach do towaru nad wyraz pożądanego i tak jest do dziś. Trzeba ekwilibrystyki (baardzo trudne słowo), żeby w rozsądnej cenie coś kupić, a to kogoś poproszę, a to zamawiam w Merlinie (bo oni jak do tej pory mają najtańsze przesyłki), jakoś leci, ale zawsze trzeba się nagimnastykować. Nic dziwnego, przynajmniej tak próbuję siebie tłumaczyć, że się zachowuję po otwarciu paczek, czy otrzymaniu zakupów od dobrotliwych znajomych, jakbym widziała w postaci tych książek ósmy cud świata. I wciąż ich przybywa. A w oczach ciągły głód. Czy to już trzeba leczyć? I tak to się dzieje, czytam i kupuję, próbuję czytać szybciej, ale odwiedzam koleżankę i wyjeżdżam od niej z naręczem książek, a zaraz potem idę na spotkanie book club i znowu coś wynajduję w bibliotece. I tyły, wciąż nadganiam, a świetne pozycje czekają, czekają, czekają. Jak to w piosence, którą śpiewał syn w pięciolatkach na święta - waiting, waiting, waiting, waiting, waiting for something to happen very soon... A wybieranie książek to już w ogóle masakra, bo jak czytam jedną, to wiem, co chcę czytać zaraz po niej, a potem chodzę i widziwiam i wciąż jestem niezadowolona, ze tamtą bym chciała, a może tą teraz... Nadmiar jest ze wszech miar męczący i niewskazany, bo człowiek głupieje od niego.Tak sądzę, przynajmniej do czasu, kiedy znowu zajrzę do sklepów internetowych. A teraz są wyprzedaże, przynajmiej na Amazon i na Play imponujące spadkiem cen. Ech.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Struktura odbioru, czyli dlaczego czytam wolno (niestety)


Przy lekturze Cukierni pod Amorem wzięło mnie na rozmyślania o tym, dlaczego czytanie idzie mi w sumie wolno. Przynajmniej w stosunku do innych, zaliczających nowe pozycje z prędkością karabinu maszynowego, tak jest, bo przecież nie będę się porównywać do tych, którzy zaliczają jedną książkę na rok. Ci, co szybko, straaasznie mi imponują. Też bym tak chciała, ale się nie da, po prostu nie i już.
Rozmyślania dotyczyły, jak to sobie roboczo nazwałam, struktury odbioru. Kiedy sięgam po książkę, włącza mi się wewnętrzny film. Czytam o kolejnych bohaterach, którzy wchodzą na scenę historii i muszę koniecznie ich sobie dokładnie wyobrazić, nie pobieżnie typu wysoki, siwy, niska gruba, tylko oni dostają w mojej głowie dokładny wizerunek. Też ich sobie ubieram, każdego dnia inaczej, w zimie i w nocy, na balu i w karocy, na wycieczce i w pracy, dostają ode mnie buty i paltocik, bluzeczkę i spodnie, surdut i mitenki, kalosze i melonik, w zależności od tego, kim są i kiedy ta akcja się dzieje. Słyszę też ich głosy, jedni mówią piskliwie, inni tubalnym basem, dzieci zmiękczają wyrazy, a starsze kobiety mówią niewyraźnie jak to ci, którzy mają sztuczne szczęki, czy braki w uzębieniu. Koniecznie też muszę zaraz ich umieścić w jakiejś przestrzeni, czyli dokładnie wiem, w głowie oczywiście, jak wygląda ich dom, izby i ogród, jakim samochodem jeżdżą i jak wyglądają hotele, zajazdy, restauracje i pałace, w których bawią.
Do tego przydają się dobre seriale i filmy, dają wyobrazenie, jak w rożnych epokach i miejscach, ludzie mieszkali i czym się poruszali. Od dawna już szukam takiego wydawnictwa, które pokazywałoby na obrazach, zdjęciach i rycinach, jak sie ubierali ludzie różnego stanu, w różnych krajach i epokach, to by mi się bardzo przydało.
Kiedy czytam, słyszę tych ludzi, widzę ich, więc nic się nie da przyspieszyć, bo jakże to, dystyngowana hrabina Zajezierska miałaby mówić szybko jak baba z magla?
Ja wiem, że szybkie czytanie polega na tym, że człowiek widzi i czyta jakby całymi paragrafami. Próbowałam i odbiera mi to całą przyjemność. Muszę się więc pogodzić z faktem, że nie zaimponuję nikomu ilością przeczytanych ksiazek w tygodniu. Już nie mówiąc o tym, że mam tez obowiązki, jako zona, matka, pracownik, przyjaciółka, sąsiadka. Obowiązki, ale też wynikające z tego przyjemności, bo być z rodziną i przyjaciółmi to nie kara. Rzadko kiedy mam na czytanie cały dzień, czy chociażby kilka godzin z rzędu, ale za to targam ksiażkę ze sobą wszędzie i jak tylko coś mnie zatrzyma w biegu, siedzenie w poczekalni u lekarza czy w samochodzie pod halą sportową, gdzie trening kończy syn, w samolocie, samochodzie czy autobusie, zaraz wyjmuję ją i czytam. Poza tym lubię też dobre filmy, teatr i czytanie magazynów typu Twój Styl czy Pani, tyg. takich jak Newsweek czy Polityka, a to też kradnie czas książkom. Co wiedzie do puenty, że skoro nie można szybciej, trzeba dokonywać bardziej uważnych wyborów czytelniczych, żeby nie tracić czasu na gnioty. A ja mam coś dziwnego w naturze, że te najfajniejsze ustawiam na półce i sobie ich odmawiam. Odwiedzam je tam, czasem wyjmę, pogłaszczę i odstawiam, a do ręki biorę coś na cito, jakiś egzemplarz do recenzji, niewiele ich dostaję, ale jeżeli to mają niby pierwszeństwo, a to książka polecana przez kogoś, a to z book club, a te, na widok, których dostaję dreszczy z emocji, czekają, czekają, czekają.
Od tego roku koniec z tym. Takie mam postanowienie, ale jak to wyjdzie, zobaczymy w praniu.

A Wy jak czytacie, szybko, błyskawicznie, paragrafami czy wolno, dokładnie, czy przeskakujecie opisy? Ciekawa jestem

piątek, 24 grudnia 2010

Stosy spod choinki wymaszerowały wprost w ręce nasze


Jakoś mnie tak dzisiaj od rana ciekawość drążyła, co też ja dostanę pod choinkę? Jeżeli chodzi o te sprawy, to ja nigdy nie dorosłam. Cieszę się jak dziecko, nawet z czekoladek. Jeżeli chodzi o książki, to trochę wiedziałam, co dostanę, bo sobie sama z Merlina, przy okazji prezentów dla męża, zamówiłam. A potem przed samą sobą ukrywałam, dałam córce zapakować, żeby nie mieć pokusy macania i przeglądania zawczasu. Oni się śmiali, bo ja skrzętnie zapominałam, co tam jest, żeby mieć ubaw, kiedy odpakuję. Niestety nie mogłam powiedzieć, żeby oni coś dla mnie z wish list zamówili, bo na polskich stronach tylko ja się wyznaję. Poza tym były tam też prezenty dla córki i męża, więc ktoś musiał być poszkodowany.
Cały dzień chodziłam i wąchałam paczki, nie ma u nas małych dzieci, możemy więc kłaść je wcześniej. Po rozpakowaniu, najpierw wszyscy rzucili się oglądać ich książki, a dopiero potem pozwolili mi zrobić zdjęcia











Na górze stoi box z 4 sezonami Bramwell, serialu o kobiecie lekarzu, która była pionierką w tym zawodzie w UK w końcu dziewiętnastego wieku, kiedy to kobiety nie pracowały w żadnym sektorze, a już w szpitalu to w ogóle.
Obok pudełko dwóch talii kart firmy Piatnik. seria Lady, trochę węższe, idealne do pasjansa i do gry w karty (jak gramy w takie gry, które wymagają wielu kart w ręku, mnie zawsze wypadają).
Poniżej Wasilij Grossman Życie i los. Kupiona dla męża. Ale chyba mi pożyczy, nieprawdaż?
Niżej Manula Kalicka i jej Rembrand, wojna i dziewczyna z kabaretu. Od dłuższego czasu na nią polowałam, była niedostępna, ale chyba wznowili i mam.
Idąc w dół - Teresa Monika Rudzka 'Bibliotekarki'. Dobre recenzje miała, a ja nic jeszcze nigdy o tym środowisku, wiec zwyciężyła ciekawość.
Niżej kolejna cegła - The Distant Hours Kate Morton, jej najnowsza powieść, pięknie wydana w twardej oprawie. Tej powieści się nie spodziewałam. Wprawdzie bąknęłam, że bym chciała, ale była droga i odpuściłam. Zapomniałam. A tu taka niespodzianka.
Ken Follet Upadek gigantów. Lubię koleżkę, a ten okres w powieściach (zaczyna się w 1911 roku, ponad 1000 stron i dwa tomy w zapowiedziach).
Na drugim zdjęciu Mankell i Dogs of Riga, kupiłam to dla Marka, jeszcze-nie-zięcia. Przedstawiłam mu tego pisarza i teraz przy każdej okazji dostaje kolejne.
Niżej Piekary Ja Inkwizytor. Dla Miśki, ale i mąż chętnie czyta, ja jeszcze na Piekarę nie zachorowałam, ale to dlatego, że oni są zawsze pierwsi w kolejce i się nigdy nie mogę dopchac, a potem wciąż coś nowego do czytania.
Pod spodem trzy kolejne tomy Stephena Clarka, o pobycie Brytyjczyka we Francji. Dla córki. Mówi, że ją bawią, a między egzaminami tylko takie powieści jej wchodzą, a że egzaminów ci u niej dostatek, więc jak znalazł. Poniżej Monica Ali i 'Od kuchni', dla męża, i znowu mam nadzieję to po nim przeczytać. A na samym dole, zachęcona dobrymi recenzjami i poinformowana przez Padmę, że powinno się podobać synowi, kupione dla niego Gone. Jak zatrybi, kolejne przyjdą na Zajączka.
Ech, tyle dobra. Idę ukroić ciasta, co go wczoraj godzinami wypiekałam i zabieram się za dalsze losy Cukierni pod Amorem.
Pozdrawiam wszystkich i Wesołych Świąt!!!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Želary (2003) - reż. Ondřej Trojan


Film produkcji czeskiej, ze wspaniałą Anną Geislerovą i Gyorgy Cserhalmi.

Obejrzałam go wczoraj późnym wieczorem. Po całym dniu przy komputerze, po emocjach przeprowadzkowych, chciałam wyciszenia. Ten film miałam na twardym dysku nagrywarki DVD od wielu miesięcy. Był u nas w telewizji, w dwójce chyba, więc na pewno można go dostać po polsku. A warto, oj warto.

Nic nie wiedziałam o tym filmie wcześniej, jakoś mi umknął. Wystarczyło mi jednak, że jest produkcji czeskiej, zeby się nim zainteresować. Uwielbiam kinematografię czeską, jak również rosyjską, to już pewnie wiecie. Nadawany był jakoś późno, więc sobie go nagrałam. Całe szczęście, że mnie coś tknęło, żeby zaprogramować zapis, bo byłabym uboższa o niezwykłe wrażenia artystyczne, gdybym go nie obejrzała.

Myślałam najpierw, że to będzie o kobiecie w mieście podczas okupacji, walka w podziemiu itd. Taki nasz Czas honoru w wydaniu żeńskim. Po pierwszych kilkunastu minutach miałam wrażenie, ze to jednak będzie historia miłosna w czasach okupacji, w srodowisku szpitala (pielęgniarka i lekarz) i do tego walka pozdziemna. Jakże się myliłam! Jakże nie doceniłam kinematografii naszych sąsiadów. To znaczy doceniam, ale czasem zapominam, że oni potrafią z każdej historii zrobić majstersztyk nie podobny do niczego przedtem.

Historia przedstawia się tak - Eliszka jest pielęgniarką z abmicjami na lekarza, ale w wojnę zamknęłi akademie medyczne i trzeba było gdzieś się zadekować na ten czas. Jest związana ze zdolnym chirurgiem, mieszkają w dużym mieście. Pewnej nocy do szpitala przywożą mężczyznę po wypadku w tartaku, chirurg go operuje, a Eliszka oddaje mu swoją, zgodna grupowo, krew, gdyż ten jej potrzebuje na cito. Joza, bo tak nazywa się ów mężczyzna, dochodzi do siebie powoli, a w międzyczasie Eliszka uprawia działalność konspiracyjną. Jej lekarz też. I grupa wpada, Eliszka szczęściem nie, ale musi się ukrywać. Towarzysze konspiracyjni oddają ją w opiekę Jozy, który zabiera ją do siebie na głęboką prowincję. Myślicie pewnie - i tu się film kończy, będą brykać po polach i zbierać grzyby do końca wojny. I nie będziecie dalecy od prawdy, wojny chwilowo w tej części filmu nie ma, pobrzmiewa tylko gdzieś w tle, w rozmowach, jest natomiast życie, wybory, emocje, nowe znajomości, nieznane, które przeraża, inny styl życia (lepszy?gorszy?). Życie po prostu, w jego wszystkich przejawach. Och, jak Czesi potrafią o takich rzeczach opowiadać, śmiem twierdzić, że najlepiej.
Kiedy już się rozpłynęłam w tej historii, wyciszyłam - BACH!!! Wielki twist, i wszystko staje na głowie, zaczyna się dziać, migają ludzie, zdarzenia następują lawinowo, aż do wzruszającego i zaskakującego jednocześnie końca.
Ten film to muzyka dla mojej duszy, to coś tak pięknego, mądrego, wzruszającego, że aż trudno znaleźć słowa, aż mi dech zaparło. Nigdy go nie zapomnę, jest długi, ma prawie 2.5 godziny, ale wydawało mi się, że trwał krótko; muszę go koniecznie gdzieś zdobyc na DVD, bo ten nagrany, który mogłabym ewentualnie wrzucić na płytkę, mi się zacinał i nie nadawał się na przechowanie. Jest to zdecydowanie wymarzony prezent świąteczny dla kogoś wymagającego i lubiącego mądre filmy. Dla mężczyzn i dla kobiet. Polecam po stokroć.

Po edycji - patrzcie, co znalazłam - za grosze, porównując z innymi cenami
Hanulka Jozy książka
Żelary film