Czyta się, ale się jeszcze nie skończyło, bo durnowate stworzenie ze mnie i z tej zachłanności zaczęłam kilka książek, wszystkie mam w połowie :-)
Za to chwalić się będę (taka ze mnie samochwała, na codzienniku też to zrobiłam, tylko w innej kwestii), że znalazłam pięknistego misiusia, co siedzi na książce, która jest pudełeczkiem na różniste rzeczy, łapkę też opiera na książkach i w ogóle jest pięknościowy. W sklepie ze starociami sobie stał i ja go tam znalazłam i do domu poniosłam.
A poza tym wielka radość dla mnie i dla biblioteki polskiej - dostaliśmy książki w podarunku od Świata Książki, przemiła Pani ze mną korespondowała, układałyśmy się, o zakupach mowa była, bo chciałam coś z rabatem, a kończyło się niespodziewanie na wielkiej paczce świetnych książek, które tu Wam prezentuję wyłożone na stół - zdjęcie zrobione na chwilę przed wpisaniem do systemu bibliotecznego, na dzień przed wywiezieniem do biblioteki (kilka zostało dla mnie do przeczytania) i na godzinę przed przyjazdem Moniki z błękitnej biblioteczki. Umówiłyśmy się bowiem na wspólne przy kawie przeglądanie, na macanie bezkarne, bo w końcu kto nam zabroni, hehe.
Możecie sobie wyobrazić, jakie miałyśmy używanie. Świetnie nam się z Moniką o książkach gada.
Patrząc na te stosy-nie-nasze, ale w sumie nasze, bo też przecież z biblioteki możemy korzystać, wzdychałyśmy raz po raz, bo tyle tytułów do czytania i kiedy. No, KIEDY?!?!
W związku z tym chyba, zaraz się okazało, że mój kręgosłup nie wytrzyma ani chwili dłużej i koniecznie musiałam iść na zwolnienie. No, może bez przesady, ale łatwiej mi było podjąć decyzję o odpoczynku zaleconym przez lekarza. Tym bardziej, że bibliotekarka do mnie zadzwoniła, że przyszła zamówiona przeze mnie ostatnia część trylogii Patricii Scanlan, a ja przecież mam trzy inne w czytaniu! Istna nawałnica :-)
Nie tracę więc czasu tylko lecę poczytać. Pozdrawiam
środa, 25 maja 2011
sobota, 21 maja 2011
Czytelniczka znakomita - Alan Bennett
Czytelniczka znakomita to ni mniej ni więcej sama Królowa Angielska, która odkrywa w sobie pasję czytelniczą. A właściwie nie odkrywa, tylko wyrabia w sobie nawyk czytania w późnych latach życia, a odkrywa, że jej to przynosi przyjemność, chociaż wcześniej nie widziała w czytaniu nic interesującego.
Dużo w tej książce o innych książkach, bo Królowa jako nowicjuszka na czytelniczej drodze, wyważa niejako drzwi dla wielu otwarte, czyli czyta Austen, Prousta, Hardy'ego czy Becketta. Jeśli się czegoś nie czytało, wpada człowiek w dół, że jeszcze i to trzeba zaliczyć, a jeśli jakaś pozycja już za nami, przywoływane są wspomnienia z okoliczności jej czytania.
Książę przeczytałam uszami. Wynudziłam się jak na Sumie w niedzielę. Nawet fakt, że to o książkach, nie pomógł. Monarchia brytyjska i jej perypetie nic mnie nie obchodzą. Ani nie pasjonowała mnie historia Diany, ani ślub Williama, a Królowa mnie obchodzi tyle, co babcia klozetowa z Dworca Centralnego. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam nic o tej powieści, kiedy postanowiłam jej wysłuchać, poszłam na żywioł. Potem stwierdziłam, że może być całkiem ciekawa, ale opisy Królowej, która chowa książkę pod poduszką w karocy, a ta jest potem zabrana, bo nikomu się nie podoba, że ona czyta, to dla mnie za wiele.. Dwór, czyli doradcy, sekretarz, mąż, wszyscy oni koniecznie chcą, żeby przestała, uznają to za męczące dziwactwo. Opisy tego, jak chcą wykorzenić to z niej, a ona jest w sumie ubezwłasnowolniona i poddaje się woli innych (chociaż nie do końca), nudziły mnie okrutnie. Musiałam cofać kilka razy, bo traciłam koncentrację i nie wiedziałam, czego właśnie wysłuchałam, a co się przy tym naziewałam, to moje. Nie mogę powiedzieć, że to jest książka zła, ale nie trafiła w mój gust i w dla mnie to była jednak strata czasu.
Dużo w tej książce o innych książkach, bo Królowa jako nowicjuszka na czytelniczej drodze, wyważa niejako drzwi dla wielu otwarte, czyli czyta Austen, Prousta, Hardy'ego czy Becketta. Jeśli się czegoś nie czytało, wpada człowiek w dół, że jeszcze i to trzeba zaliczyć, a jeśli jakaś pozycja już za nami, przywoływane są wspomnienia z okoliczności jej czytania.
Książę przeczytałam uszami. Wynudziłam się jak na Sumie w niedzielę. Nawet fakt, że to o książkach, nie pomógł. Monarchia brytyjska i jej perypetie nic mnie nie obchodzą. Ani nie pasjonowała mnie historia Diany, ani ślub Williama, a Królowa mnie obchodzi tyle, co babcia klozetowa z Dworca Centralnego. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam nic o tej powieści, kiedy postanowiłam jej wysłuchać, poszłam na żywioł. Potem stwierdziłam, że może być całkiem ciekawa, ale opisy Królowej, która chowa książkę pod poduszką w karocy, a ta jest potem zabrana, bo nikomu się nie podoba, że ona czyta, to dla mnie za wiele.. Dwór, czyli doradcy, sekretarz, mąż, wszyscy oni koniecznie chcą, żeby przestała, uznają to za męczące dziwactwo. Opisy tego, jak chcą wykorzenić to z niej, a ona jest w sumie ubezwłasnowolniona i poddaje się woli innych (chociaż nie do końca), nudziły mnie okrutnie. Musiałam cofać kilka razy, bo traciłam koncentrację i nie wiedziałam, czego właśnie wysłuchałam, a co się przy tym naziewałam, to moje. Nie mogę powiedzieć, że to jest książka zła, ale nie trafiła w mój gust i w dla mnie to była jednak strata czasu.
piątek, 13 maja 2011
Dobre geny - Hanna Cygler
Hannę Cygler 'przedstawiła' mi pewnego lata Blueberry, pożyczając mi ją do czytania. Była to powieść 3xR. Fajne czytadło, szybko łyknęłam i zapałałam chęcią do przeczytania reszty książek tej autorki. I znowu za sprawą tejże Blueberry, udało mi się kupić kilka innych pozycji, a ostatnio dostałam od wydawnictwa Rebis jej najnowszą powieść 'Dobre geny'.
Najpierw treść:
Martę Wentę poznajemy jako ambitną i rzutką wiceprezes agencji rządowej (cokolwiek by to nie było, ta nazwa zawsze brzmi jakoś enigmatycznie, czyż nie?). Skuteczna, wykształcona, kompetentna, co oczywiście pomaga w życiu zawodowym, ale niestety nie impregnuje jej na zawirowania życiowe. A te mają miejsce, i to zarówno w postaci demonów przeszłości, które ją dopadają, jak również diabelskich sztuczek teraźniejszości - mężczyzn, którzy pojawiają się w jej życiu, ale też nawrotu depresji ze stanami lękowymi, matki - zaborczej i nadopiekuńczej oraz niespodziewanej utraty pracy. Nie chcę więcej nic mówić, bo zepsuje wam to przyjemność czytania, jeśli mielibyście ochotę po nią sięgnąć.

Przypomina mi ta powieść książki takich pisarek jak Fleszarowa-Muskat czy Nepomucka i jest to komplement, żeby było jasne. Autorka opowiada historię życiową, taką, która mogłaby się zdarzyć każdemu z nas, sąsiadce czy koleżance z pracy. Ja nawet w pewnym momencie odnalazłam w niej swoją relację z mamą, co mną telepnęło, jak zwykle. Hanna Cygler opowiada pięknie, gładko przechodzi od wątku do wątku, trzyma czytelnika może nie w napięciu, ale w ciekawości, co też dalej się Marcie przydarzy, jak skończy się jej historia?
Miło jest odpocząć przy takiej lekturze. Przypomina mi to też wieczory spędzone w czasach młodości nad powieściami Siesickiej, kiedy zajadając bułkę z szynką (wtedy rarytas) lub pomarańcze kubańskie (strasznie grubą skórę miały), zaczytywałam się w historiach o moich rówieśnicach i ich problemach - moich problemach. Tutaj spotkałam Martę, w moim wieku, której perypetie, jeśli nie przypominały w stu procentach mojej historii, to na pewno moich koleżanek, też rówieśnic. I tu tkwi siła takich powieści, polega na bliskości życia bohaterów z życiem czytelników. Czyż nie lubimy historii bliskich naszej skórze? Polecam.
Najpierw treść:
Martę Wentę poznajemy jako ambitną i rzutką wiceprezes agencji rządowej (cokolwiek by to nie było, ta nazwa zawsze brzmi jakoś enigmatycznie, czyż nie?). Skuteczna, wykształcona, kompetentna, co oczywiście pomaga w życiu zawodowym, ale niestety nie impregnuje jej na zawirowania życiowe. A te mają miejsce, i to zarówno w postaci demonów przeszłości, które ją dopadają, jak również diabelskich sztuczek teraźniejszości - mężczyzn, którzy pojawiają się w jej życiu, ale też nawrotu depresji ze stanami lękowymi, matki - zaborczej i nadopiekuńczej oraz niespodziewanej utraty pracy. Nie chcę więcej nic mówić, bo zepsuje wam to przyjemność czytania, jeśli mielibyście ochotę po nią sięgnąć.

Przypomina mi ta powieść książki takich pisarek jak Fleszarowa-Muskat czy Nepomucka i jest to komplement, żeby było jasne. Autorka opowiada historię życiową, taką, która mogłaby się zdarzyć każdemu z nas, sąsiadce czy koleżance z pracy. Ja nawet w pewnym momencie odnalazłam w niej swoją relację z mamą, co mną telepnęło, jak zwykle. Hanna Cygler opowiada pięknie, gładko przechodzi od wątku do wątku, trzyma czytelnika może nie w napięciu, ale w ciekawości, co też dalej się Marcie przydarzy, jak skończy się jej historia?
Miło jest odpocząć przy takiej lekturze. Przypomina mi to też wieczory spędzone w czasach młodości nad powieściami Siesickiej, kiedy zajadając bułkę z szynką (wtedy rarytas) lub pomarańcze kubańskie (strasznie grubą skórę miały), zaczytywałam się w historiach o moich rówieśnicach i ich problemach - moich problemach. Tutaj spotkałam Martę, w moim wieku, której perypetie, jeśli nie przypominały w stu procentach mojej historii, to na pewno moich koleżanek, też rówieśnic. I tu tkwi siła takich powieści, polega na bliskości życia bohaterów z życiem czytelników. Czyż nie lubimy historii bliskich naszej skórze? Polecam.
piątek, 6 maja 2011
Nic nie poprawia humoru tak, jak nowa książka
Trochę mnie przybiły wydarzenia z ostatniego weekendu, nie szukałam pocieszenia, ale ono mnie samo znalazło. Najpierw przyszły zamówione książki z Merlina. Tym razem głownie wybór córki, kończy trzeci rok studiów, ciężko pracowała przez ostatnie 10 miesięcy i należy jej sie wytchnienie, tak więc, jej zachciewajki były tym razem ważniejsze. Nie myślcie jednak, że ze mnie jakaś cierpiętnica, ja też lubię czytać ten gatunek, który ona uwielbia, więc skorzystam przy okazji.
Od dołu patrząc -
No, ale tych książek to ja się spodziewałam, a najlepsze jest to, czego człowiek nie oczekuje. Po moim wpisie o Jane Austen i poszukiwaniu jej biografii Obstinate Heart, której to nie ma nawet tutaj w bibliotekach, a na Amazon tylko z drugiej ręki, a takich do mnie do Irlandii nie wysyłają, spadł na mnie deszcz dobroci i dostałam aż dwa egzemplarze, jeden od Paris, która zadała sobie trud i poprosiła koleżankę mieszkająca w Londynie, żeby ją w antykwariatach wytropila. Gdzie córka nie może tam posłano koleżankę koleżanki i książka przysłana do Paris, wylądowała u mnie. Zaraz to po pożarze było, od razu moje skołatane nerwy ukoiło. Ale to nie wszystko, bo Paris mi niespodziankę sprawiła, a wcześniej jeszcze chyba większą - odezwała się do mnie Kasia z Indiany, która tę książkę na ebay wytropiła i zaoferowała wysłac do mnie. No czyż życie nie jest piękne? Mało tego, dodała jeszcze jedną o Jane Austen. Zebym wiedziała o tej od Paris, to bym Kasi głowy nie zawracała, ale Paris skubaniutka dotrzymala tajemnicy do ostatniej chwili.
Uzgodniłyśmy więc z Kasią, że odeślę Obstinate Heart jej z powrotem, bo sobie ją z serca wraz z mięsem wyrwała, byłoby niesprawiedliwe, gdybym ja została z dwoma, a ona z żadną. Mam też przygotowane różności dla Kasi, niech i ona ma jakieś pocztowe niespodzianki.
Ta druga też wydaje się ciekawa, już sobie podczytałam kilka stron. Jestem teraz 'za-austinowana' i będę ekspertem w tej dziedzinie, haha. E tam, żartuję, Padma może spać spokojnie.
Wystarczyłoby już tych niespodzianek, ale widocznie opatrzność, los, stwórca, jak zwał tak zwał, zdecydował/a, że zbalansowanie traumy po wielkim pożarze nie będzie takie łatwe i akurat w tym też czasie nadeszła inna przesyłka, tym razem od innej blogowiczki Agaty z Krakowa - a w pakiecie Małgorzata Warda i jej Czarodziejka.
Leżę teraz przywalona tymi książkami, z wielkim uśmiechem na buzi i zupełnie, ale to zupełnie nie potrzebne mi żadne tabletki na lęki, które mi przepisał lekarz. Jak bum cyk cyk, przeszło mi. Książki ci to sprawiły. I dobroć bezinteresowna znajomych, w realu i blogowych, od których przyszły te trzy ostatnie. A że najważniejsza w przyrodzie jest równowaga, i ja chcę teraz sprawić im odrobinę przyjemności i ruszam na łowy, a zaraz potem na pocztę. Ale najpierw muszę obwąchać wszystkie te nowo przybyłe.
Od dołu patrząc -
- Kolejny tom Czarnych kamieni, wszyscy w domu szaleją na punkcie tej serii, nie mogło go zabraknąć.
- Michal Viewegh - Powieść dla mężczyzn - dawno chciałam już poznać tego pisarza, a jakoś się nie składało, skorzystałam z tego, ze była przecena. Strasznie jestem go ciekawa. Bardzo chciałam Wycieczkowiczów, ale akurat tej nie było. Ta i następna jest dla mnie
- Druga tego samego autora Wychowanie dziewcząt w Czechach. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie.
- M.Kisiel Dożywocie - wszyscy ją chwalą, a jest bardzo w stylu ulubionych mojej córki, więc kupilam
- Nowy Pilipiuk Operacja Dzień Wskrzeszenia - no cóż, jak dobra zabawa, jak rozrywkowo, to tylko on, potrafi rozbawić i zaciekawić nas wszystkich, przechodzi z rąk do rąk
- Wiktoria Tokariewa - Miłość na całe zycie - lepiej niech będzie dobra, bo nie dość, że prawie 20 złotych, to jeszcze tylko 140 stron i to napisanych wołami, litery mają pół metra wysokości. Szlak mnie trafił, bo chciałam kupić jeszcze Stację Tajga Hulovej i mi zabrakło pieniędzy. Ta była tańsza, to sobie pomyślałam - a niech. Jak zobaczyłam, to mi łzy w oczach stanęły, ze taka malutka.
Ta druga też wydaje się ciekawa, już sobie podczytałam kilka stron. Jestem teraz 'za-austinowana' i będę ekspertem w tej dziedzinie, haha. E tam, żartuję, Padma może spać spokojnie.
Wystarczyłoby już tych niespodzianek, ale widocznie opatrzność, los, stwórca, jak zwał tak zwał, zdecydował/a, że zbalansowanie traumy po wielkim pożarze nie będzie takie łatwe i akurat w tym też czasie nadeszła inna przesyłka, tym razem od innej blogowiczki Agaty z Krakowa - a w pakiecie Małgorzata Warda i jej Czarodziejka.
środa, 4 maja 2011
Erynie - Merek Krajewski. Tym razem we Lwowie
Było to moje pierwsze spotkanie z Markiem Krajewskim. Wiem, że napisał on niezwykle popularny cykl o Wrocławiu i Eberhardzie Mocku, ale nie miałam okazji jeszcze tego przeczytac. Nie mam tu bibliotek, poza tą, którą sama prowadzę, jak nie kupię dla siebie, albo do biblioteki, to skąd bym to miała wziąć? A wszystkiego na raz się nie da. Chociaż zawsze miałam go w pamięci, wiedziałam, że przyjdzie czas na Krajewskiego i jego Mocka, czułam przez rajstopy, że będzie mi się podobać, ale cierpliwie czekałam okazji. W tak zwanym międzyczasie wygrałam w jakimś konkursie na FB Erynie do biblioteki. Mąż przeczytał migiem, ale potem ktoś to chwycił do wypozyczenia i jakoś tak się mijałam z tą książką. Aż koleżanka, ta od pozyczania papierowych ode mnie, a dla mnie udostępniania audiobooków, namówiła mnie na odsłuchanie tej powieści. To raczej słuchowisko, bo jest muzyka potęgująca napięcie, świetny ponad miarę Więckiewicz, który mówi różnymi akcentami i zmienia głos, oraz fantastyczne odgłosy dorożki na ulicy itp. A, że ja chowana na słuchowiskach radiowej trójki, mnie w to graj. Oczywiscie spowalnia to słuchanie, ale nie aż tak, żebym się miała wyrzec tych dodatkowych efektów. Bez przesady, gdzie mi się spieszy?
Sama powieść jest zachwycająca. Ze wstydem przyznam, że sama nie wiem, ile w tym zasługi Roberta Więckiewicza, a ile samego autora, ale to wszystko cuzamen do kupy tak zagrało, że aż sobie siadłam z wrażenia w pewnym momencie (bo ja w ruchu byłam, sprzątałam właśnie).
Rzecz się dzieje we Lwowie w roku 1939. Komisarz Popielski jest niezwykle bezwzględny i dobrze, bo ma do czynienia ze zwyrodnialcem, który zamordował dziecko i to w bestialski sposób, wcześniej go torturując. Popielski jest epileptykiem, ostre słońce może u niego wywołać kolejny atak, woli pracować w nocy. Poza tym ma kryzys, chce odejść z policji. Musi tylko rozwikłać tę zagadkę, gdyż uchodzi za niezwykle skutecznego. Za Popielskim udajemy się do szpitala psychiatrycznego, do spelun i knajp lwowskich, prosektorium i mieszkań prywatnych, a atmosfera jest mroczna i jakaś taka duszna. Nie znam innych książek Krajewskiego, więc nie mogę za Robertem Ostaszewskim z Polityki powiedzieć, że wszystko to już było, że jest wtórne i przewidywalne. Nie mogę i nie powiem, bo dla mnie pierwsze i szalenie emocjonalnie tę książkę odebrałam. Zresztą na szczęście nie jestem krytykiem literackim, mogę pisać, co mi się podoba, a mi się podoba powiedzieć, że audiobook Erynie jest świetny. Specjalnie napisałam audiobook, bo w tym wypadku, dla mnie przynajmniej, jest on tak wyjątkowo przygotowany i zrealizowany, że jako książka wcale nie musiał mi aż tak przypaść do gustu. A tak, mam same entuzjastyczne och i achy na ustach.
Koniecznie muszę przeczytać jego poprzednie książki.
Posłuchajcie samego Krajewskiego, co mówi o swoich czytelnikach
Sama powieść jest zachwycająca. Ze wstydem przyznam, że sama nie wiem, ile w tym zasługi Roberta Więckiewicza, a ile samego autora, ale to wszystko cuzamen do kupy tak zagrało, że aż sobie siadłam z wrażenia w pewnym momencie (bo ja w ruchu byłam, sprzątałam właśnie).
Rzecz się dzieje we Lwowie w roku 1939. Komisarz Popielski jest niezwykle bezwzględny i dobrze, bo ma do czynienia ze zwyrodnialcem, który zamordował dziecko i to w bestialski sposób, wcześniej go torturując. Popielski jest epileptykiem, ostre słońce może u niego wywołać kolejny atak, woli pracować w nocy. Poza tym ma kryzys, chce odejść z policji. Musi tylko rozwikłać tę zagadkę, gdyż uchodzi za niezwykle skutecznego. Za Popielskim udajemy się do szpitala psychiatrycznego, do spelun i knajp lwowskich, prosektorium i mieszkań prywatnych, a atmosfera jest mroczna i jakaś taka duszna. Nie znam innych książek Krajewskiego, więc nie mogę za Robertem Ostaszewskim z Polityki powiedzieć, że wszystko to już było, że jest wtórne i przewidywalne. Nie mogę i nie powiem, bo dla mnie pierwsze i szalenie emocjonalnie tę książkę odebrałam. Zresztą na szczęście nie jestem krytykiem literackim, mogę pisać, co mi się podoba, a mi się podoba powiedzieć, że audiobook Erynie jest świetny. Specjalnie napisałam audiobook, bo w tym wypadku, dla mnie przynajmniej, jest on tak wyjątkowo przygotowany i zrealizowany, że jako książka wcale nie musiał mi aż tak przypaść do gustu. A tak, mam same entuzjastyczne och i achy na ustach.
Koniecznie muszę przeczytać jego poprzednie książki.
Posłuchajcie samego Krajewskiego, co mówi o swoich czytelnikach
Baza recenzji Syndykatu ZwB
czwartek, 28 kwietnia 2011
Autorka 'Pokoju' trzyma poziom - Emma Donoghue 'Slammerkin'
Zaraz po przeczytaniu 'Room' w ręce wpadła mi inna książka Emmy Donoghue - Slammerkin (w wolnym tłumaczeniu puszczalska, ale też luźna suknia noszona w tym czasie przez kobiety).
Dosłownie wpadła, bo byłam w bibliotece oddać książki i ktoś ją położył też do oddania, przede mną na ladę. Wiedziałam, że mam egzaminy i kurs, wiedziałam, że nie powinnam, ale nie mogłam się powstrzymać i ją zabrałam do domu. Chciałam koniecznie sprawdzić, czy pisarka jest tak dobra, jak myślę po przeczytaniu tej jednej książki? Jak się spodziewałam, nie miałam czasu na czytanie, zaczęłam ją i odłożyłam na stolik nocny, podczytywałam z bólem serca, bo kradłam czas na naukę, a kiedy już wszystko pozdawałam, tak miałam dość języka angielskiego, ze musiałam sięgnać po coś po polsku i dalej lezała odłożona na później. Straciłam do niej serce, ale coś mnie w tej historii urzekło, coś do niej ciągnęło, postanowiłam dać jej szansę, w końcu to nie wina książki, że padło na niedobry czas. Poza tym strasznie podobała mi się okładka, niby nie nowatorska, ale przyciągała mój wzrok równie mocno jak zaczęta historia i nie dawała spokoju.
Całe szczęście, że jej nie oddałam niedokończonej. Plułabym sobie w brodę.
Emma Donoghue tym razem zabiera nas w XVIII wiek. Opierając się na dokumentach sądowych ze sprawy Mary Saunders, służącej na walijskiej prowincji, która zabiła swoją panią, za co została skazana na powieszenie lub spalenie, a może nawet na obie kary razem. W tamtych czasach była to głośna sprawa. Na informacjach o procesie i szczątkach historii o tej dziewczynie, Emma buduje fascynującą historię dorastania i upadku młodej dziewczyny. W momencie powieszenia miał ona zaledwie 17, a może nawet 16 lat.
Mary dzieciństwo spędziła w Londynie, w biednej rodzinie węglarza - jej ojczyma, bo ojciec nieudacznik wywiózł rodzinę z walijskiego Moumouth (wtedy to była Anglia), do stolicy i zszedł był. Dziewczyna była ambitna, uczyła się u zakonnic, była też wolnomyślicielką i miala niewyparzoną gębę, za co matka ją wiecznie karciła. Matka chciala, zeby miala dobry zawód (szycie), ale córka widziała jak matka uprawiając właśnie ten zawód, nie może sobie na nic pozwolić, ledwo wiąże koniec z końcem, a czasem nie ma czego do garnka włożyć. Nie chciała takiego życia. I była próżna. Jednago dnia zobaczyla piękną kolorową wstążke do włosów i w celu jej zdobycia odbyła inicjacyjny dla niej, stosunek z mężczyzną. Miała 14 lat. To dało jej pewność, że może sama kierować swoim życiem. Matka wyrzuca ją z domu, kiedy okazuje się, że jest w ciąży. Na ulicy zostaje pojamana przez grupę mężczyzn i tak zgwałcona, ze traci dziecko, umarłaby niechybnie gdzieś w krzakach, gdzie ją porzucili, ale zajmuje się nią prostytuka londyńska Dolly, która zabiera ją do siebie, leczy, pomaga i wciąga do zawodu.
Co stało się z dzieckiem, dlaczego Mary wyjeżdża z Londynu i zaciąga się na słuzbę do ludzi, dlaczego ostatecznie zabija swoją chlebodawczynię, tego dowiecie się z książki nie chcę Wam psuć przyjemności. To, że zabiła wiadomo od razu, to nie spoiler z mojej strony, cały bajer w cofnięciu się wstecz w czasie i zrozumieniu pobudek. Lubię taką konstrukcję fabuły.
Przez cały czas czytania tej historii cieszyłam się, że nie urodziłam się w tamtych czasach, kiedy kobiety były traktowane instrumentalnie, jak narzędzia do opieki, gotowania i zaspakajania potrzeb mężczyzn. Ich życie w większosci przypadków było pozbawione blasku, skazane na łaskę swoich ojców, potem mężczyzn, nawet jeśli nie były służącymi, i tak wykonywały taką rolę wobec swojego pana, którym był właśnie mąż, czy ojciec, czy brat, u którego były na dożywociu.
Emma Donoghue nie tylko przejmująco pisze o Mary Saunders, ale też wspaniale ukazuje osiemnastowieczną Anglię, Londyn i prowincję, jak wyglądały wtedy miasta, czym się różniła stolica od reszty kraju. Przy okazji poznajemy strukture społeczeństwa w tamtym okresie, jak się objawiał status kobiety, stąd tak ważne miejsce zajmują stroje i kto, jak jest ubrany.
Obserwujemy Mary i jej życie, najpierw zwykłej ulicznej ladacznicy, potem jej wysiłki, żeby się z tego wyrwać, wspiąć o szczebel wyżej, w tamtych czasach ryzykowną decyzję o przeprowadzce (wędrówki ludów nie były wcale takie pochwalane), chociaż okoliczności pomogły jej podjąć ten krok, i tak wymagało to od niej odwagi. W tym wszystkim jest wielkie pożądanie wolności, i tej społecznej, i tej osobistej, bardzo ważna była dla niej świadomość, że nawet prostytutka może być dumna, jeśli ma płacone za swoje usługi, bo to daje jej wolność. Niespotykana świadomośc u tak młodej dziewczyny.
Ostatecznie to ją właśnie gubi, niecodzienna u kobiety w tamtych czasach cecha - bezczelność dązenia do samostanowienia o sobie, do bycia panią samej siebie. Mary ma poczucie, że w swojej pani znajduje erzac rodziny i matki, która ją wygnała, ale i to nie pomaga, żeby stłumić jej naturę.
Piękna, wspaniała historia młodej dziewczynki, która dla wybryku staje się kobietą i spełnia swoje przeznaczenie w zaledwie kilka krótkich lat. Chociaż jak się to czyta, ma się wrażenie, że kilka życiorysów mogłaby tym obdzielić. Bo prostytutki w tamtych czasach żyły ostro i umierały młodo. A szkoda, bo gdyby Mary dano szansę, byłaby niezwykłą kobietą.
Cieszę się, że Emma Donoghue ocaliła ją od zapomnienia. Jest świetną pisarką i zdecydowanie przeczytam jeszcze jej inne książki.
Dosłownie wpadła, bo byłam w bibliotece oddać książki i ktoś ją położył też do oddania, przede mną na ladę. Wiedziałam, że mam egzaminy i kurs, wiedziałam, że nie powinnam, ale nie mogłam się powstrzymać i ją zabrałam do domu. Chciałam koniecznie sprawdzić, czy pisarka jest tak dobra, jak myślę po przeczytaniu tej jednej książki? Jak się spodziewałam, nie miałam czasu na czytanie, zaczęłam ją i odłożyłam na stolik nocny, podczytywałam z bólem serca, bo kradłam czas na naukę, a kiedy już wszystko pozdawałam, tak miałam dość języka angielskiego, ze musiałam sięgnać po coś po polsku i dalej lezała odłożona na później. Straciłam do niej serce, ale coś mnie w tej historii urzekło, coś do niej ciągnęło, postanowiłam dać jej szansę, w końcu to nie wina książki, że padło na niedobry czas. Poza tym strasznie podobała mi się okładka, niby nie nowatorska, ale przyciągała mój wzrok równie mocno jak zaczęta historia i nie dawała spokoju.
Całe szczęście, że jej nie oddałam niedokończonej. Plułabym sobie w brodę.
Emma Donoghue tym razem zabiera nas w XVIII wiek. Opierając się na dokumentach sądowych ze sprawy Mary Saunders, służącej na walijskiej prowincji, która zabiła swoją panią, za co została skazana na powieszenie lub spalenie, a może nawet na obie kary razem. W tamtych czasach była to głośna sprawa. Na informacjach o procesie i szczątkach historii o tej dziewczynie, Emma buduje fascynującą historię dorastania i upadku młodej dziewczyny. W momencie powieszenia miał ona zaledwie 17, a może nawet 16 lat.
Mary dzieciństwo spędziła w Londynie, w biednej rodzinie węglarza - jej ojczyma, bo ojciec nieudacznik wywiózł rodzinę z walijskiego Moumouth (wtedy to była Anglia), do stolicy i zszedł był. Dziewczyna była ambitna, uczyła się u zakonnic, była też wolnomyślicielką i miala niewyparzoną gębę, za co matka ją wiecznie karciła. Matka chciala, zeby miala dobry zawód (szycie), ale córka widziała jak matka uprawiając właśnie ten zawód, nie może sobie na nic pozwolić, ledwo wiąże koniec z końcem, a czasem nie ma czego do garnka włożyć. Nie chciała takiego życia. I była próżna. Jednago dnia zobaczyla piękną kolorową wstążke do włosów i w celu jej zdobycia odbyła inicjacyjny dla niej, stosunek z mężczyzną. Miała 14 lat. To dało jej pewność, że może sama kierować swoim życiem. Matka wyrzuca ją z domu, kiedy okazuje się, że jest w ciąży. Na ulicy zostaje pojamana przez grupę mężczyzn i tak zgwałcona, ze traci dziecko, umarłaby niechybnie gdzieś w krzakach, gdzie ją porzucili, ale zajmuje się nią prostytuka londyńska Dolly, która zabiera ją do siebie, leczy, pomaga i wciąga do zawodu.
Co stało się z dzieckiem, dlaczego Mary wyjeżdża z Londynu i zaciąga się na słuzbę do ludzi, dlaczego ostatecznie zabija swoją chlebodawczynię, tego dowiecie się z książki nie chcę Wam psuć przyjemności. To, że zabiła wiadomo od razu, to nie spoiler z mojej strony, cały bajer w cofnięciu się wstecz w czasie i zrozumieniu pobudek. Lubię taką konstrukcję fabuły.
Przez cały czas czytania tej historii cieszyłam się, że nie urodziłam się w tamtych czasach, kiedy kobiety były traktowane instrumentalnie, jak narzędzia do opieki, gotowania i zaspakajania potrzeb mężczyzn. Ich życie w większosci przypadków było pozbawione blasku, skazane na łaskę swoich ojców, potem mężczyzn, nawet jeśli nie były służącymi, i tak wykonywały taką rolę wobec swojego pana, którym był właśnie mąż, czy ojciec, czy brat, u którego były na dożywociu.
Emma Donoghue nie tylko przejmująco pisze o Mary Saunders, ale też wspaniale ukazuje osiemnastowieczną Anglię, Londyn i prowincję, jak wyglądały wtedy miasta, czym się różniła stolica od reszty kraju. Przy okazji poznajemy strukture społeczeństwa w tamtym okresie, jak się objawiał status kobiety, stąd tak ważne miejsce zajmują stroje i kto, jak jest ubrany.
Obserwujemy Mary i jej życie, najpierw zwykłej ulicznej ladacznicy, potem jej wysiłki, żeby się z tego wyrwać, wspiąć o szczebel wyżej, w tamtych czasach ryzykowną decyzję o przeprowadzce (wędrówki ludów nie były wcale takie pochwalane), chociaż okoliczności pomogły jej podjąć ten krok, i tak wymagało to od niej odwagi. W tym wszystkim jest wielkie pożądanie wolności, i tej społecznej, i tej osobistej, bardzo ważna była dla niej świadomość, że nawet prostytutka może być dumna, jeśli ma płacone za swoje usługi, bo to daje jej wolność. Niespotykana świadomośc u tak młodej dziewczyny.
Ostatecznie to ją właśnie gubi, niecodzienna u kobiety w tamtych czasach cecha - bezczelność dązenia do samostanowienia o sobie, do bycia panią samej siebie. Mary ma poczucie, że w swojej pani znajduje erzac rodziny i matki, która ją wygnała, ale i to nie pomaga, żeby stłumić jej naturę.
Piękna, wspaniała historia młodej dziewczynki, która dla wybryku staje się kobietą i spełnia swoje przeznaczenie w zaledwie kilka krótkich lat. Chociaż jak się to czyta, ma się wrażenie, że kilka życiorysów mogłaby tym obdzielić. Bo prostytutki w tamtych czasach żyły ostro i umierały młodo. A szkoda, bo gdyby Mary dano szansę, byłaby niezwykłą kobietą.
Cieszę się, że Emma Donoghue ocaliła ją od zapomnienia. Jest świetną pisarką i zdecydowanie przeczytam jeszcze jej inne książki.
sobota, 23 kwietnia 2011
Dlaczego tak późno ją odkryłam, gdzie ja miałam oczy, a co ważniejsze - gdzie była moja molowa intuicja?
Pożyczyłam tę książkę od Moniki z błękitnej biblioteczki. Poleżała trochę, bo wciąż coś mi wypadało pierwsze do czytania, a to z klubu, a to egzaminy jeszcze, sięgnęłam po nią dopiero odstatnio.
Od pierwszej strony zatrybiło. Aż mi się ręce trzęsły, w ogóle nie mogłam tej książki odłożyć, a jeśli już musiałam, z żalem ogromnym. Trzeba wam wiedzieć, że kiedy ją wzięłam do ręki, byłam tak wyprana umysłowo, tak zmęczona, i egzaminami, i przesileniem wiosennym, i osobistymi zawirowaniami, że w ogóle się nie spodziewałam, że będę w stanie skupić uwagę na czymkolwiek, ale Małgorzata Warda, mistrzyni słowa, stylu i suspensu (tak, tak, w tym wypadku suspensu), uwiodła mnie bez reszty, mało tego, moja uwaga została tak skupiona na tej powieści, że z niechęcią kierowałam moje myśli w kierunku innych czynności czy powinności.
Treść powieści stanowi historia trzech kobiet, a właściwie czterech - Agnieszki, Leny, Moniki i Sary.
Agnieszka mieszka we Francji, po latach spędzonych u matki zastępczej opłacanej przez jej mamę, jest przez nią zabrana do Paryża, w nowe środowisko, mało ją w sumie znając. Ich skomplikowane relacje zaciążą na jej życiu. I wspomnienia, nie całkiem układające się w spójną całość. Lena mieszka w Polsce, studiuje, pozuje studentom ASP, stara się jakoś żyć, ale porwanie jej siostry Sary, kiedy ta miała kilka lat, kładzie się cieniem na życiu Leny i jej ojca.
Monikę znajduje na plaży strażnik z wydm w Łebie. Mówi, ze była porwana i przetrzymywana przez kilkanaście lat. Kiedy tylko wychodzi na jaw jej historia, medialny wir rozkręca się niemożebnie, trudno to wszystko utrzymać w ryzach, ale od czego jej adwokat? Tylko czy jego intencje są czyste?
Niedawno przeczytałam Room, wiem, że niedługo ta powieść pod polskim tytułem Pokój, ukaże się na naszym rynku, nie mogłam się oprzeć porównaniom, i tam porwana kobieta z dzieckiem przetrzymywana przez mężczyznę, i tu podobna historia, ale jakże inaczej ujęta.
Akcja trzyma w napięciu. Nie mogłam się doczekać, niecierpliwie przewracając kartki, kiedy dowiem się, co stało się z Sarą, kim naprawdę jest Monika, co z tą Agnieszką, tam jest jakaś tajemnica przecież!
Jest dużo o przeżyciach wewnętrznych bohaterek, ale nie nuży, nie wydaje się trywialne, wręcz przeciwnie - jest przejmujące i prawdziwe. W czasie czytania, ale i poza, kiedy trzeba się na chwilę oderwać, żeby popracować na przykład, żyje się w świecie stworzonym przez autorkę, przebywa się w tych miejscach, śledzi bohaterki jak cień. To się nazywa być muchą na ścianie.
Oszalałam na punkcie Małgorzaty Wardy. Teraz chcę przeczytać wszystko, co do tej pory napisała. Trudne to będzie zadanie, bo niestety przejrzałam dzisiaj, przy okazji zamawiania kilku książek, zasoby Merlina i nic, ani jednej nie mają w ofercie, poza tą, o której tu mowa. Ech, przyjdzie mi polować na nie przez następne lata. Smutek wielki.
Od pierwszej strony zatrybiło. Aż mi się ręce trzęsły, w ogóle nie mogłam tej książki odłożyć, a jeśli już musiałam, z żalem ogromnym. Trzeba wam wiedzieć, że kiedy ją wzięłam do ręki, byłam tak wyprana umysłowo, tak zmęczona, i egzaminami, i przesileniem wiosennym, i osobistymi zawirowaniami, że w ogóle się nie spodziewałam, że będę w stanie skupić uwagę na czymkolwiek, ale Małgorzata Warda, mistrzyni słowa, stylu i suspensu (tak, tak, w tym wypadku suspensu), uwiodła mnie bez reszty, mało tego, moja uwaga została tak skupiona na tej powieści, że z niechęcią kierowałam moje myśli w kierunku innych czynności czy powinności.
Treść powieści stanowi historia trzech kobiet, a właściwie czterech - Agnieszki, Leny, Moniki i Sary.
Agnieszka mieszka we Francji, po latach spędzonych u matki zastępczej opłacanej przez jej mamę, jest przez nią zabrana do Paryża, w nowe środowisko, mało ją w sumie znając. Ich skomplikowane relacje zaciążą na jej życiu. I wspomnienia, nie całkiem układające się w spójną całość. Lena mieszka w Polsce, studiuje, pozuje studentom ASP, stara się jakoś żyć, ale porwanie jej siostry Sary, kiedy ta miała kilka lat, kładzie się cieniem na życiu Leny i jej ojca.
Monikę znajduje na plaży strażnik z wydm w Łebie. Mówi, ze była porwana i przetrzymywana przez kilkanaście lat. Kiedy tylko wychodzi na jaw jej historia, medialny wir rozkręca się niemożebnie, trudno to wszystko utrzymać w ryzach, ale od czego jej adwokat? Tylko czy jego intencje są czyste?
Niedawno przeczytałam Room, wiem, że niedługo ta powieść pod polskim tytułem Pokój, ukaże się na naszym rynku, nie mogłam się oprzeć porównaniom, i tam porwana kobieta z dzieckiem przetrzymywana przez mężczyznę, i tu podobna historia, ale jakże inaczej ujęta.
Akcja trzyma w napięciu. Nie mogłam się doczekać, niecierpliwie przewracając kartki, kiedy dowiem się, co stało się z Sarą, kim naprawdę jest Monika, co z tą Agnieszką, tam jest jakaś tajemnica przecież!
Jest dużo o przeżyciach wewnętrznych bohaterek, ale nie nuży, nie wydaje się trywialne, wręcz przeciwnie - jest przejmujące i prawdziwe. W czasie czytania, ale i poza, kiedy trzeba się na chwilę oderwać, żeby popracować na przykład, żyje się w świecie stworzonym przez autorkę, przebywa się w tych miejscach, śledzi bohaterki jak cień. To się nazywa być muchą na ścianie.
Oszalałam na punkcie Małgorzaty Wardy. Teraz chcę przeczytać wszystko, co do tej pory napisała. Trudne to będzie zadanie, bo niestety przejrzałam dzisiaj, przy okazji zamawiania kilku książek, zasoby Merlina i nic, ani jednej nie mają w ofercie, poza tą, o której tu mowa. Ech, przyjdzie mi polować na nie przez następne lata. Smutek wielki.
czwartek, 21 kwietnia 2011
Chmielewska Chmielewskiej nierówna. Wiem, że ryzykuję zamieszki i linczowanie, ale Lesio mnie nie zachwycił

O 'Lesiu' krążą legendy, Lesio to książka kultowa bez dwóch zdań. Dziwnym trafem nigdy tej powieści nie czytałam. Najpierw była ona nie do kupienia (młodszym czytelniczkom przypominam, że nie zawsze książki zwalały się z półek księgarni i nie zawsze istniało Allegro, podaje, wymianki, włóczykijki itp), nie do dostania w bibliotekach, a kiedy ją już kupiłam, odwaliłam stary numer pod tytułem - odłożę na półkę i będę się do niej modlić, ale broń Boże czytać, bo jak przeczytam, to co mi pozostanie? Wzięłam ją ze sobą na wakacje do Soczi, ale nie szło mi czytanie. Nie mogłam przebrnąć przez Lesia mordującego kadrową.
Niedawno wzięłam głęboki oddech i wrzuciłam tę powieść na odtwarzacz. Już dawno dostałam tego audiobooka od koleżanki, wiedziała, że lubię Chmielewską. Postanowiłam, że muszę mu stawić czoła, bo jak to, fanka pisarki, która nie czytała jej sztandarowej powieści?
Oj, już lepiej było pozostać w błogiej nieświadomości i przeświadczeniu, że coś wyjątkowego mnie omija. Niestety Lesio jest dla mnie za bardzo przerysowany, nie ten humor mnie pociąga. Nie lubię żartów w stylu Benny Hilla, klepania się po główkach i pleckach, chowania pod stołem, kopania w tyłek i tym podobnych.
Książka składa się jakby z trzech części. W pierwszej Lesio, z powodu znienawidzonej książki spóźnień wręczanych przez kadrową, postanawia ją zamordować, nie widzi innego wyjścia. Jego próby i działania wcale mnie nie bawiły, dziwiło mnie natomiast, że ktokolwiek może sią zaśmiewać nad opisami faceta, który się miota po mieszkaniu z topniejącymi lodami. I ta jego miłość do Barbary. Żałosne.
Potem było jeszcze gorzej, bo cała pracownia architektoniczna postanowiła wykraść projekt konkurencyjnej jednostki z pędzącego pociagu, który próbowali zatrzymać przebrani za garbatych. To było tak niedorzeczne, ze aż się uśmiałam przy opisie Lesia pędzącego ze sztucznym garbem po torach przed pociągiem. To był jeden z dwóch przypadków mojego rozbawienia podczas czytania tej powieści. A wszyscy ci, którzy czytali, mówią, że się dusili, krztusili i herbatą oblewali podczas jej lektury. No nic, jeszcze nie wieczór, pomyślałam i przystąpiłam do czytania trzeciej części (umownie trzeciej bo tak naprawdę to tam nie ma części jako takich).
I ta podobała mi się najbardziej, bo też i najbardziej przypominała Chmielewską, którą lubię i cenię. Tym razem przyjeżdża do pracowni Duńczyk i jego zmagania z językiem polskim, mieszanie pojęć i dziwne, jak na polskie warunki zachowania, śmieszyły mnie, ale jeszcze nie do rozpuku, chociaż wystarczająco, żebym była ukontentowana, że oto odnalazłam w tej powieści moją ukochaną panią Joannę.
Dla jednej sceny warto było tę książkę czytać uszami - tej, w której członkowie zespołu pracowni, na wyjeździe w celu inwentaryzacji miasta, zaplątani w produkcję teatralną, dokonując pomiarów, jednocześnie powtarzają role. Aż usiadłam z wrażenia, jak pięknie to autorka napisała. Śmiesznie, inteligentnie i z polotem. O, taki humor to ja lubię - sytuacyjny, wynikający nie z gagów w stylu angielskich komików, ale z tego, ze ktoś wcale nie chciał, a i tak był zabawny. Jak to miało miejsce we 'Wszystko czerwone' czy 'Bocznych drogach' (na przykład kiedy matka próbowała nalać sobie mleka i kucała co chwila przy jakimś samochodzie, co wyglądało komicznie i wprawiło obserwatora w zdziwienie).
Suma sumarrum, jak mawiała profesor Początek, mogłabym żyć bez przeczytania tej książki. Gdyby nie ostatnia część z Duńczykiem, pewnie byłabym nawet zła, że ją czytałam, a tak pozostało dobre wrażenie, ale nie bez świadomości, że jednak na wyrost.
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
Poniedziałkowo u Padmy, stosikowo z Londynu, czyli stary numer - jak to matka prosiła córkę o polowanie na Jane Austen
Po pierwsze, donoszę, że w tym tygodniu wpadłam do Padmy na herbatkę i pogaduchy o książkach. To znaczy dostałam propozycję odpowiedzi na pytania, zrobiłam sobie herbatkę i napisałam kilka słów, które teraz można przeczytać na tym najsłynniejszym chyba blogu książkowym. Nie ma dwóch zdań - to zaszczyt.
A poza tym chciałam się Wam pochwalić trzema pozycjami o Jane Austen, które moja córka wytropiła dla mnie w Londynie.
Aż mi głupio do tego się przyznawać, ale zamiast usiąść z nią na spokojnie przed jej wyjazdem i powiedzieć, czego szukam, odwaliłam saty numer i przypomniałam sobie o tym wtedy, kiedy ona już była w Londynie. Rzucilam się do telefonu i oczywiście wysłałąm do niej sto sms-ów z opisem książek, tytułami i ewentualnymi miejscami, gdzie ma ich szukać (i tu przydał się blog Padmy, bo ona tam kiedyś opisywała księgarnie w tej metropolii). Zaczęłam do niej pisać 'wykrzyknikami' - LISTY, KONIECZNIE LISTY, a poza tym biografia. Nastąpiła lekka obsuwa, bo bardzo chciałam pozycję Valerie Grosvenor Myer 'Jane Austen: Obstinate Heart" (w polskim wydaniu tytuł brzmiał Niezłomne serce), ale nie pamiętałam autorki i skończyło się na tym, że Michalina kupiła mi inną biograficzną, do której jeszcze nie mam stosunku - Andrew Normana 'Jane Austen. An Unrequited love"
Poczytamy, zobaczymy. Z listami to była strasznie śmieszna historia, bo nigdzie nie mogli ich dostać. Chciałam wybór, bo wiedziałam, że nie za bardzo mam pieniądze na sześć tomów. Michalina weszła do jednego z antykwariatów, spytała o nie, a panu zaświeciły się oczy, ostentacyjnie włożył na ręce białe rękawiczki, zniknął na chwilę i wrócił do nich dzierżąc w dłoniach odzianych w biel ... pierwsze wydanie listów Jane Austen tom pierwszy, za całe 300 funtów. Nie dał im dotknąć książki, obracał kartki i prezentował do oceny wzrokowej. Córka powiedziała,że był taki dumy z tego egzemplarza, że nie miała sumienia mu powiedzieć, że szuka taniej książki do poczytania, a nie do trzymania w gablocie z kontrolą temperatury i wilgotoności. Zanim wyszli poświęcili kilkanaście minut na zachwyty i zapewnili, ze się zastanowią i wrócą. Zadzwoniła do mnie potem i mówi - mamuś, przepraszam, ze mnie jeszcze nie było stać, zeby ci ją kupić. Kochane dziecko.
Listy kupiła, ale wybór (Oksfordzkie wydanie). Poza tym znalazła inną pozycję, o której nigdy nie słyszałam i postanowiła też mi kupić - 'Jane's Fame' Claire Harman.
Wiem, że dla znawców tematu, takich jak Padma, to są pewnie raczej lajtowe pozycje, dla laików. Ale ja nie czytałam wiele na ten temat, oprócz samych powieści Jane Austen, to się cieszę jak szczerbaty na siekane suchary.
A polowanie na Niezłomne serce trwa. Coś nie mam szczęścia do tej książki.
A poza tym chciałam się Wam pochwalić trzema pozycjami o Jane Austen, które moja córka wytropiła dla mnie w Londynie.
Listy kupiła, ale wybór (Oksfordzkie wydanie). Poza tym znalazła inną pozycję, o której nigdy nie słyszałam i postanowiła też mi kupić - 'Jane's Fame' Claire Harman.
Wiem, że dla znawców tematu, takich jak Padma, to są pewnie raczej lajtowe pozycje, dla laików. Ale ja nie czytałam wiele na ten temat, oprócz samych powieści Jane Austen, to się cieszę jak szczerbaty na siekane suchary.
A polowanie na Niezłomne serce trwa. Coś nie mam szczęścia do tej książki.
piątek, 15 kwietnia 2011
The Bookshop - Penelope Fitzgerald
Ta niepozorna książczyna nieźle mnie zaskoczyła. Wzmiankę o niej znalazłam u Lirael.
Od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Ale nie spodziewałam się, że to niewiele ponad sto stron. W sumie nie lubię takich cieniutkich księżeczek, ale walczę z takim myśleniem, bo niby co, że niewiele stron, to od razu do niczego? Wiadomo, ze bzdura.
Historia opisuje zmagania 40-letniej wdowy, która postanawia otworzyć w małym angielskim miasteczku księgarnię. Nie byle gdzie, bo w starym domu, a do tego w takim, w którym straszy.
Zaraz po otwarciu ma jeszcze kilka pomysłów na rozwinięcie biznesu, zaczyna prowadzic też bibliotekę, ale dość szybko orientuje się, że nie da rady sama. Szuka kogoś do pomocy i trafia jej się rezolutna dziesięciolatka. I to mnie zmyliło. Myślałam, że będzie to kolejna ujutna historyjka o fajnych prowincjonalnych mieścinach, w stylu Czekolady. Wprawdzie atmosfera wydawała mi się trochę mroczna, ale myślałam, że to ja raczej jestem mroczna w środku i to rzuca cień na percepcję. Jednak nie, u Fitzerald nie ma niczego, co by nam osłodziło to, co staje się potem.
Bo w tej powieści nic nie idzie jak po maśle, dosyć szybko zaczyna się kiełbasić, a całość daje nam przesłanie raczej takie - nie ma sprawiedliwości na tej ziemi, czasem ci, co mieszają, ci którzy źle nam życzą, wygrywają i nie ma na to rady.
Już od początku powieści czułam jakieś dziwne napięcie, to miasteczko niby takie ciche, niby czas idzie powoli, a jednak pod pokrywką wrze. Potem, wraz z wprowadzeniem do sprzedaży 'Lolity' Nabokowa, która na swój sposób też jest bohaterem tej powieści, zaczyna się dziać pod tą pokrywką i już nie daje się tego powstrzymać.
Trudno się pisze o treści tak, żeby za wiele nie zdradzic, żeby nie popsuć Wam przyjemności czytania. Wiele z was czyta w języku angielskim. Ta książka kosztuje grosze w księgarniach internetowych (info dla tych, któzy nie mają dostępu do bibliotek z anglojęzycznymi książkami), jest też na czytniku Googlowym. Warto ją przeczytać, warto na chwilę 'zamieszakać' w Hardborough i dowiedzieć się, co się stało z księgarnią, która była tam kiedyś otwarta.
Najbardziej mnie urzekło w tej powieści, że ona nie jest sentymentalna, nie jest też napisana, jak przez bezdusznego kronikarza, Fitzgerald jest oszczędna w słowach, a jednak pisze tak, że bez najmniejszego wysiłku kreuje obraz i społeczności, i samej głównej bogaterki.
Tylko 100 coś stron, a tyle emocji, tyle treści i pozostaje wielka złość na to, że życie nie jest takie proste, że nawet w książkach nie znajdujemy pocieszenia. A jednocześnie świadomość, ze dzięki temu te książki tak bliskie życia, są nam też bliższe. Na pewno przeczytam też inne jej powieści.
Od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Ale nie spodziewałam się, że to niewiele ponad sto stron. W sumie nie lubię takich cieniutkich księżeczek, ale walczę z takim myśleniem, bo niby co, że niewiele stron, to od razu do niczego? Wiadomo, ze bzdura.
Historia opisuje zmagania 40-letniej wdowy, która postanawia otworzyć w małym angielskim miasteczku księgarnię. Nie byle gdzie, bo w starym domu, a do tego w takim, w którym straszy.
Zaraz po otwarciu ma jeszcze kilka pomysłów na rozwinięcie biznesu, zaczyna prowadzic też bibliotekę, ale dość szybko orientuje się, że nie da rady sama. Szuka kogoś do pomocy i trafia jej się rezolutna dziesięciolatka. I to mnie zmyliło. Myślałam, że będzie to kolejna ujutna historyjka o fajnych prowincjonalnych mieścinach, w stylu Czekolady. Wprawdzie atmosfera wydawała mi się trochę mroczna, ale myślałam, że to ja raczej jestem mroczna w środku i to rzuca cień na percepcję. Jednak nie, u Fitzerald nie ma niczego, co by nam osłodziło to, co staje się potem.
Bo w tej powieści nic nie idzie jak po maśle, dosyć szybko zaczyna się kiełbasić, a całość daje nam przesłanie raczej takie - nie ma sprawiedliwości na tej ziemi, czasem ci, co mieszają, ci którzy źle nam życzą, wygrywają i nie ma na to rady.
Już od początku powieści czułam jakieś dziwne napięcie, to miasteczko niby takie ciche, niby czas idzie powoli, a jednak pod pokrywką wrze. Potem, wraz z wprowadzeniem do sprzedaży 'Lolity' Nabokowa, która na swój sposób też jest bohaterem tej powieści, zaczyna się dziać pod tą pokrywką i już nie daje się tego powstrzymać.
Trudno się pisze o treści tak, żeby za wiele nie zdradzic, żeby nie popsuć Wam przyjemności czytania. Wiele z was czyta w języku angielskim. Ta książka kosztuje grosze w księgarniach internetowych (info dla tych, któzy nie mają dostępu do bibliotek z anglojęzycznymi książkami), jest też na czytniku Googlowym. Warto ją przeczytać, warto na chwilę 'zamieszakać' w Hardborough i dowiedzieć się, co się stało z księgarnią, która była tam kiedyś otwarta.
Najbardziej mnie urzekło w tej powieści, że ona nie jest sentymentalna, nie jest też napisana, jak przez bezdusznego kronikarza, Fitzgerald jest oszczędna w słowach, a jednak pisze tak, że bez najmniejszego wysiłku kreuje obraz i społeczności, i samej głównej bogaterki.
Tylko 100 coś stron, a tyle emocji, tyle treści i pozostaje wielka złość na to, że życie nie jest takie proste, że nawet w książkach nie znajdujemy pocieszenia. A jednocześnie świadomość, ze dzięki temu te książki tak bliskie życia, są nam też bliższe. Na pewno przeczytam też inne jej powieści.
poniedziałek, 11 kwietnia 2011
Admirał - reż. Andriej Krawczuk

Poniżej wklejam trailer z ang napisami, ale TU możecie sobie obejrzeć w polskiej wersji
Jest to historia opowiadająca o ostatnich latach życia admirała Kołczaka, w którym pokładano nadzieje, że zatrzyma 'czerwoną zarazę'. Gdyby mu się udalo, historia świata potoczyłaby się inaczej, nie wiem, czy lepiej, czy niepokoje jednak by nie zwyciężyły (bo jednak z głodnym narodem trudno dyskutować, o czym świadczy też Rewolucja Francuska), ale może później, może łagodniej, może nie ze Stalinem u steru? Trudno teraz gdybać, jedno jest pewne, Kołczak to była wielka postać w historii Rosji. Za komuny mówiło się o nim, jak o zdrajcy narodu rosyjskiego, teraz wreszcie można opowiedzieć jego historię - o bohaterskich czynach podczas dwóch wojen, o tym, że był człowiekiem niezwykle wszechstronnym, o jego uroku i jak działał na kobiety, i o tym, że go zgładzoną ciemną nocą, a jego towarzyszka spędziła w łagrach ponad 30 lat.
Film zrobiony z rozmachem, sceny na morzu fantastyczne, a fragmenty ukazujące życie prywatne w Rosji carskiej - romantyczne, kręcone w pastelach. Kobiety piękne, panowie charyzmatyczni, mundury i długie suknie, a w tle wojna, niepokoje, czai się zło.

Obaj też fantastycznie śpiewają, wzięli udział w koncercie poświęconym piosenkom Wysockiego, śpiewają tez w filmach, a ten ostatni wystąpił nawet z naszą młodą polską aktorką, która jest teraz niezwykle popularna w Rosji.
Koniec końcow, obejrzałam i się bardzo cieszę, bo to była nie tylko lekcja historii, ale też jakby bajka dla dorosłych. A teraz siedzę w sieci i słucham rosyjskich pieśni, nienormalna jestem, wiem.
(o generale Kołaczaku możecie poczytać TU)
piątek, 8 kwietnia 2011
Super Freakonomia - Steven D.Levitt i Stephen J.Dubner - "Chmielewska" dla ekonomistów
Wydawnictwo Znak ma świetny sposób współpracy z blogami - wysyła listę książek i możemy wybrać. Pewnie to wiecie, ale niektórzy nie, bo nie mają blogów. A to skutkuje takim oto faktem, że mało kiedy człowiek nie będzie zachwycony książką, bo przecież nie dostaje jej do recenzji przypadkowo, tylko sobie ją wybiera.
No, ale ja zawsze pod wiatr, chociaż strasznie chciałam przeczytać pozycję o przypadku kanibalizmu w Rosji (mam nadzieję, że niczego nie pokiełbasiłam), to jednak silniejsze okazało się wezwanie zmierzenia się z tematem ekonomii, a ściślej ujmując - freakonomii.
Kochani, nic mądrego ode mnie w tej kwestii nie usłyszycie, nie będzie tu wykładu, co jest prawdą, a z czym się nie zgadzam, bo ja i ekonomia to dwie planety, na dodatek daleko od siebie leżące. Nic na to nie poradzę, nudzi mnie cholernie rozmyślanie o mechanizmach sprzedaży, inwestycji, rozwoju gospodarki itp. Niech mądrzejsi się tym zajmują, a ja czytam, muzyki słucham, kwiatki wącham, psa przegonię - żyję sobie w nieświadomości ekonomicznej jak nie przymierzając pantofelek jakiś.
O tej pozycji słyszałam wiele dobrego, właściwie o pierwszej części, nawet chciałam kupić ją dla partnera córki, młodego finansisty, ale okazało się, że już ma, przeczytał i bardzo chwalił.
Zobaczyłam tytuł drugiej części na liście i zapałałam rządzą, wiedziałam bowiem, że tylko w takiej formie zdołam coś tam w tej kwestii przyswoić, żeby wyjść z tego stanu amebowatego i nie być już takim bezmózgiem w tej kwestii, bo to jednak wstyd.
Nie zawiodłam się. Super Freakonomia jest dla wszystkich - dla znających temat - będzie to świetna zabawa, dla laików - świetny sposób na załapanie, o co w tych wszystkim chodzi. Oczywiście nie uczyni to z nas ekonomistów ekspertów, bo to nie podręcznik przecież.
We Freakonomii poruszają autorzy tak szerokie spektrum tematów, że trudno tu wszystkie przytaczać.
Sami autorzy mówię o ich pracy tak:
Albo weźmy sprawę: rekiny-v-słonie. Tu autorzy pokazują nam zderzenie obrazu kreowanego i narzucanego nam na przykład przez media, z prawdą i statystykami. Ataków rekinów w roku notuje się ponad 60, w tym śmiertelnych 4, ale rekiny w naszej świadomości są tak przerażające, że gdybyśmy zauważyli takiego w wodzie, jesteśmy gotowi ze strachu pobić rekord szybkości pływania na setkę, albo paść na zawał, zanim nas dosięgną. A słonie? To takie kochane zwierzaki, mają trąbę i można się na niej pohuśtać, mają takie dobrotliwe oczy... co nie zmienia faktu, że zabijają ok 200 osób rocznie. Autorzy tymi przykładami (jest ich więcej), na samym początku swojej książki, udowadniają, ze ważne jest (i oni to robią) opieranie się na faktach, liczbach, a nie na opiniach, emocjonalnych reakcjach, anomaliach i zasłyszanych anegdotach.
I tak jak u Hitchocka, zaczynają z grubej rury, a potem napięcie rośnie.
Ciekawostka, dla feministek dobra :-) - kobiety, pracujące jako specjalistki w swojej dziedzinie, które poddały się, z powodów osobistych, a nie dla jakichś badań naukowych, żeby było jasne, operacji zmiany płci, jako mężczyźni zarabiali więcej i byli bardziej cenieni. Możemy sie też dowiedzieć, ze wbrew pozorom alfons prostytutce może być 'wartością dodaną' w dobrym tego słowa znaczeniu.
Ciekawe jest też poczytanie o tym, jak to się kiedyś działo na oddziałach ratunkowych w szpitalach, jak próbowana poradzić sobie z gorączką poporodową (i co mają z tym wspólnego lekarze), jaka była historią wdrażania pasów bezpieczeństwa w samochodach, czy lepiej jest chodzić, czy jeździć po pijanemu i czy ludzie są bardziej egoistami czy altruistami w pewnych przypadkach. Ciekawe jest też spojrzenie na ataki terrorystyczne, włącznie z tym z 11 września, z punktu widzenie cyfr i ekonomii. To wszystko podane ze swadą i w szalenie ciekawy i zajmujący sposób. Mówię wam czytałam z ołówkiem w ręku i rozdziawioną gębą.
Wyobrażam sobie, że jeśli ekonomista chciałby poczytać 'swoją Chmielewską', to byłaby to właśnie Super Freakonomia. Ubawiłam się, zrelaksowałam, dowiedziałam wielu ciekawych rzeczy i trochę zrozumiałam te mechanizmy. Czegoż więcej chcieć od książki tego rodzaju? Świetna. Polecam z ręką na sercu.
Dziękuję wydawnictwo Znak za propozycję jej przeczytania.
No, ale ja zawsze pod wiatr, chociaż strasznie chciałam przeczytać pozycję o przypadku kanibalizmu w Rosji (mam nadzieję, że niczego nie pokiełbasiłam), to jednak silniejsze okazało się wezwanie zmierzenia się z tematem ekonomii, a ściślej ujmując - freakonomii.
Kochani, nic mądrego ode mnie w tej kwestii nie usłyszycie, nie będzie tu wykładu, co jest prawdą, a z czym się nie zgadzam, bo ja i ekonomia to dwie planety, na dodatek daleko od siebie leżące. Nic na to nie poradzę, nudzi mnie cholernie rozmyślanie o mechanizmach sprzedaży, inwestycji, rozwoju gospodarki itp. Niech mądrzejsi się tym zajmują, a ja czytam, muzyki słucham, kwiatki wącham, psa przegonię - żyję sobie w nieświadomości ekonomicznej jak nie przymierzając pantofelek jakiś.
O tej pozycji słyszałam wiele dobrego, właściwie o pierwszej części, nawet chciałam kupić ją dla partnera córki, młodego finansisty, ale okazało się, że już ma, przeczytał i bardzo chwalił.
Zobaczyłam tytuł drugiej części na liście i zapałałam rządzą, wiedziałam bowiem, że tylko w takiej formie zdołam coś tam w tej kwestii przyswoić, żeby wyjść z tego stanu amebowatego i nie być już takim bezmózgiem w tej kwestii, bo to jednak wstyd.
Nie zawiodłam się. Super Freakonomia jest dla wszystkich - dla znających temat - będzie to świetna zabawa, dla laików - świetny sposób na załapanie, o co w tych wszystkim chodzi. Oczywiście nie uczyni to z nas ekonomistów ekspertów, bo to nie podręcznik przecież.
We Freakonomii poruszają autorzy tak szerokie spektrum tematów, że trudno tu wszystkie przytaczać.
Sami autorzy mówię o ich pracy tak:
"Przestawione tu historie rozgrywają się w różnej scenerii, od korytarzy zamkniętego akademickiego światka do rogów najpaskudniejszych ulic. Wiele z nich opiera się na najnowszych badaniach naukowych Levitta; inne powstały z inspiracji kolegów ekonomistów, a także inżynierów astrofizyków, psychopatycznych zabójców, lekarzy z ostrego dyżur, historyków amatorów i neurobiologów transseksualistów. Większość z tych tekstów można zaliczyć do jednej z dwóch kategorii: zawsze myślałeś, że to wiesz, ale tak naprawdę nie wiedziałeś; nigdy nie sądziłeś, że chcesz to wiedzieć, ale faktycznie chcesz i to bardzo".Czy wiedzieliście na przykład, że rozwój cywilizacji, urbanizacja w XIX w., skutkowała poważnym problemem, który przez ekonomistów został nazwany - negatywnymi efektami zewnętrznymi? Opis tych problemów mógłby sugerować, że chodzi o samochody, a tak naprawdę chodziło o to, ze mało brakowało, a miasta zalałaby rzeka odchodów końskich i ludzie sobie zupełnie przestali z tym dawać radę, ilość nawozu przekraczała możliwości utylizacji, że się tak wyrażę i tu w sukurs przyszły automobile, póżniej zwane samochodami. Te z kolei też mają swoje negatywne efekty zewnętrzne, na przykład zwiększona emisja dwutlenku węgla, co skutkuje szukaniem innych źródeł energii i tak dalej, i tak dalej. Twórcza destrukcja. Postęp ratuje w jednym przypadku, niszczy w drugim. Bez tego źle, z nim jeszcze gorzej.
Albo weźmy sprawę: rekiny-v-słonie. Tu autorzy pokazują nam zderzenie obrazu kreowanego i narzucanego nam na przykład przez media, z prawdą i statystykami. Ataków rekinów w roku notuje się ponad 60, w tym śmiertelnych 4, ale rekiny w naszej świadomości są tak przerażające, że gdybyśmy zauważyli takiego w wodzie, jesteśmy gotowi ze strachu pobić rekord szybkości pływania na setkę, albo paść na zawał, zanim nas dosięgną. A słonie? To takie kochane zwierzaki, mają trąbę i można się na niej pohuśtać, mają takie dobrotliwe oczy... co nie zmienia faktu, że zabijają ok 200 osób rocznie. Autorzy tymi przykładami (jest ich więcej), na samym początku swojej książki, udowadniają, ze ważne jest (i oni to robią) opieranie się na faktach, liczbach, a nie na opiniach, emocjonalnych reakcjach, anomaliach i zasłyszanych anegdotach.
I tak jak u Hitchocka, zaczynają z grubej rury, a potem napięcie rośnie.
Ciekawostka, dla feministek dobra :-) - kobiety, pracujące jako specjalistki w swojej dziedzinie, które poddały się, z powodów osobistych, a nie dla jakichś badań naukowych, żeby było jasne, operacji zmiany płci, jako mężczyźni zarabiali więcej i byli bardziej cenieni. Możemy sie też dowiedzieć, ze wbrew pozorom alfons prostytutce może być 'wartością dodaną' w dobrym tego słowa znaczeniu.
Ciekawe jest też poczytanie o tym, jak to się kiedyś działo na oddziałach ratunkowych w szpitalach, jak próbowana poradzić sobie z gorączką poporodową (i co mają z tym wspólnego lekarze), jaka była historią wdrażania pasów bezpieczeństwa w samochodach, czy lepiej jest chodzić, czy jeździć po pijanemu i czy ludzie są bardziej egoistami czy altruistami w pewnych przypadkach. Ciekawe jest też spojrzenie na ataki terrorystyczne, włącznie z tym z 11 września, z punktu widzenie cyfr i ekonomii. To wszystko podane ze swadą i w szalenie ciekawy i zajmujący sposób. Mówię wam czytałam z ołówkiem w ręku i rozdziawioną gębą.
Wyobrażam sobie, że jeśli ekonomista chciałby poczytać 'swoją Chmielewską', to byłaby to właśnie Super Freakonomia. Ubawiłam się, zrelaksowałam, dowiedziałam wielu ciekawych rzeczy i trochę zrozumiałam te mechanizmy. Czegoż więcej chcieć od książki tego rodzaju? Świetna. Polecam z ręką na sercu.
Dziękuję wydawnictwo Znak za propozycję jej przeczytania.
niedziela, 3 kwietnia 2011
Chichot lostu - Hanka Lemańska
Nie chciałam wcale czytać tej książki, bo będąc w mylnym błędzie, jak mawiał profesor Gruchała, myślałam, że jest to kolejna produkcja młodej pisarki dla młodych czytelniczek. Nie będę się tu nurzać w przeżytych latach, ale wiecie, ze mam ich dwa razy więcej niż 22, więc wiadomo - nie dla mnie. I żeby było jasne, nic nie mam do pierwszych czy nawet drugich powieści młodych pisarek (nic poza 'zawiścią', że są młode i że są pisarkami :-), ale co za dużo, to wystarczy. Teraz to raczej 'Szepty' mnie pociągają tematycznie :-)
Dostałam tę książkę w prezencie, postawiłam na półkę i pomyślałam, że będzie dla córki jak znalazł. Potem doczytałam, że Hanka Lemańska to rocznik 1959 i do tego psycholog, więc pomyślałam, że może warto dać tej powieści szansę? Potem, potem zobaczyłam zwiastun serialu i pomyślałam, że jak nie teraz, to nigdy, bo mnie będą napadać w telewizji skrótami poprzednich odcinków i zwiastunami i w ten sposób poznam treść. A, że egzaminy mi nieźle dały w kość, nawet nie tyle ilością materiału, ile stresem, bo wiadomo stare studentki to się od razu na podium chcą znaleźć, a mózg już nie taka gąbka, więc trzeba ostrożnie treści zapodawać, co by przecieków nie było, to pomyślałam, że Chichoty losu akurat - nie obciążą zwojów.
Wiecie co, to jest całkiem fajny kawałek historii. Czuję niedosyt wiadomo, bo taki temat mógłby być trochę może pociagnięty, bardziej rozwinięty, bardziej może przegadany, ale z drugiej strony, czy ja wiem? Powieści, co flaki wypruwają z człowieka jest wiele, ale takiej, która by w sumie na wesoło potraktowała temat przysposobienia dzieci w tak trudnych okolicznościach, nie spotkałam.
Kto wie, może to jest właśnie sposób na zapodanie treści ważkiej, ale tak, żeby jednak ktoś zechciał o tym poczytać. Sami przyznacie, że ludzie czasem nie chcą.
Zastanawiałam się, skąd u mnie taka ciekawość, co się zdarzy, skoro właściwie tak a priori potraktowałam temat jako ograny i oklepany. A jednak przewracałam kartki niecierpliwie, chciałam wiedzieć, czy ta dziewczyna zechce rzucić się na głęboką wodę, czy jednak odpuści i wybierze swoje dawne życie. Hej, taka głupia nie jestem i spodziewałam się schematycznego zakończenia, jak w komedii romantycznej, ale z drugiej strony - któż nie lubi dobrej komedii romantycznej, więc może nie trąbimy całemu światu, że właśnie obejrzeliśmy Tylko mnie kochaj, ale jednak rekordy oglądalności ten film pobił. Już nie mówię o moim najukochańszym 'Masz wiadomość' (wiadomo, bo o księgarni, bo Meg, bo Tom i bo jestem babą).
I tak przeleciałam przez ponad 200 stron jak burza, nie wiedzieć kiedy skończyłam i mi się szkoda zrobiło.
Na pocieszenie może film? Hm, trochę nie lubię Żmudy-Trzebiatowskiej, ale bez przesady, nie będę się jej czepiać, bo sama nie wiem, dlaczego, więc może być, że za jej urodę bez skazy, za równiutkie zęby, za figurę, czyli może jej zawiszczę podświadomie? A, co mi tam, zasiadłam oglądać i fajerwerków nie ma, ale jest ok. Dzieciaki tam mi się podobają.
Suma summarrum, jak mawiała profesor Początek od angielskiego, ale za to z francuskim 'r', książkę bardzo polecam dla spragnionych przerwy w poważniejszych lekturach, a serial to już jak sami chcecie, wiadomo, jedni lubią, a inni nie mają telewizora.
Szkoda tylko, że Hanka Lemańska juz nie żyje i nic więcej nie napisze
P.S. Książka jest dostępna na Merlinie za niecałe 3 złote
Dostałam tę książkę w prezencie, postawiłam na półkę i pomyślałam, że będzie dla córki jak znalazł. Potem doczytałam, że Hanka Lemańska to rocznik 1959 i do tego psycholog, więc pomyślałam, że może warto dać tej powieści szansę? Potem, potem zobaczyłam zwiastun serialu i pomyślałam, że jak nie teraz, to nigdy, bo mnie będą napadać w telewizji skrótami poprzednich odcinków i zwiastunami i w ten sposób poznam treść. A, że egzaminy mi nieźle dały w kość, nawet nie tyle ilością materiału, ile stresem, bo wiadomo stare studentki to się od razu na podium chcą znaleźć, a mózg już nie taka gąbka, więc trzeba ostrożnie treści zapodawać, co by przecieków nie było, to pomyślałam, że Chichoty losu akurat - nie obciążą zwojów.
Wiecie co, to jest całkiem fajny kawałek historii. Czuję niedosyt wiadomo, bo taki temat mógłby być trochę może pociagnięty, bardziej rozwinięty, bardziej może przegadany, ale z drugiej strony, czy ja wiem? Powieści, co flaki wypruwają z człowieka jest wiele, ale takiej, która by w sumie na wesoło potraktowała temat przysposobienia dzieci w tak trudnych okolicznościach, nie spotkałam.
Kto wie, może to jest właśnie sposób na zapodanie treści ważkiej, ale tak, żeby jednak ktoś zechciał o tym poczytać. Sami przyznacie, że ludzie czasem nie chcą.
Zastanawiałam się, skąd u mnie taka ciekawość, co się zdarzy, skoro właściwie tak a priori potraktowałam temat jako ograny i oklepany. A jednak przewracałam kartki niecierpliwie, chciałam wiedzieć, czy ta dziewczyna zechce rzucić się na głęboką wodę, czy jednak odpuści i wybierze swoje dawne życie. Hej, taka głupia nie jestem i spodziewałam się schematycznego zakończenia, jak w komedii romantycznej, ale z drugiej strony - któż nie lubi dobrej komedii romantycznej, więc może nie trąbimy całemu światu, że właśnie obejrzeliśmy Tylko mnie kochaj, ale jednak rekordy oglądalności ten film pobił. Już nie mówię o moim najukochańszym 'Masz wiadomość' (wiadomo, bo o księgarni, bo Meg, bo Tom i bo jestem babą).
I tak przeleciałam przez ponad 200 stron jak burza, nie wiedzieć kiedy skończyłam i mi się szkoda zrobiło.
Na pocieszenie może film? Hm, trochę nie lubię Żmudy-Trzebiatowskiej, ale bez przesady, nie będę się jej czepiać, bo sama nie wiem, dlaczego, więc może być, że za jej urodę bez skazy, za równiutkie zęby, za figurę, czyli może jej zawiszczę podświadomie? A, co mi tam, zasiadłam oglądać i fajerwerków nie ma, ale jest ok. Dzieciaki tam mi się podobają.
Suma summarrum, jak mawiała profesor Początek od angielskiego, ale za to z francuskim 'r', książkę bardzo polecam dla spragnionych przerwy w poważniejszych lekturach, a serial to już jak sami chcecie, wiadomo, jedni lubią, a inni nie mają telewizora.
Szkoda tylko, że Hanka Lemańska juz nie żyje i nic więcej nie napisze
P.S. Książka jest dostępna na Merlinie za niecałe 3 złote
środa, 30 marca 2011
Noce deszczu i gwiazd - Maeve Binchy (audiobook)
Moja ukochana Maeve Binchy i tym razem mnie nie zawiodła. Zawsze sięgam po nią, kiedy chcę przeczytać miłą i mądrą powieść, przy której odpocznę, jak przy opowieściach ukochanej babci, kiedy zmęczone dziecko siada u jej nóg. W trakcie kursu i egzaminów, które dopiero co skończyłam, miałam zaczęte dwie książki, w rozpaczy sięgnęłam po trzecią, bo mi tamte nie szły, a ostatecznie uszami przeczytałam tę, bo podczas dojazdów na szkolenie, mogłam jej słuchać w samochodzie.
Akcja tej powieści dzieje się w Grecji. Nigdy tam nie byłam, ale zawsze chciałam. Ciekawa byłam, jak też opisze ten kraj Maeve Binchy. Jest ona znana z tego, ze stara się poznać dobrze miejsce i temat, który opisuje, powieść dziejąca się w środowisku medycznym napisała po wielomiesiecznym pobycie w szpitalu, nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że opisane miejsca w Grecji były jej wakacyjną destynacją.
Na greckiej wyspie Aghia Anna, czwórka ludzi spotyka się w tawernie. Jest to wyjątkowy wieczór, gdyż wtedy właśnie ulega spaleniu statek wycieczkowy i giną ludzie - turyści i pracujący tam Grecy. Wszystkich dotyka ta tragedia. Łączą się w bólu z właścicielem tawerny, a w obliczu tego zdarzenia, ich wzajemne relacje zacieśniają się niezwykle jak na ludzi na wakacjach.
Fiona - irlandzka pielęgniarka wraz ze swoim chłopakiem Shanem, którego nikt nie trawi; Elsa - niemiecka prezenterka telewizyjna, David - nieśmiały Anglik, który ucieka przed zaborczym ojcem i matką, która nie potrafi sie mu przeciwstawić oraz Thomas - wykładowca akademicki z Kaliforni, rozwiedziony, postanowił zniknąć z oczu swojej byłej i synowi, kiedy ona wychodzi drugi raz za mąż. Jest to historia jednego lata, poznajemy ich wszystkich po kolei, ich motywy, historię, jak się tam znaleźli, dlaczego i co zamierzają. Postanawiają spędzić na wyspie więcej czasu niż zamierzali, Thomas nawet rok, poznają miejscowych ludzi, zżywają się z nimi, szczególnie z Vonni, Irlandką w średnim wieku, która mieszka tam na stałe. Rozmowy z tą mądrą i doświadczoną przez życie kobietą, pomagają im podejmować decyzje.
Ta powieść dobrze mi zrobiła. Rozpływałam się wręcz w jej greckim klimacie. Jeśli myślicie, że to klasyczny chic-lit to jesteście w mylnym błędzie, jak zwykł mawiać mój matematyk. Zresztą nie wiem, jeśli idzie o Binchy jestem bezkrytyczna. Ona potrafi ze zwykłej historii zrobić coś tak ujutnego, interesującego, wzruszajacego, że słów na to nie mam.
A scena tańca mężczyzn po pogrzebie ofiar pożaru na statku tak mnie poruszyła, że musiałam zatrzymać samochód na trasie, tak płakałam. I to właściwie tyle, nie mam nic mądrego do powiedzenia, bo tu nie o mądrość chodzi a o uczucia. Po prostu cala Maeve Binchy.
Audiobooka czyta Elżbieta Kijowska i robi to świetnie. Uwielbiam jej głos i sposób czytania, słuchałam kilku powieści przez nią nagranych i zawsze się bardzo cieszę, kiedy widzę, że znowu ona jest lektorem.
Jeszcze dwa słowa o okładkach- ta polska jest okropna, po raz kolejny w przypadku powieści tej pisarki na rynku polskim - wielka skucha. W życiu bym tej książki nie kupiła, gdybym szukała jakiegoś czytadła, ale nie za głupiego. Natomiast nasze irlandzkie wydanie już bardziej w klimacie, było jeszcze fajniejsze, ale nie mogę znaleźć. Oj, nie ma Maeve szczęścia do polskich wydań.
Akcja tej powieści dzieje się w Grecji. Nigdy tam nie byłam, ale zawsze chciałam. Ciekawa byłam, jak też opisze ten kraj Maeve Binchy. Jest ona znana z tego, ze stara się poznać dobrze miejsce i temat, który opisuje, powieść dziejąca się w środowisku medycznym napisała po wielomiesiecznym pobycie w szpitalu, nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że opisane miejsca w Grecji były jej wakacyjną destynacją.
Na greckiej wyspie Aghia Anna, czwórka ludzi spotyka się w tawernie. Jest to wyjątkowy wieczór, gdyż wtedy właśnie ulega spaleniu statek wycieczkowy i giną ludzie - turyści i pracujący tam Grecy. Wszystkich dotyka ta tragedia. Łączą się w bólu z właścicielem tawerny, a w obliczu tego zdarzenia, ich wzajemne relacje zacieśniają się niezwykle jak na ludzi na wakacjach.
Fiona - irlandzka pielęgniarka wraz ze swoim chłopakiem Shanem, którego nikt nie trawi; Elsa - niemiecka prezenterka telewizyjna, David - nieśmiały Anglik, który ucieka przed zaborczym ojcem i matką, która nie potrafi sie mu przeciwstawić oraz Thomas - wykładowca akademicki z Kaliforni, rozwiedziony, postanowił zniknąć z oczu swojej byłej i synowi, kiedy ona wychodzi drugi raz za mąż. Jest to historia jednego lata, poznajemy ich wszystkich po kolei, ich motywy, historię, jak się tam znaleźli, dlaczego i co zamierzają. Postanawiają spędzić na wyspie więcej czasu niż zamierzali, Thomas nawet rok, poznają miejscowych ludzi, zżywają się z nimi, szczególnie z Vonni, Irlandką w średnim wieku, która mieszka tam na stałe. Rozmowy z tą mądrą i doświadczoną przez życie kobietą, pomagają im podejmować decyzje.
Ta powieść dobrze mi zrobiła. Rozpływałam się wręcz w jej greckim klimacie. Jeśli myślicie, że to klasyczny chic-lit to jesteście w mylnym błędzie, jak zwykł mawiać mój matematyk. Zresztą nie wiem, jeśli idzie o Binchy jestem bezkrytyczna. Ona potrafi ze zwykłej historii zrobić coś tak ujutnego, interesującego, wzruszajacego, że słów na to nie mam.
A scena tańca mężczyzn po pogrzebie ofiar pożaru na statku tak mnie poruszyła, że musiałam zatrzymać samochód na trasie, tak płakałam. I to właściwie tyle, nie mam nic mądrego do powiedzenia, bo tu nie o mądrość chodzi a o uczucia. Po prostu cala Maeve Binchy.
Audiobooka czyta Elżbieta Kijowska i robi to świetnie. Uwielbiam jej głos i sposób czytania, słuchałam kilku powieści przez nią nagranych i zawsze się bardzo cieszę, kiedy widzę, że znowu ona jest lektorem.
Jeszcze dwa słowa o okładkach- ta polska jest okropna, po raz kolejny w przypadku powieści tej pisarki na rynku polskim - wielka skucha. W życiu bym tej książki nie kupiła, gdybym szukała jakiegoś czytadła, ale nie za głupiego. Natomiast nasze irlandzkie wydanie już bardziej w klimacie, było jeszcze fajniejsze, ale nie mogę znaleźć. Oj, nie ma Maeve szczęścia do polskich wydań.
sobota, 26 marca 2011
Krzysztof - Aleksander Minkowski
Pamiętam, kiedy czytałam tę książkę jako kilkunastoletnia pannica. Najpierw nie mogłam uwierzyć swojemu szczęściu, kiedy wynalazłam tę powieść w antykwariacie, a potem jeszcze tej samej nocy łyknęłam ją w całości. Mama nie była z tych, które mnie ganiały i tłumaczyły, że oczy zmarnuję. Sama zresztą też w nocy czytała.
Dosyć ryzykowne jest wchodzić do tej samej wody. Wiadomo, czasy inne i upodobania też, chociażby z powodu wieku.
Nie mogę powiedzieć, że ta powieść oparła się upływowi lat, bo bym skłamała, ale wydaje mi się, że fakt naznaczenia latami siedemdziesiątymi, a nawet powojennymi, bo historia sięga wstecz, w tym wypadku działa na korzyść książki. A oto kilka zdań o treści, sama bym tego lepiej nie napisała:
Dosyć ryzykowne jest wchodzić do tej samej wody. Wiadomo, czasy inne i upodobania też, chociażby z powodu wieku.
Nie mogę powiedzieć, że ta powieść oparła się upływowi lat, bo bym skłamała, ale wydaje mi się, że fakt naznaczenia latami siedemdziesiątymi, a nawet powojennymi, bo historia sięga wstecz, w tym wypadku działa na korzyść książki. A oto kilka zdań o treści, sama bym tego lepiej nie napisała:
"Nastoletni bohaterowie opublikowanej w 1975 roku powieści dla młodzieży wyrastają na longplayach Santany, wakacjach nad Balatonem i spodniach z "teksasu". Muszą zmierzyć się z legendą o wojennej młodości swoich rodziców. Rodziców, którzy po wyjściu z partyzantki nie zawsze umieli odnaleźć się w rzeczywistości wymagającej uległości i konformizmu. Albo, co gorsza, odnajdowali się za dobrze, zaprzeczając dawnym ideałom. Adoptowany przez krewnych Krzysztof Smuga to Hamlet na miarę PRL-u lat 70. Skłócony ze sobą, pełen nienawiści do przybranego ojca, chętnie nakłada maskę błazna i szaleńca. Dom dziecka Raj nauczył go nie ufać ludziom i spodziewać się od nich jedynie cierpienia i upokorzeń. Gdy Krzysztof nie zdaje do klasy maturalnej, domowy konflikt osiąga apogeum. W końcu wyładowany walizkami samochód odjeżdża na wakacje na Węgrzech, a Krzysztof zostaje w domu bez żalu i bez nadziei na pojednanie. Przełom przynosi historyjka usłyszana od pijaka. Na szanowanego doktora Smugę pada oskarżenie o zdradę. Pod koniec wojny miał okraść powierzone mu laboratorium, a próbującego go powstrzymać przyjaciela doprowadzić do kalectwa. Krzysztof wyrusza szukać świadków tych wydarzeń. Podróż po prawdę okazuje się podróżą po samowiedzę. Krzysztof poznaje miłość, oddanie, uczy się rozumieć i kontrolować własne uczucia. Pogodzony ze sobą może pogodzić się z ojcem. Zwłaszcza że z opowieści dawnych współpracowników doktora Smugi wyłania się człowiek szorstki, ale niezłomny." Na początku nie mogłam się przyzwyczaić do trochę archaicznej narracji i problemy wydawały mi się drążone niepotrzebnie, ale potem sama siebie upomniałam, że to przecież młodzieżówka, więc wstrzymaj konie kobieto, a poza tym w tym wieku wszystkie problemy się właśnie tak bez końca wałkuje. Wyluzowałam się i skończyłam odsłuchiwanie z przyjemnością. Co nie zmienia faktu, że jest ona interesująca głównie dla tych, którzy są w moim wieku, czyli 40+, na zasadzie wspomnieniowej, bo współczesnym nastolatkom to Minkowski swoim Krzysztofem raczej nie zaimponuje. Ale co się dziwić, wiadomo, panta rhei, wszystko płynie i nic nie jest takie samo, a już na pewno nie po 37 latach od pierwszego wydania.
|
Subskrybuj:
Posty (Atom)